Podcięte skrzydła

Z zielonych łąk, złocistych plaż, lasów cicho szumiących, jezior porośniętych tatarakami dociera do nas głos wakacyjnych wspomnień. Stają przed nami najpiękniejsze wakacyjne obrazy, jak wieczorne podanie ręki, jak spojrzenie w locie zatrzymane, jak uśmiech perliście po stokach gór spadający. Minione obrazy tworzą na¬dzieję na nowe wakacyjne zdarzenia. W oczekiwaniu na nie wracam myślą do lat dzieciństwa, do drewnianej wiejskiej szkoły, pamiętającej czasy przedwojenne. Usadowiła się ona na piaszczystym wzgórzu, a wokół niej zielone akacje. Przychodził czas, że ta zieleń stroiła się bielą kwiatów i to był dla nas znak, że zbliżają się wakacje. Jako dziecko nie zauważałem całego uroku kwitnących akacji, a jednak swym pięknem, zapachem, brzękiem pszczół w gałęziach tak głęboko zapadły one w moje serce, że dzisiaj oczekiwanie na czas wakacyjny kojarzy mi się nierozłącznie z tymi kwitnącymi drzewami.

Z nostalgią patrzę, jak na tym samym miejscu, tylko wiele lat później, biegają trzy córeczki mojego brata – ich roześmiane twarze, włosy jasne jak len, rozwiane na wietrze, a nad nimi tak samo kwitnące białe akacje. Nie zauważone, ale jestem pewien, że głęboko zapadają w dziecięce serca. Mijają lata, zlewają się wspólne wspomnienia i tak tworzy się historia i legenda domu rodzinnego, do którego przyjeżdżało się na wakacje albo opuszczało się go na krótko, by zakosztować innego świata, a później z radością wrócić do siebie.

Takie myśli towarzyszą mi, gdy na nowojorskim lotnisku czekam na odlot samolotu. Ocieram się o różnobarwny tłum ludzi z całego świata. Różne języki, różny kolor skóry, różne zachowania, a w tym wszystkim najróżniejsze są myśli i uczucia, które każdy z podróżnych głęboko zamknął w sobie. Gdy zbliża się czas odlotu, widzę wokół siebie ludzi, którzy mówią tym samym językiem, w zachowaniu są podobni, a ich myśli, mimo że są tak różne, spotykają się we wspólnocie niektórych przeżyć. Nieraz myślę, że gdyby udało się przetworzyć energię uczuć na energię napędzającą samolot, to nie potrzebowałby on ani grama innego paliwa, by z Nowego Jorku przelecieć do Warszawy.

Na razie jest to niemożliwe, samolot musi zabierać tony paliwa, a podróżnych dławi nadmiar emocji. Każde ponowne spotkanie z Ojczyzną to ogrom przeżyć, chociaż ich intensywność jest różna. Jedni regularnie, każdego roku odwiedzają swoich bliskich, inni co kilka lat, a są i tacy, którzy na ten wyjazd czekali kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt lat. Czy w takim wypadku można opisać ogrom przeżyć? Moment dotknięcia ojczystej ziemi, uścisk najbliższych urastają do rangi najpiękniejszych przeżyć w życiu, na co prawie każdy z podróżnych czeka w wielkim napięciu i radości.

Ponad osiem godzin lotu i w dole można dostrzec piaszczyste plaże Bałtyku, błyszczące tafle jezior, rzeki, wioski i miasta, a wszystko wydaje się tak bliskie, że w tej bliskości staje się prawie nierzeczywiste. Samolot dotyka ziemi, czujemy zapach innego powietrza, a w oddali widać bliskie i wytęsknione twarze. Uściski, pocałunki, łzy i tak spełniają się marzenia. Niejeden zauważy siwe włosy, których kilka lat temu jeszcze nie było, a o zmarszczkach na twarzy nie wspomni, by niedelikatnością nie zra-nić kochanej osoby. Dla siebie zachowa na świadectwo bezpowrotnie przemijającego czasu.

