Ufność dziecka otwiera bramy nieba 

Ubrana w czerń, jak anioł smutku, przechodzi, nie dotykając prawie rzeczywistości, w której przyszło jej teraz żyć. Jej myśli błądzą za tym, co się wymknęło materialnej kontroli świata. Wszystko przesączone jest obecnością tragicznie zmarłego męża.

Miał trzydzieści kilka lat i tak wiele marzeń, planów do zrealizowania. Zostawił wszystko jak gdyby nie dokończone. Zostały wspomnienia, które niewypowiedzianie bolą. Boli każdy nowo budzący się dzień – bólem nieobecności, wszystko jest niedopełnione z powodu braku drogiej osoby i to niedopełnienie wpisuje cierpienie w każde zdarzenie i w każdą mijającą chwilę. Niedopełniona jasność dnia, ciemność nocy, spacery, krzątanie się przy pracy, planowanie wolnego dnia, niedopełniony śmiech, który zamiera na ustach… Tak bardzo by chciała uciec od tego niedopełnienia świata rzeczy materialnych, od porządku dnia. Ale ona wie, że musi przyjąć ten cały boleśnie niedopełniony świat. Ona wie, że żyć musi, bo ma dla kogo.

Są przy niej dwaj synowie: 9-letni Mariusz i 6-letni Łukasz. Patrzy na nich i zmaga się w niej nieogarniona miłość z rozpaczą. Chce ich obdarzyć miłością tak wielką, jaką mogą tylko dać splecione ręce ojca i matki. Ale wie, że nawet największa jej miłość nie wypełni tęsknoty synów za ojcem. Milkną słowa i myśli umierają, a ona – jak zraniony ptak – przygarnia do siebie dzieci i tuli je najmocniej jak może.

„Tak niewiele czasu mieliśmy, by nacieszyć się sobą” – mówi Mariola zbolałym głosem. Jej mąż, Janusz, wcześniej wyjechał z Polski do Stanów Zjednoczonych, by przygotować im miejsce na nowej ziemi. Tęsknili za sobą i żyli nadzieją spotkania. Te ich nadzieje i tęsknoty spełniły się niecałe dwa lata temu. Przyszedł wyczekiwany moment spotkania. Byli już wszyscy razem we własnym domu na amerykańskiej ziemi. Ale wtedy także nie mieli zbyt wiele czasu dla siebie, cieszyli się jednak, że mogą choć od czasu do czasu być razem. Janusz pracował długie godziny z dala od domu, taka była konieczność. Mieli nadzieję, że wkrótce się to zmieni. Z tą myślą Mariola podjęła nową pracę. Pierwszego dnia po powrocie do domu nie dane jej było cieszyć się z przepracowanego dnia. Czekała na nią tragiczna wiadomość o śmierci męża. W godzinach południowych Janusz zginął pod kołami samochodu.

Wydarzenie to wyzwoliło w sercach wielu ogromny potencjał ludzkiego współczucia dla rodziny tragicznie zmarłego. Na widok tych gestów i czynów ludzkiej solidarności w nieszczęściu zamierało serce. Życzliwość i współczucie bardzo były potrzebne rodzinie, ale nie były w stanie ukoić zbolałych serc.

Kilka tygodni po tym wydarzeniu spotykam w drodze ze szkoły Mariolę z synami. Łukasz niesie w rękach duży karton, na którym dojrzałem namalowany kościół, drzewa i cztery postacie ludzkie. Pytam, kto jest na tym rysunku. „To jest moja mama, to jest mój brat, to jestem ja, a to jest mój tatuś, który jest w niebie” – odpowiedział mały. Mówił to z absolutną pewnością i bezgraniczną wiarą: „To jest mój tatuś, który jest w niebie”. On wie, że tata jest obecny w jego życiu, tylko teraz przebywa w innym miejscu. W oczach tego chłopca, w których nie zdążyły wyschnąć łzy bólu, można było dostrzec bezgraniczną ufność. Moment spojrzenia w te oczy pozwolił mi jeszcze bardziej zrozumieć wymiar egzystencjalnego doświadczenia słów Chrystusa: „Jeśli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Bożego”. Taka wiara wydobywa człowieka z najgłębszego mroku – mroku nawet tak ciemnego jak śmierć – i otwiera go na nieogarnione światło, które w chwili bólu żarzy się nieraz jak mała iskierka. Tę małą iskierkę w duży ogień rozdmuchuje ufność i wiara – taka, jaką ma ten mały chłopiec.

Jestem pewien, że ta głęboka ufność syna otwiera bramy nieba dla jego ojca, a dla zbolałej rodziny otwiera drogę nadziei, że po ziemskiej pielgrzymce spotkają się w domu naszego Ojca, gdzie nie będzie ani bólu, ani łez – będzie tylko radość wspólnego przebywania.

Tygodnik Niedziela