|

W drugi dzień Bożego Narodzenia

Jeden dzień to za mało na tak wielkie święto. Dlatego pierwszy dzień po Bożym Narodzeniu, kiedy to wypada wspomnienie św. Szczepana nazywano w moich stronach drugim dniem świąt Bożego Narodzenia. Zresztą wszystkie kolejne dni oktawy Bożego Narodzenia miały świąteczny charakter. Mijały niejako w promieniach ciepła emanującego z szopki betlejemskiej i rozświetlonej choinki. Rytmu mijających dni nie dyktowała praca, ale rodzinne spotkania i gościny. Był to czas rodzinnych spotkań, odwiedzin znajomych, odpoczynku. Można było spokojnie usiąść do stołu i nie tylko pogościć się, ale także powspominać dawne czasy, które prawie zawsze jawiły się jak utracony raj. Być może dlatego, że były to wspomnienia cudownych lat dzieciństwa, młodości.

W liturgii kościoła drugi dzień Bożego Narodzenia wnosił nowy akcent świętowania, na pozór niepasujący do radosnej świątecznej atmosfery. W tym dniu czcimy św. Szczepana, pierwszego męczennika Kościoła. W kościele wspomina się świętych w dzień ich śmierci, który jest dniem narodzin dla nieba. A jest to możliwe dzięki narodzeniu Jezusa. Mocą Chrystusa dzień śmierci każdego z nas staje się dniem narodzin dla nieba. A zatem jest to dzień radości, radości wiecznej, pogłębionej przez tajemnicę cierpienia i śmiercią. Tradycja ludowa na swój sposób przypomina śmierć męczeńską św. Szczepana. W dniu pierwszego męczennika, skoro świt wprowadzano do izby wyścielonej jeszcze słomą konia. Koń zajmował szczególne miejsce w dobytku gospodarskim. Nie każdego gospodarza stać było na konia. A i koń koniowi nie był równy. Po ilości koni i ich wygładzie można było poznać zasobność gospodarza. Dwa dorodne konie w zaprzęgu, to znak, że gospodarz jest bogaty. Z pewnością koń w izbie był jeszcze jednym znakiem zbratania całego stworzenia w tych świętych dniach. Zapowiadał także pomyślność na zbliżający się Nowy Rok. Nie wykluczone, że ten zwyczaj przywędrował do Polski z zachodniej Europy, gdzie w niektórych krajach czczono św. Szczepana jako patrona koni i na pamiątkę śmierci świętego w tym dniu święcono owies.

Po wyprowadzeniu konia z izby natychmiast wynoszono słomę i siano oraz sprzątano dom. Trzeba było zdążyć przed przybyciem szczodraków, którzy w moich rodzinnych stronach byli pierwszymi kolędnikami w okresie godnych świąt. A ci starali się zacząć swoje kolędowanie jak najwcześniej, aby jak najwięcej obejść domów. A nie lada frajdą dla szczodraków było obsypanie owsem kogoś z domowników w łóżku. Dla obsypanego to był zły znak na zbliżający się Nowy Rok.

Nazwa tych kolędników wywodzi się od słowa „szczodry”. Przychodzili oni do domów z życzeniami, aby Bóg szczodrze obdarzał domowników swoim błogosławieństwem. W wypowiadanych monologach szczodracy często powtarzali, że Bóg będzie dla nas szczodry, gdy my im okażemy szczodrość i nie będziemy skąpi. Jest to myślenie na wskroś ewangeliczne; jeśli my okażemy bliźniemu miłość, to sami możemy liczyć na miłość Boga. Szczodracy wchodzili do mieszkania i wygłaszali monologi, które w zależności od regionu Polski różniły się nieco . W mojej wiosce Oseredek szczodrak wypowiadał takie słowa: „Jestem sobie szczodraczek. Wylazłem sobie na krzaczek. Z krzaczka na wodę i rozbiłem sobie brodę”. No jak tu takiego biedaka z rozbitą brodą nie wesprzeć. A do tego tak pięknie winszował i przymilnie prosił o dar: „Żebyście byli weseli, jak w niebie anieli”. Co muzykalniejsi lub odważniejsi śpiewali kolędy. To prawie zawsze skutkowało wzmożoną hojnością gospodarzy. Dawniej pieczono dla nich specjalne bułeczki zwane szczodrakami. Obdarzano także innymi słodyczami. W moich czasach, to znaczy 50 lat temu obdarowywano nas, szczodraków pieniędzmi. Co nam bardzo odpowiadało, gdyż chleba i ciastek mieliśmy w święta pod dostatkiem w domu.

W czasie wypowiadania życzeń szczodrak rzucał owsem najmocniej jak tylko potrafił, żeby gospodarz poczuł na twarzy i głowie moc szczodrackich życzeń i przypomniał sobie kamienowanie św. Szczepana. Rzucano także owsem w kościele, nie oszczędzając przy tym kapłana. A przyzwalało na to jedno z porzekadeł ludowych:: „W dzień świętego Szczepana rzucają owsem w kapłana”. W tym dniu szczodracy, czy raczej pseudoszczodracy starali się wejść na chór kościelny, z wysokości którego siła rażenia owsa była dużo większa. Do owsa dodawano nieraz grochu. Możemy sobie wyobrazić, jaki był efekt uderzenia grochu w łysą głowę. A kapłańskie głowy często takie bywały. Z tego i innych powodów kapłani zabraniali, z różnym skutkiem sypania owsa w kościele. Za znak męczeństwa św. Szczepana wystarczył czerwony kolor szat liturgicznych i czytania biblijne, które mówiły o śmierci męczeńskiej patrona tego dnia.

Św. Szczepan, pierwszy męczennik Kościoła został wybrany przez Apostołów na diakona. Diakoni zastępowali apostołów w posłudze ubogim. Dzięki temu apostołowie mogli poświęcić cały swój czas na głoszenie Ewangelii. Szczepan nie ograniczał się tylko do posługi ubogim, ale jak mówią Dzieje Apostolskie: „Pełen łaski i mocy Ducha Świętego, głosił Ewangelię z mądrością, której nikt nie mógł się przeciwstawić”. Oczywiście nie mogło to się podobać starszyźnie żydowskiej. Szczepan został oskarżony przez Sanhedryn, że występuje przeciw Prawu i Świątyni. Św. Szczepan tak przekonywująco się bronił, wskazując na Chrystusa, jako zapowiadanego Mesjasza, że oskarżyciele nie mogli tego zdzierżyć. Skazano św. Szczepana na śmierć. Wywleczono go po za mury miasta i tam go kamienowano. Św. Szczepan wpatrując się w niebo mówił: „Widzę niebo otwarte i Syna Człowieczego, stojącego po prawicy Boga”. To jeszcze bardziej rozwścieczyło oprawców. Święty umierając powiedział: „Panie Jezu, przyjmij ducha mego. Panie, nie uważaj ich za winnych tego grzechu”. Było to trzy lata po zmartwychwstaniu Chrystusa.

Rozważając męczeństwo św. Szczepana w blaskach stajenki betlejemskiej uświadamiamy sobie, że nieraz trzeba będzie nam przejść przez cierpienie, aby w ostatniej sekundzie swego życia ujrzeć niebo otwarte i Jezusa czekającego na nas.