Z nowojorskiego okna kwarantanny
To już czwarty tydzień, od kiedy mój widok na Nowy Jork zawężony jest do wielkości mojego okna w nowojorskim mieszkaniu kwarantanny. W tym czasie zamiast budzika budzą mnie syreny karetek pogotowia. Większość pacjentów tych karetek w niedługim czasie będzie wyniesiona w workach plastikowych do samochodów chłodni, które czekają na zapleczu szpitala. Przechodząc zmaganie z koronawirusem, ze świadomością, że następnego dnia to ja mogę być w karetce rodzi wiele refleksji, które inaczej każą spojrzeć na nasze życie, na świat. Nowy Jork był kompletnie nie przygotowany na epidemię. W nowojorskich szpitalach, według relacji moich znajomych pielęgniarek i lekarzy, brakowało podstawowych rzeczy jak rękawiczki, maski, fartuchy, kombinezony ochronne, respiratory itd. Tych rzeczy brakuje nie tylko dla pacjentów, ale dla personelu medycznego, który ofiarnie i z narażeniem życia śpieszy z pomocą chorym.

Zapewne każdy zmagający się z zarazą mógłby opowiedzieć własną historię. Do tych wielu historii opowiedzianych i nie opowiedzianych, bo śmierć była pierwsza, chciałem dołączyć także swoją. Będzie to historia opowiedziana w kontekście zmagania się Nowego Jorku z zarazą. 16 marca 2020 roku wróciłem do Nowego Jorku z pielgrzymki do Ziemi Świętej. Wbrew oczekiwaniom, na lotnisku JFK w Nowym Jorku nie było żadnych dodatkowych kontroli pod kątem koronawirusa. Czekaliśmy długo na bagaże, bo jak nas informowano, wielu pracowników lotniska z powodu zarażenia koronawirusem nie pracuje. Po powrocie na plebanię, dla bezpieczeństwa innych starałem się zachować taką osobistą kwarantannę. W drugim dniu zacząłem odczuwać symptomy wskazujące na zakażenie. Nie miałem jednak termometru do zmierzenia temperatury, a jego zdobycie w Nowym Jorku w tym czasie graniczyło z cudem. Cud się zdarzył dzięki Kasi, pracownicy szpitala, która znalazła w jednym ze sklepów ostatni termometr. Tempera potwierdzała moje podejrzenia. Zadzwoniłem do swojego lekarza, który bez badania, przez sekretarkę poinformował mnie, że mnie nie przyjmie i powinienem udać się do szpitala.
Znajoma pielęgniarki poradziły mi, abym udał się do szpitala na pogotowie. Na karetkę pogotowia nie mogłem liczyć, bo nie byłem umierający. Nie chciałem narażać znajomych, dlatego postanowiłem pojechać swoim samochodem. Wieczorem przygotowałem się do wyjazdu, jednak symptomy wirusa tak się nasiliły, że nie byłem w stanie jechać. Pomyślałem, że następnego ranka może będzie lepiej. Nie wiem, czy było lepiej, ale byłem zmuszony jechać. W drodze przekonałem się, że nie był to dobry pomysł. Na stacji benzynowej uderzyłem w słupek zaporowy, a w dalszej drodze zjechałem na pobocze. Jednak szczęśliwe udało mi się dojechać do szpitala.

Na szpitalnym parkingu dano mi rękawice, maskę, trzy przeciwbólowe tabletki talynolu i zaprowadzono na badania. Wysoka temperatura, potworny ból głowy i mięśni, osłabienie i zamęt w głowie wskazywały na infekcję, mimo to szpital zachęcał mnie, abym zrezygnował z testu na koronawirusa, bo jest to nieprzyjemne i bolesne. Uparłem się i powiedziałem, że muszę to mieć, bo pracuję z ludźmi i chcę wiedzieć, czy nie jestem dla nich zagrożeniem. Po wykonaniu testu, z zaleceniem kwarantanny wróciłem na plebanię. Trzy tabletki talynolu i jedna maseczka to cała pomoc szpitala. Zalecono także brać witaminy i leki na wzmocnienie sytemu odpornościowego. Jednak tych leków, tych witamin nie było w żadnej nowojorskiej aptece. Zamówiłem je na Amazon i otrzymałem je po uporaniu się z chorobą. Państwo amerykańskie jest w stanie zbić miliony ludzi w ciągu kilku minut, a nie jest w stanie zapewnić swoim obywatelom podstawowej pomocy medycznej, gdy stają oni w obliczu śmiertelnego zagrożenia.

