Przez dziurkę od klucza  

Jest jedną z, wielu, które sądziły, że los się do nich uśmiechnął – kiedy pojawiła się perspektywa wyjazdu do Ameryki. Dziś nie wie, czy to było szczęście czy też los zadrwił sobie z niej. Bez znajomości języka obraca się jakby po omacku, bezbronna wobec twardych realiów tutejszego życia. Podejmuje się nawet najgorszej pracy, bo dolar tak bardzo potrzebny jest dzieciom, które zostały w Polsce. Pracuje od świtu do nocy, znosząc z pokorą zniewagi. O jakiejś rozrywce nawet nie myśli, żal tych pieniędzy tak ciężko zapracowanych, a przeliczając je myśli, że w Polsce można za nie tyle jeszcze kupić. Zmęczona, wraca do przepełnionego mieszkania, gdzie nawet spokojnie nie można się wypłakać. A zdrowie z miesiąca na miesiąc słabnie, brakuje sił do tak cięż-kiej pracy, tęsknota wypala duszę.

Gotowa jest wrócić do Polski, do rodziny, tam, gdzie można odnaleźć miłość, bliskość i ciepło, bo dzisiaj już wie, że to jest najważniejsze w życiu człowieka. Dzwoni, więc de domu, by się trochę wyżalić i usłyszeć: „Niech mama wraca, bardzo czekamy”.

Z bijącym sercem, uwieszona na słuchawce, czeka na pierwsze wytęsknione słowa. Ale zamiast radości, w smutku opada głowa i wilgotnieją oczy. Nikt nie powiedział: niech mama wraca, my czekamy, a przeciwnie – usłyszała słowa, które jak nóż ugodziły w jej nadwątlone serce – „niech mama nie wraca, bo tu nie ma do czego, straszna bieda”. Tego było dla niej za wiele. Największe bogactwo zostało w domu. Nie wytrzymała i przyszła do księdza, by się wyżalić, przyszła do mnie, by choć trochę wyrzucić siebie tego bólu, który może zabić. Długo trwała ta rozmowa i nie jestem pewien, czy ona choć trochę umniejszyła ten ból, bo są takie rany, które może najskuteczniej wyleczyć ten, kto je zadał.

Opisałem to wydarzenie z mojej pracy duszpasterskiej między innymi dlatego, że ta pani prosiła, abym – gdy będę na wakacjach w Polsce – powiedział o tym w kazaniu; niech wiedzą, że nam tu bywa nieraz barjednego dnia kobieta w wieku około 60 lat, ze łzami w oczach zaczęła mnie całować po rękach. Speszony taką sytuacją, zacząłem pytać, co się stało. Łkając, opowiadała swoją historię. Przed kilkoma miesiącami przyjechała do USA, znajomi znaleźli jej pracę u jakiejś rodziny. Praca bardzo ciężka, a ponadto złe traktowanie ze strony gospodarzy. W niedzielę nie pozwalano jej na wyjście do kościoła, ponadto wyśmiewano jej piątkowe posty i zmuszano do jedzenia mięsa. Dopiero po pół roku udało się jej wyrwać na Mszę św. w języku polskim i stąd jej wzruszenie. – Dlaczego Pani nie zmieni miejsca? – zapytałem. Ale ona była tak zagubiona, tak bała się utraty tej nędznej pracy, że w ogóle nie brała pod uwagę takiej możliwości, a jej znajomi już o niej zapomnieli.

Dlaczego opisuję takie smutne historie? Być może dlatego, że ci ludzie przychodzą do księdza, gdy jest im bardzo ciężko i oczekują choć odrobiny serca. Również dlatego, że te historie głęboko zapadają w moje serce i trudno sobie nieraz z nimi poradzić. Piszę dlatego, by ci, którzy chcą wyjechać do Ameryki, wzięli pod uwagę i takie sytuacje. Piszę to także do tych, którzy mieszkają w Polsce, aby inaczej spojrzeli na swych bliskich mieszkających czasowo w Ameryce.

Ameryka to wielki i wspaniały kraj, kraj dużych możliwości i szans. Ale nie wystarczy tu tylko przyjechać. Od przyjazdu do sukcesu i zrealizowania marzeń – droga bardzo daleka. Wielu ustaje w drodze i powoli rozmywa się – rozdmuchany nieraz do granic absurdu – mit ziemi, gdzie spełniają się nasze marzenia. A że taki mit istnieje, chyba Czytelników Niedzieli nie trzeba przekonywać.

W czasie moich ostatnich wakacji w Polsce jedna z pań powiedziała, że gotowa jest wszystko zrobić, by przyjechać do USA, by, jak sama powiedziała: „choć przez dziurkę od klucza zobaczyć dobrobyt i wspaniałość tego kraju”, a w domyśle – zakosztować tego dobrobytu. Podobnie obiecywała sobie ta pani, która przyszła wyżalić się przede mną.

Tygodnik Niedziela 1994 r.