|

Rośnie chleb, boże ziarno

W polskiej tradycji ludowej chleb to coś więcej niż tylko pokarm zaspakajający głód fizyczny człowieka. Jego symbolika jest niejako rozpięta pomiędzy pokarmem dla ciała i pokarmem dla duszy w jej najdoskonalszej Eucharystycznej formie obecności Boga wśród nas, Boga, który staje się dla nas duchowym pokarmem. Dla mnie chleb to także wspomnienie rodzinnej ziemi, z której on wyrastał. To zapach żniwnych pól i błękit nieba rozciągnięty nad pagórkowatą i najpiękniejszą w Polsce, a może i na świecie ziemią Roztocza. Gwoli sprawiedliwości dodam, że każdy z nas ma swoje najpiękniejsze miejsce na świecie. W bochenku chleba, który mama żegnała znakiem krzyża i kroiła pierwszą kromkę ukryty jest cały rytuał jego powstania. Zanim złociste ziano padło jesienią w ziemię, aby w następnym roku wydać plon, najpierw niesiono je do kościoła w uroczystość Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, zwanej po prostu uroczystością Matki Bożej Siewnej do poświęcenia. Przypominały o tym ludowe porzekadła: „Gdy słyszysz o Siewnej Panience, miej gotowe żytko w ręce”. „Na Siewną zacznij siać żyto, będziesz miał chleb na siebie i na parobka myto”. Rolnik kreślił znak krzyża nad przygotowaną pod zasiew ziemię. Z bożym błogosławieństwem ziarno padało na rozorany zagon. Z tym samym błogosławieństwem rozchylało czarną ziemię i młodą zielenią pięło się ku słońcu. A później był długi zimowy odpoczynek pod grubą warstwą śniegu.

Wiosną, nieco zmizerowane oziminy czekały na pierwszy wiosenny deszcz, który na podobieństwo bożego błogosławieństwa spływał na delikatne zasiewy. Rolnik mógł oziminy podsiać nawozem i spoglądać w niebo oczekując deszczu lub słońca. To oczekiwanie wypełniał modlitwą. Dla ubłagania łaski bożej kierował ku niebu różnorakie formy modlitwy, jak i też sprawował obrzędy, które nieraz graniczyły z magią. Dla wybłagania urodzaju posypywano pola popiołem z palm świeconych w Niedzielę Palmową. Robiono także  z tychże palm krzyżyki i stawiano w polu, wierząc, że zabezpieczą one zboża przed wylegnięciem, gradobiciem i szkodnikami. W dzień św. Jerzego w niektórych regionach Polski modlono się i spożywano w polu posiłek a resztki zakopywano w ziemię, wierząc, że to zapewni urodzaj. W Dni Krzyżowe i w dzień św. Marka wyruszały na pola procesje błagalne. W rzeszowskim, w Zielone Święta rolnicy chodzili wokół pól z zapalonymi pochodniami dla odstraszenia nieszczęść zagrażającym zasiewom. Aż wreszcie przychodził czas zbierania plonów. Był to czas dziękczynienia. Zrywano kłosy zbóż oraz inne płody ziemi i robiono z nich wianki, wiązanki i w Uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej, zwanej uroczystością Matki Bożej Zielnej niesiono do kościoła, aby podziękować Bogu za plony.

Samo żniwowanie w dawnych czasach, to prawie święta rzecz. Rozpoczynano znakiem krzyża, a czasami z kilku ździebeł zboża robiono krzyż, który stał na polu w czasie żniwowania. Nie można było podeptać, ani ominąć nawet jednego kłosa. Zachowanie tego było możliwe przy żniwowaniu sierpem. Wielką rewolucją, prawie, że bluźnierczą rewolucją było w mojej wsi wprowadzenie do żniwowania kosy. Trafił taki odszczepieniec, który odbył wielką podróż do sąsiedniego folwarku, tam zobaczył wielki świat i pierwszy chwycił za kosę. Chłopi ze zgrozą patrzyli jak on kosą tłucze i szmatławi dorodne zboże. Spodziewali się kary z nieba za takie lekceważenie bożych darów. Jednak grom kary nie spadł z jasnego nieba, a postępowiec o wiele szybciej skończył żniwa. Zaś kłosy pootłukane kosą zbierał do koszyka i nic nie zmarnowano. To przemawiało do pozostałych rolników. Z każdym rokiem przybywało żniwujących kosą. W latach mojego dzieciństwa (lat sześćdziesiąte ubiegłego wieku) już tylko kilka osób używało sierpa. Podziwialiśmy na ich polach piękne równiuteńkie snopy i tak samo idealnie zestawione dziesiątki. Ale cóż wrażenia estetyczne to za mało, aby przeżyć w dzisiejszym świecie. Ta rewolucja kos przygotowała rolników do żniwowania kosiarką, żniwiarką, snopowiązałką i wreszcie kombajnem zbożowym, który na polu żniwnym zachowywał się jak prawdziwy barbarzyńca. Kurzył, smrodził, huczał i pluł zmierzwioną słomą. I jak w takiej sytuacji żniwowanie może być piękne, gdy po skończonym dniu nie widzi się idealnie ustawionych dziesiątków, nie słyszy się krzyku spłoszonej przepiórki lub kuropatwy oraz dźwięcznych odgłosów polnego konika, którego nie nazywaliśmy szarańczą tylko jędzą. Do dziś nie wiem, dlaczego imieniem tego sympatycznego stworzenia, nazywa się nie raz kobiety, które z anielską cierpliwością  nie mają wiele wspólnego.