Pięć dni czekałem na wyniki testu. W tym czasie doświadczałem chyba wszystkich symptomów tej choroby, w jej najgorszych jej objawach. Realny świat odchodził w jakieś nierealne marzenia. Bezsennych nocy nie kojarzyłem z mijającymi godzinami na moim zegarze. Pojawiła się także pokusa łóżka szpitalnego, chociażby bez respiratora, ale za to z lekami, które pozwoliłyby spokojnie przejść na drugą stronę życia. W tej trudnej sytuacji przyjaciele, znajomi zadbali o to, abym miał maseczki, rękawice, witaminy, podstawowe leki. Bardzo często dzielili się swoimi zapasami. Zadbali także, aby nie zabrakło mi produktów spożywczych, potraw, które wzmacniają organizm w chorobie. Niektórzy całą dobę monitorowali mnie przez Skype, czy jeszcze oddycham.
Po pięciu dniach otrzymałem pozytywny wynik testu. Drzwi do mojego pokoju zostały zaklejone taśmą, odkażono całą plebanię, a mnie zostało okno, przez które wyciągałem na sznurku mi potrzebne mi rzeczy. Zostałem sam na plebanii. Wszyscy opuścili plebanię z proboszczem włącznie, który udał się do prywatnej rezydencji i tam pozostał prawie dwa miesiące. Nie wiem czy ktokolwiek z Kurii diecezjalnej wiedział o tym. W pewnym okresie nawet furtki na posesje parafii zostały pozamykane. Półświadomy przez okno wzywałem pomocy. Nigdy nie zapomnę nocy, kiedy pozostawałem sam w zamkniętej plebani, ze świadomością, że gdybym poczuł się gorzej nie otrzymałbym żadnej pomocy. W pewne dni nie byłem nawet w stanie korzystać z telefonów. A ponad to męczyły mnie. Super Express i Kurier Plus nagłośniły sprawę mojego zamknięcia na plebani i karmienia przez okno, co spowodowało, że jeszcze więcej osób pojawiało się pod moim oknem.

Po upływie kwarantanny otrzymałem telefon ze szpitala, jak się czuję. Powiedziałem, że lepiej. Polecono mi zatem kontakt z moim osobistym lekarzem, który bez pytania o mój stan zdrowia poradził umówienie się na wizytę, gdy już ucichnie pandemia. Bożej Opatrzności i ludzkiej życzliwości zawdzięczam moje powolne zwycięstwo nad zarazą. Przez okno docierały do mnie posiłki domowej roboty, mikstury zdrowotne, a także antybiotyk stosowany przy zapaleniu płuc, który otrzymałem od zaprzyjaźnionej rodziny. Wziąłem ten antybiotyk, gdy nasilał się kaszel i problemy z oddychaniem. Pomogło. Znajomi pracownicy szpitali mówili mi, że dobrze, że nie zostałem w szpitalu, bo jest to miejsce bardzo niebezpieczne, gdzie można zarazić się różnymi chorobami lub uduszonym respiratorem, tak jak to miało miejsce w przypadku jednego z uczestników pielgrzymki do Ziemi św.
Całe moje zmaganie z zarazą wpisało się w liturgiczny obchód przygotowania do Świąt Wielkanocnych i mocno było zakotwiczone w tajemnicy cierpienia, śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Okres ten rozpocząłem niezapomnianymi rekolekcjami w Ziemi Świętej, które kontynuowałem w Nowym Jorku. Tajemnice śmierci i zmartwychwstania przybierały prawie namacalny kształt, gdy myślałem o dwóch kapłanach z diecezji brooklyńskiej, którzy przegrali z wirusem, a wydawało się, że młodość jest atutem w tej walce. Te prawdy stawały się bliższe, gdy myślałem o znajomych, którzy przegrali tę walkę. A nie tak dawno siedziałem z nim w Ziemi świętej przy jednym stole. Te prawdy stawały się przeraźliwie bliskie, gdy moi znajomi ze szpitala mówili, że respiratorów wystarcza dla młodych pacjentów. Ja już do tej grupy bym się nie załapał. Moje zmagania mocno były osadzone w wielkanocnej tajemnicy śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Byłem pewien, że ostateczne słowo będzie należeć do życia, niezależnie w jakim kształcie i jakiej rzeczywistości do mnie powróci. Z tej wielkanocnej tajemnicy rodziła się ogromna życzliwość znajomych i bliskich, która przybiera formę gorliwej modlitwy, życzliwego słowa i wielu innych form pomocy. Z tego także rodziła się nadzieja i życie. Z tego rodziła się świadomość, że niezależnie od ziemskiego wyniku zmagania, w naszym życiu zabrzmi radosne wielkanocne Alleluja, Chrystus zmartwychwstał i my zmartwychwstaniemy.

