Gdy tylko zacząłem zadawać w miarę rozumne pytania, powiedziano mi, że w zimny grudniowy dzień roku 1952 przyniósł mnie bocian. Nie miałem nic przeciwko temu. Podobały mi się bociany. Byłem im wdzięczny za to, że jeden z nich zrzucił mnie w niewielkiej miejscowości Oseredek na Roztoczu. A musicie wiedzieć, że jednym z najpiękniejszych zakątków nie tylko w Polsce, ale także na świecie jest Roztocze. Jednak najbardziej byłem wdzięczny bocianowi, że zrzucając mnie trafił na moich wspaniałych rodziców.

Gdy moje pytania stawały się coraz rozumniejsze, zacząłem zastanawiać się skąd w zimie wziął się w tych stronach bocian? Skąd miał żaby do jedzenia? Coraz mocniej, tymi pytaniami przypierałem rodziców do muru. Aż w końcu cała prawda wyszła na jaw. Ale to nie zburzyło moich pięknych wspomnień z bocianami i moim narodzeniem.

Roztocze – bocianie gniazdo.

Pamiętam moją wioskę bez elektryczności i utwardzonej drogi. Książki czytałem przy lampie naftowej. Błotnista droga dostarczała nam, dzieciom wielu atrakcji. Nieraz do późnej nocy oglądaliśmy jak kierowcy, wożący drzewo z lasu wyciągali z błotnej topieli swoje traktory. Raz to nawet przysnąłem w wysokich chwastach. Smacznie sobie spałem, gdy tymczasem, strwożeni rodzice szukali mnie grabiami w studni. O żebyście wiedzieli, jaka była wtedy bujna przyroda, jak wszystko pachniało, a jak ptaki śpiewały. Dzisiaj ubyło niektórych roślin i ptaków, a utwardzoną drogą jeżdżą najróżniejsze samochody.

Do mojej wioski, zagubionej pośród roztoczańskich lasów wkraczał czasami „wielki świat”. Przywoził go fotograf na motocyklu. Ustawiał nas, pstrykał, a nawet pozwalał usiąść za kierownicą swego motocykla.

Z chrzestnym i bratem. Ja przy kierownicy

Bujna zieleń, zapach czeremchy i bzu, śpiewy ptaków i rechot żab w maju nabierały oszałamiającej intensywności. To majowe bogactwo włączało się w wychwalanie Maryi, gdyśmy się gromadzili na majówkę przy figurze. Kalendarz przyrody i kalendarz liturgiczny wyznaczały rytm naszego życia. W tygodniowym cyklu, niedziela była dniem szczególnym. W sobotę było wielkie sprzątanie, pieczenie. Mama szorowała nasze zapuszczone nogi i uszy, abyśmy odświętnie wyglądali w niedzielę. Od najmłodszych lat rodzice brali mnie, siostrę Henię i brata Józka do kościoła w Majdanie Sopockim. Musieliśmy pokonać cztery kilometry lesistej i polnej drogi. Gdy nasze dziecięce nogi nie wytrzymywały, mama brała nas na ręce. Tata był bardziej zmechanizowany. Zabierał nas czasami do kościoła rowerem. W trojkę gnieździliśmy się na ramie roweru i z tyłu na bagażniku. To tylne siedzenie było niebezpieczne. Trzeba było trzymać nogi w szerokim rozkroku, aby nie włożyć ich w szprychy roweru. Nie zawsze się to udawało. W tym kościele byłem ochrzczony, bierzmowany i tu przyjąłem pierwszą Komunię św.

Z rodzeństwem – Ten wyższy to ja.

Tata liczył, że obejmę po nim gospodarstwo rolne, stąd też skończyłem Technikum Rolniczo- łąkarskie w Radoryżu kolo Łukowa. Jednak mama, jak mi później powiedziała modliła o powołanie kapłańskie dla mnie. Prawdopodobnie miała lepsze układy w niebie, bo to ona została wysłuchana. Wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego w Lublinie. Po sześciu latach intensywnej pracy duchowej i intelektualnej przyszedł moment świeceń kapłańskich. 12 czerwca 1977 roku, prowadzony nieskazitelnym błękitem nieba zdążałem wraz z kolegami do lubelskiej katedry. Po przekroczeniu jej progu rozciągało się nad nami niebo wyczarowane pędzlem malarza w niepowtarzalnie barwnych freskach sklepienia i ścian świątynnych. Gdy zagrzmiały organy i śpiew wiernych odbił się potężnym echem wydawało się nam, że do tej muzyki dołączyli ze świątynnych malowideł aniołowie na niebieskich obłokach. Wobec potęgi i piękna nieba leżeliśmy krzyżem, dotykając czołami zimnej posadzki kościoła. Trwając na modlitwie czekaliśmy na dotyk arcybiskupa Bolesława Pylaka, który znacząc świętym olejem nasze ręce wycisnął na naszej duszy niezatarte znamię wiecznego kapłaństwa chrystusowego. Staliśmy się sługami nieba, do którego sami zdążając mieliśmy prowadzić innych.