Zboże skoszone, pięknie złożone w dziesiątki, mendle lub kopy czekało na polach na zwiezienie do stodół. Wcześniej jednak musiało wyschnąć. Nie tylko słoma powinna być sucha, ale przede wszystkim ziarno. A wszystko zależało od pogody. Gdy niebo zaciągnęło się deszczem, wtedy ziarna w kłosach zaczynały kiełkować. Najwięcej tracili wtedy ci, którzy spieszyli się i byle jak zestawiali dziesiątki i byle jak robili z jednego snopka czapki na te dziesiątki. Z porośniętego ziarna zawsze była kiepska mąka, z której nie można było wypiec dobrego chleba. Najczęściej był on zakalcowaty. W moich stronach niejako rekompensatą za te ciągłe deszcze było mnóstwo grzybów w lesie.  Nie równoważyło to jednak zysków i strat, bo chleb to podstawa, a grzyb to tylko dodatek, smakowity dodatek, ale tylko dodatek. W te dżdżyste dni rolnicy częściej spoglądali w niebo, nie tylko, aby znaleźć prześwit między chmurami zwiastujący pogodę, ale także, aby wyprosić u Boga odpowiednią pogodę. Wreszcie na błękitnym niebie pojawiało się słońce. Rolnicy codziennie wychodzili w pole i wkładali rękę miedzy snopki i na ząb brali ziarnka z kłosów, sprawdzając, czy zboże jest na tyle suche, aby jest zwozić do stodoły. Zboże nie dostatecznie suche mogło się zatęchnąć w stodole, a takiego zboża to i słomy nie ma dla bydła ani dobrego ziarna na mąkę. Nie mówiąc o tym, że mógł powstać samozapłon.

Aż wreszcie pojawiał się w polu pierwszy drabiniasty wóz. Tu muszę dodać, że do zwożenia zboża był on specjalnie przygotowany. Dawano inną rozworę, wydłużającą cały wóz oraz dłuższe kłonice, które podtrzymywały specjalne drabiniaste gnojówki, zwiększające ładowność wozu. Za pierwszym rolnikiem ruszali inni. Trzeba było się spieszyć przed następnym deszczem. Zwózkę rozpoczynano skoro tylko wyschła poranna rosa a kończono, gdy spadła wieczorna. Na nowe zboże czekały wyczyszczone stodoły. W stodole najważniejsze było klepisko. Zajmowało ono centrale miejsce. Po bokach były tak zwane zapola. Wozem pełnym zboża wjeżdżało się do stodoły i zatrzymywało na klepisku. Snopy zrzucano do zapola, w którym był ktoś, kto umiejętnie je układał, aby zmieściło się jak najwięcej. Wyjazd w pole po snopy i powrót, to był czas pewnego odpoczynku, który wypełniano śpiewem godzinek lub innych pieśni religijnych. Śpiewano także, może nawet więcej i głośniej, pieśni i przyśpiewki ludowe.  Mój tata młodość spędził w leśnych oddziałach AK, dlatego piosenki partyzanckie zajmowały ważne miejsce w jego repertuarze „zwózkowo – zbożowym”. Dzięki temu, na różnych biesiadach te piosenki wychodzą mi dzisiaj najlepiej. Od czasu do czasu cały ten repertuar przerywało siarczyste przekleństwo i świst bata spadającego na grzbiet biednego konia.

Gdy ostatni snopek został zwieziony do stodoły wszystkim towarzyszyła ulga i radość. Zboże czekało na omłoty. Dawniej trwało to dłużej, bo młócono cepami. A z tym się nie spieszono, bo to można było robić nawet wtedy, gdy spadnie śnieg. Trzeba się było tylko zabezpieczyć przed myszami, które z pól ściągały do stodół. Ludowa tradycja na myszy miała także swoje sposoby. Służyły do tego różnego rodzaju zioła święcone w kościele z różnych okazji. Skuteczność tej tradycji wspierały koty, jak i tez różnego rodzaju pułapki na myszy. Młócenie to także cały ceremoniał. Po pierwsze trzeba się było nauczyć poprawnie walić cepem. Bez tej edukacji można było nim uderzyć swego współmłocka lub samego siebie. W świetle tego całkiem błędne jest określenie chaotycznego uderzania;  „wali jak cepem”. Wymłócone i odwiane ziarno składało się w zasiekach lub kazubach (beczka z wyżłobionego pnia drzewa). To był już gotowy produkt na mąkę, z której gospodyni domu wypiecze pyszny chleb.