Wielki Piątek w Nowym Jorku i innych miejscach, to kolejny dzień szalejącej zarazy i dwudziesty któryś dzień mojej izolacji w nowojorskim mieszkaniu. Jak zwykle obudziły mnie syreny karetek pogotowia. Głos syren brzmiał nieraz jak wołanie umierającego Chrystusa na krzyżu: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” Był to głos ludzkiego bólu, który zawierzony Bogu przemieniał się w radosną pieśń zmartwychwstania, radosne Alleluja. W moim zmaganiu z wirusem nie było tego wołania, bo jeszcze przed jego zrodzeniem wpisywało się ono w wołanie Chrystusa z jego ostatecznym akordem, radosnym Alleluja. Zapewne to zasługa moich przyjaciół, znajomych…, którzy swoją troską duchową i inną wyręczali Chrystusa w jego ogromnym miłosierdziu, które docierało do mnie. To wielka łaska „wyręczać” Chrystusa w tym szlachetnym dziele, to jakby samemu stawać się Chrystusem. Jest to ogromna łaska i zasługa sięgająca wieczności. Jest to dzieło, które nas uszlachetnia i upodabnia do Chrystusa. W tych dniach stała się dla mnie bardzo bliska tajemnica wiary „świętych obcowanie”. W tych dniach doświadczałem szczególnej bliskości moich zmarłych rodziców. Po tych doświadczeniach „świętych obcowanie” jest dla mnie czymś więcej niż tajemnicą wiary. Jest podwójną rzeczywistością, która jest mi bardzo bliska.
Kto by się spodziewał, że tegoroczna Wielkanoc, chociaż piękna i słoneczna będzie spowita ciemnością lęku, cierpienia i śmierci. Podobnie jak uczniowie Jezusa nie spodziewali, że najważniejsze i najpiękniejsze święta Paschy spowije mrok cierpienia i śmierci. Jednak trzeciego dnia moc Chrystusowego zmartwychwstania rozproszyła wszelkie ciemności, a światło radości, nadziei, życia, miłości ogarnęły serca uczniów Chrystusa. Pomimo ogromnego potencjału nadziei, radości, miłości, pokoju i życia jakie zawiera w sobie tajemnica Zmartwychwstania Chrystusa myślałem, że ta Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego będzie uboższa w przeżycia od tych z poprzednich lat. Zamknięcie w pokoju kwarantanny będzie przeszkodą. Jednak tak się nie stało. W łączności Internetowej sprawowałem z najbliższymi Mszę św. w moim mieszkaniu. To było przeżycie bardziej intensywne i głębsze niż w latach poprzednich. Media społecznościowe pozwoliły na rodzinne i przyjacielskie spotkania i wspólną modlitwę.
Ważną rolę w tej radości wielkanocnej odegrało okno w moim pokoju, przez które otrzymywałem wszystko, co było mi potrzebne życia. Przez to okno święciłem także pokarmy wielkanocne, a nawet spowiadałem, bo na plebani nie było żadnego kapłana. W niedzielę wielkanocną pojawili się pod moim oknem życzliwi mi ludzie z życzeniami, wielkanocną święconką, uśmiechem, życzliwością i piosenką. Ojciec Karol, paulin i proboszcz parafii św. Stanisława BiM z Manhattanu przyjechał z Małgosią, koordynatorką Wspólnoty Dobrego Samarytanina i jej mężem Grzesiem. Była także Małgosia ze Zbyszkiem wędliną własnej roboty. Kasia z Agnieszką pod oknem dały koncert piosenki wielkanocnej i religijnej. Wcześniej stawali pod tym oknem Elżbieta, Lidia, Roman z Haliną, Stanisław z Halinką, Ania, Wandzia, Eryka, Jasia i wielu innych.