Święcenia kapłańskie

Ten sam błękit nieba prowadził mnie do rodzinnej parafii w Majdanie Sopockim, gdzie miałem odprawić Mszę prymicyjną. Celebrowałem ją w najogromniejszej świątyni, nad którą sam Bóg rozciągnął sklepienie niebieskie. Nieopodal prymicyjnego ołtarza szemrały krystaliczne wody rzeki Sopot. Przed żarem słońca chroniły nas kwitnące lipy. Pachniały bzy, jaśminy i inne kwiaty specjalnie przyniesione na te uroczystości. W piękno natury wpisywały się kolorowe sztandary, ludowe stroje, ministranci w komeżkach, nieskazitelna biel sukienek pierwszokomunijnych i dekoracje prymicyjne. Zaś z głosem organów, śpiewem wiernych i melodiami ludowej kapeli mieszał się brzęk pszczół, uwijających się przy zbiorze lipowego miodu i śpiew ptaków w gałęziach. To wszystko było tylko oprawą najważniejszej tajemnicy naszej wiary. Na słowa kapłana Chrystus stawał się obecny na ołtarzu w eucharystycznych postaciach. I to w Jego imieniu wkładałem ręce na wiernych i im błogosławiłem. Ale wcześniej, prosiłem rodziców o ich błogosławieństwo.

Z Rodzicami w dniu Prymicji

Z radosnym wspomnieniem uroczystości prymicyjnych wyruszyłem na żniwo Pańskie. Parafia św. Michała Archanioła w Wojsławicach była pierwszym miejscem kapłańskiego żniwowania. Radość i owocność tej pracy nie zależała od błękitu nieba, ciemnych chmur burzowych, czy żaru lejącego się z nieba. Najważniejsze było niebo w duszy, które kreował i przydawał nieziemskiej jasności Jezus, którego byłem kapłanem. Ono decydowało o owocności żniwowania. Jednak i to niebo zaciągały nieraz ciemne chmury, ale Chrystus je oczyszczał swoją łaską oraz moimi łzami żalu i skruchy. I znowu szedłem w kierunku nieba, stając się czytelniejszym znakiem dla innych. Najdłużej, bo aż 12 lat zatrzymałem się na zielonym chełmskim wzgórzu w Sanktuarium Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Pamiętam wrześniowe odpusty i pątników trwających na modlitwie dzień i noc. I wieńce dożynkowe, które pięknie wkomponowywały się w krajobraz złotej jesieni chełmskiego wzgórza. Wiele razy pieszo wędrowałem z pielgrzymami do Częstochowy. Niezapomniane przeżycia, niezapomniane przemiany ludzkich serc. Liczne oazy z młodzieżą, której żarliwa modlitwa przebijała niebo i rodziła nowe powołania.

Bazylika Narodzenia NMP w Chełmie

Po czternastu latach pracy w Polsce wyruszyłem za ocean. Ze ściśniętym sercem pożegnałem rodzinny dom i udałem się do Nowego Jorku. Zatrzymałem się w Maspeth w parafii polonijnej p.w.św. Krzyża, która powoli stawała się moim domem i moją rodziną. Obecnie proboszczem tej parafii jest wielce zasłużony dla kościoła i Polonii ks. Prałat Piotr Żendzian. Wiele ciepła i polskiej gościnności odnalazłem w Polskiej Szkole, której dyrektorem od wielu lat jest Waldemar Rakowicz. Wspólnie zaczęliśmy organizować doroczne Festiwale Kultury Polskiej. Są to przedsięwzięcia bardzo pracochłonne, stąd też obecnie w ich przygotowanie włącza się cała parafia. Już kilkanaście razy gromadziliśmy się na tym święcie polonijnym. Odnalazłem także w tej parafii ducha polskich oaz. Na początku, pod przewodnictwem grupy muzycznej „Te Deum” gromadziliśmy na spotkaniach kilkadziesiąt młodych ludzi, którzy przygotowywali między innymi nocne czuwania. A zrodzona w Polsce potrzeba pielgrzymowania przybrała tu trochę inny charakter. Nie wędrujemy pieszo, ale samolotami i autobusami nawiedzamy miejsca święte w Europie, Azji, Afryce, Ameryce…

30 czerwca 2013 roku zostałem posłany do pracy duszpasterskiej w parafii Matki Bożej Częstochowskiej i św. Kazimierza na Dolnym Brooklynie w Nowym Jorku. Przez trzy lata stawałem wraz z wspaniałą wspólnotą przed tronem Matki Bożej Częstochowskiej.

