Wakacyjne zamyślenia 

Wtopiony w mozaikę narodowościową na lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku wychwytuję swojsko brzmiące słowa. Powtarzają się one dosyć często, jest to znak, że podróżnych takich jak ja jest bardzo wielu. Lecimy do Polski. Motywy tej podróży są różne, a najczęstszą nutą, która pobrzmiewa jest tęsknota i nostalgia za światem, który przed latami zostawiliśmy. Bardzo często ten świat to nasze dzieciństwo i nasza młodość. Podróż do Ojczyzny przeradza się w podróż do najpiękniejszych lat tego okresu.

Wygodnym samolotem mkniemy nad chmurami. Po ośmiu godzinach lotu pojawiają się w dole swojskie krajobrazy. Wąskie paski pól, które są skazane na zagładę, bo w swym rozdrobnieniu nie wytrzymają konkurencji z rolnictwem jednoczącej się Europy, ciemne lasy, które modrymi oczami jezior spoglądają na niebo, rzeki nie ujarzmione regulacją ludzkiego porządku, zabudowania miast i wsi, trochę bardziej szare niż w innych częściach Europy, ale to nie ma znaczenia dla nas patrzących z góry nabierają one niezapomnianego kolorytu.

Dotyk płyty lotniska w Warszawie. Tak to już Polska. Rozpoczyna się podróż po polskiej ziemi. Najczęściej zdążymy do miejsc, gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy otaczający nas świat. Spotykamy drogich nam ludzi, a patrząc na twarze widzimy jak dawno było nasze ostatnie spotkanie. Na zmęczonych nieraz twarzach czas wypisuje swoje nieubłagane przemijanie. Żal tego przemijania, aż nagle błysk oczu sięgający dna duszy upewnia nas, że nic nie przeminęło. Świat wypielęgnowany tęsknotą, doświadczeniem codzienności wyszlachetniał i wypiękniał w otchłani kochającego serca. Nic się nie zmieniło. Siedzimy razem przy stole. Opowiadamy historie, które wymknęły się naszej nieobecności. Uzupełniają się światy. Razem budujemy pełnię, której na imię radość wspólnego przebywania.

Malowniczą drogą, nad zalewem w Majdanie Sopockim, gdzie pełno wypoczywających turystów idę na cmentarz. Świeżo rozkopana ziemia, na wpółprzewiędłe kwiaty i nowe krzyże, których przed rokiem nie było. Bolesne napisy nieporadnej cmentarnej poezji. Imiona, nazwiska, daty i słońce nad głową, które nieodmiennie każdego roku tak samo świeci, tylko nasze oczy przygasają lub gasną na wieki i słonecznym promieniom blask odbierają. Świeże mogiły czekają czasu by stać się mniej bolesne i przybrać formę łagodnej historii, która nas rodziła, gdy stawaliśmy nad starymi grobami, tylko z opowieści znanych nam osób. Te groby były czymś normalnym, to była cząstka naszego normalnego świata, to nie bolało. Świeżość mogił każdego z nas kiedyś dopada, pozostaje słowo niedopowiedziane i wyciągnięta ręka. Stając na tym miejscu raz na wiele lat widzisz przed sobą szmat ziemi porosłej zieloną trawą i wiesz, że za następnym razem już jej nie będzie, zostanie świeżo rozsypana ziemia, a na krzyżach bolesne napisy i może ten najboleśniejszy, o który się tak dzisiaj lękasz. Opuszczam parafialny cmentarz. Zabieram ze sobą kilka tych refleksji, nie może ich zabraknąć w naszych radosno-nostaligicznych powrotach do miejsc naszego urodzenia.

Czas wyruszyć na stare wydeptane ścieżki. Szkoła, do której tyle lat chodziłeś jakby poszarzała i pochyliła się starością, a twoje ścieżki do niej może już zarosły, bo dzisiejsze dzieci tak samo rozkrzyczane chodzą innymi. Mają rowery, motorowery, a niektóre z nich są podwożone samochodami przez swoich rodziców. Nasze dawne ścieżki już nie są dla nich. Jak wiele się zmieniło. Ubyło wiele starych domów, ale pojawiły się nowe piękniejsze. Spotykasz na tych drogach ludzi ciekawych życia w Ameryce, ale nas bardziej ciekawi, co wydarzyło się tutaj. Rozbieżność oczekiwań istnieje nie tylko w tym względzie. Zauważymy, że oni żyją innymi problemami i gdzieś się rozmijamy. Nawet powroty pamięcią do wspólnych przeżyć sprzed wielu lat rozmijają się u źródła, jesteśmy razem a niewidzialna przestrzeń nas oddziela. Na własną rękę szukamy miejsca zadumy.

Wakacyjny czas tak szybko mija. Za kilka dni wsiądę do samolotu by wrócić do miejsca gdzie przyszło mi żyć. Następuje zmowa milczenia. Nikt nie mówi o zostaniu, choć ta myśl nie opuszcza nas na chwilę. Nie trzeba o tym mówić, nie trzeba wydłużać bólu rozstania. Widzę jak Mama w ukryciu po kątach gubi łzy. Nie trzeba ich pokazywać, bo łza potrąca łzę i potok łez jeszcze bardziej rani serce. Zamykam się w swoim pokoju i pakuję swoje torby podróżne. Lepiej, aby tego nikt nie widział. Wystarczy spakowane walizki wynieść tuż przed wyjazdem. Wtedy i tak nikt łez nie powstrzyma. Ostatni wakacyjny dzień. Torby podróże już w samochodzie. Jeszcze najtrudniejszy moment, pożegnanie. Idę do Taty, który leży w łóżku i mówię: „Chcą Tatę pożegnać, bo już odjeżdżam”. W odpowiedzi słyszę niezrozumiałe słowa i widzę oczy wpatrzone we mnie. Nie mam pewności czy Tata mnie usłyszał, czy mnie zrozumiał. Postępująca choroba zabrała możliwość świadomego pożegnania. Postałem chwilę a tysiące myśli przemknęło przez głowę. Odszedłem nie będąc pewny, jaki będzie następne spotkanie. Samochód ruszył, a ja czułem wtulanie się i łzy Mamy. Została skulona pod drzewem chcąc opanować szloch i łzy. To był ostatni obraz, jaki został mi w pamięci, gdy opuszczałem rodzinny dom.

W tych krótkich refleksjach pozwoliłem sobie na bardzo osobisty wątek, bo jestem świadomy, że te przeżycia nie są obce dla wielu z nas. Dlaczego piszę o tym? Nie po to by szukać wzruszeń, ale aby zachować pamięć bezgranicznej miłości, która wyraża się przez gorące rozstania łzy.

Tygodnik Niedziela 1998 r.