W poniedziałek wielkanocny poczułem, że wygrałem zmagania z koronawirusem. Chciałem zrobić testy, które by potwierdziły, że jestem wolny od wirusa. Nie było to takie łatwe, bo brakuje testów dla tych, którzy toczą walkę na śmierć i życie. Do piątku, 17 kwietnia oglądałem jeszcze Nowy Jork przez okno mojego mieszkania wdzięczny Bożej Opatrzności za ogrom Miłosierdzia, które docierało do mnie przez wspaniałych ludzi przez okno nowojorskiego mieszkania. 17 kwietnia 2020 roku miałem negatywny test i i dosyć dobry poziom antyciał w organicznie. Zacząłem powoli na ile pozwalały zakazy kurialne i miastowe pełnić posługę duszpasterską. Włączyłem się także do akcji charytatywnej Wspólnoty Dobrego Samarytanina. Woluntariusze z narażeniem zdrowia a może i życia przygotowywali paczki dla najbardziej chorych, osamotnionych i potrzebujących. Mimo oficjalnej pomocy ze strony miasta jest wielu, do których ta pomoc nie dociera. Spotykaliśmy ludzi, który przez dwa dni jedli tylko lód z lodówki.
Praca duszpasterska wracała do normy. Ja czułem się coraz lepiej. Widocznym znakiem przeżytej choroby była tylko znaczna utrata brwi. Odczuwałem pewne dolegliwości, których nie kojarzyłem z przebytą chorobą. Dopiero, gdy zaczęto pisać o skutkach przebytej choroby, zacząłem je rozpoznawać u siebie. Należały do nich napady zmęczenia, bóle głowy, senność, podatność na depresję. Zdecydowałem się na kompleksowe badania. Badania te zostały przerwane przez wydarzenia, które zmieniły wiele w moim życiu i należały do najtrudniejszych. 12 sierpnia 2020 roku zostałem wezwany przez bp. ordynariusza, który zakomunikował mi, że po 30 latach dziękuje mi za moją prace w diecezji i nakazuje mi w przeciągu miesiąca opuścić plebanię oraz jak najszybszy powrót do Polski, gdzie według jego wiedzy będę miał emeryturę, a zatem nie zostawia mnie bez środków utrzymania. Byłem bardzo zaskoczony, że bp. nic nie wiedział o moim zmaganiu się z Covid-19, a wiedział, bo to mi zarzucił, że nie ogłaszałem zbiórki pieniędzy a apel katolicki. Co oczywiście było nieprawdą, parafianie mogą to poświadczyć.
Pozbawiono mnie także wszelkich ubezpieczeń diecezjalnych, w tym ubezpieczenia zdrowotnego. Stąd też musiałem przerwać badania do czasu załatwienia nowych, a to zajmuje trochę czasu. To był najtrudniejszy okres w moim życiu. Dotknąłem dna, gdzie doświadczyłem niezwykłej mocy Boga, któremu wszystko zawierzyłem. On postawił na mojej drodze wspaniałych ludzi i to dzięki nim dziękuje Bogu za te trudne doświadczenia i nowe możliwości głoszenia Ewangelii, bo to było, jest i będzie moim powołaniem. Czuję, że mam teraz najpiękniejszy czas w mojej posłudze duszpasterskiej. Jeżdżę do różnych parafii, gdzie głoszę rekolekcje, odprawiam msze św. W ramach Wspólnoty Dobrego Samarytanina pomagam sierotom w Afryce i chorym dzieciom przyjeżdżającym z Polski do USA na leczenie. Wykorzystuje media społecznościowe w głoszeniu Ewangelii i wiele piszę, a gdy skończy się pandemia wyruszę z wiernymi na pielgrzymki, bo jest jeden z najskuteczniejszych sposobów głoszenia Ewangelii.
Bardzo serdecznie dziękuję rodzinie i ogromnej rzeszy przyjaciół, którzy mnie wspierali na różne sposoby w trudnym dla mnie czasie i pomogli odnaleźć to co jest najpiękniejsze w ludzkiej przyjaźni i kapłaństwie.