Maspeth, NY – Parafia św. Krzyża

Początkowa tęsknota za rodzinnymi stronami stała się impulsem do pisania. Zacząłem publikować na łamach tygodnika katolickiego „Niedziela” artykuły, które miały nieraz formę jakby listów pisanych do przyjaciół w Polsce. A później, tzn. 25 lat temu na stałe zagościłem na łamach tygodnika polonijnego „Kurier Plus”. Dzięki życzliwości i otwartości redakcji „Kuriera Plus” a szczególnie redaktorowi naczelnemu Zofii Doktorowicz- Kłopotowskiej tygodnik ten stał się moją drugą amboną, dając możliwość dotarcia ze słowem Bożym do tysięcy czytelników. Z tego związku zrodził się także pomysł pisania książek. W Polsce ukazały się następujące pozycje: Ku wolności (Tom A, B, C), Aby mądrzej żyć, Listy z Nowego Jorku, Nowojorskie zamyślenia, Nie ma innej ziemi obiecanej (Tom A, B, C), Okruchy mądrości, Mądrość i piękno, Wypłynęli na głębię (Tom A, B, C), Pielgrzymka do Guadalupe, Ogrody nadziei, Na drogach zbawienia, Drogami Meksyku do Guadalupe, W poszukiwaniu mądrości życia (Tom A, B, C), Okruchy mądrości, Światło przychodzące z Fatimy, Miłość i piękno, Podniebne szlaki Tybetu, Spojrzenie ku niebu – modlitewnik, Wiara i piękno, Bóg na drogach naszej codzienności (Tom A, B,C), Okruchy mądrości III, Śladami Boga, Tropem nauki do Boga (jest w druku). W przygotowaniu do druku: Podążanie za Bogiem (Tom A,B,C), Okruchy mądrości IV, Ludowe tradycje, Ojciec Damian- Hawajskie piękno, Królowa Roztocza.

Kościół Matki Bożej Częstochowskiej na Dolnym Brooklynie

W lipcu 2016 roku rozpocząłem posługę duszpaterską w parafii Nativity of the Blessed Virgin Mary and St. Stanislaus Bishop and Martyr w Ozone Park NY(Narodzenia NMP i św. Stanisława Biskupa i Męczennika). Jest to parafia multietniczna, sprawujemy Msze św. w 5 językach, w tym także w polskim.

Polskie duszpasterstwo koncentruje się przy kościele Św. Stanisława Biskupa i Męczennika (około 500 metrów od kościoła Narodzenia NMP). Wcześniej była to samodzielna parafia polonijna, obecnie została połączona z parafią Narodzenia NMP. Wspólnota polonijna tej parafii nie należy do największych, ale jest bardzo aktywna. Dziękuję za niezwykłą i pełną serdeczności wspólnotę parafialną Narodzenia Najświętszej Maryi Panny i Św. Stanisława Biskupa i Męczennika, z którą mam łaskę i radość celebrowania mojego jubileuszu 40-lecia (2017 rok) mojego kapłaństwa.

Ważne miejsce w mojej posłudze kapłańskiej zajmują pielgrzymki i podróże. Wraz z pielgrzymami i podróżnikami dotarłem do najdalszych zakątów świata. Powstała niezwykła wspólnota bliskich sobie ludzi, których łączą najpiękniejsze wspomnienia wspólnego podróżowania. W roku mojego jubileuszu wspólnota ta przybrała formę Nowojorskiego Klubu Podróżnika nytravelclub.pl.

Na stronie internetowej Klubu jest sekcja „Uratuj życie dziecka – Afrykańskie misje”. Jest to wirtualne miejsce nowopowstałej Wspólnoty Dobrego Samarytanina, która wspiera Siostrę Rut w Tanzanii w ratowaniu dzieci od śmierci głodowej i buduje dla nich sierociniec. Jest to niejako częściowym spełnieniem moich pragnień z pierwszego roku kapłaństwa. Prosiłem wtedy biskupa o pozwolenie na wyjazd do Afryki na misje. Biskup powiedział, że mam jeszcze popracować trochę w archidiecezji lubelskiej. A później tak to się wszystko potoczyło, że zamiast w Afryce wylądowałem w Ameryce.

Kościół św. Stanisława BM w Ozone Park NY