Rozpoczyna się czas zwiedzania starych kątów, ścieżek, które może już zarosły, spotkań z ludźmi, w oczach których odnajdujemy ciepło i życzliwość. Odżywają wspomnienia, wracają dni, za którymi tęskniliśmy całymi latami. Wchodzi w nas nowa siła i wszystko układa się w sensowniejszą całość. W dotknięciu ojczystej ziemi czujemy, że nie jesteśmy puchem miotanym na wietrze, ale mamy swoje korzenie, skrawek ziemi, z której wyrośliśmy, a pamięcią przodków sięgamy stuleci. A na to pada cień krzyża – on to wszystko dźwiga ku wieczności. Nie jesteś zagubiony, masz swoje miejsce na ziemi, w historii i wieczności.

Niestety, nie wszystkie marzenia o tym spotkaniu znajdują swe spełnienie: nie napełniają radością i nie rodzą następnych oczekiwań. A źródłem tego niespełnienia bardzo często jest brak zrozumienia. I o tym chcę teraz powiedzieć, bo żal zniszczonych marzeń i żal piękna, które może się zrodzić z tych spotkań. Mówiąc o tym, posłużę się przykładami z życia. Jednym z tej grupy podróżnych był Andrzej. Po kilku latach nieobecności leciał do Polski, by nacieszyć się rodziną i pejzażami ziemi ojczystej. Z drżeniem serca patrzył na polskie niebo, na bujną zieleń i wyglądał znajomych twarzy. Wraz z innymi dzielił pierwszą radość, która jednak nie trwała długo. Rodzina przygotowała huczne przyjęcie, a on ze swej strony chciał każdego obdarować jakimś drobnym upominkiem. W czasie przyjęcia zauważył, że niektórzy krewniacy po zajrzeniu do otrzymanych kopert zaczęli coś szemrać. Zaniepokojony Andrzej zapytał: o co chodzi? Wtedy najodważniejszy z rodziny i może najbardziej elokwentny wstał i powiedział: wujek, za 50 dolarów to z tobą nie ma co rozmawiać. Wujek Andrzej następnego dnia opuścił dom rodzinny i po kilku tygodniach wrócił do USA.

A przy spotkaniu ze mną powiedział: proszę księdza, ja już się wyleczyłem z tęsknoty za rodziną. Można zrozumieć jego gorycz i ból.

Nie przypuszczam, że to zwykła złośliwość czy też głupota podyktowały krewniakowi takie potraktowanie Andrzeja. Sądzę, że tak by nie powiedział, gdyby zdawał sobie sprawę, że wujek do tej podróży przygotowywał się długi czas; pracował od świtu do nocy, odmawiał sobie nieraz wielu rozrywek. Składał pieniądze na podróż. Zostawił w domu żonę i dziecko, bo całej rodziny nie było stać na wyjazd. To była ciężko zapracowana podróż. I wszystko chybione. A przecież jedni i drudzy potrzebowali siebie bardziej niż jakichś tam prezentów. Jednak zwyciężyło to, co mniej istotne. Pozostał uraz i wzajemna niechęć.

Pewne zahamowania w tym względzie są także u tych, którzy mieszkają tu, w USA. Pani Stanisława jeździła do Polski bardzo często, a jeszcze częściej słała paczki. Ciężko pracując wraz z mężem, mogła sobie pozwolić na wyjazdy do Ojczyzny i wspieranie rodziny czy też znajomych. Przyszła starość, a także wdowieństwo. Została sama w pustym domu. Utrzymanie domu j różnego rodzaju podatki pochłaniały około 400 dolarów miesięcznie, a renta, jaką otrzymuje, to ok. 600 dolarów. Niewiele zostaje na życie. Przestała jeździć do Polski, na bilet to może by uskładała, ale jak jechać bez upominków dla najbliższych? Jej rodzina w Polsce rozumie tę sytuację. Piszą i zapewniają, że czekają na ciocię, że nie potrzebują teraz wsparcia, cieszyć się będą jej obecnością. Skądinąd wiem, że naprawdę rodzina nie oczekuje wsparcia. Ale pani Stanisława nie pojedzie, bo jak można jechać do Polski z pustymi rękami? I znowu żal tych spotkań, których nie będzie, a których tak bardzo wszyscy potrzebują.

Trudno jest o tym pisać, ale czułem, że muszę to zrobić, gdyż spotkałem się z tym wiele razy, chociaż skala natężenia tego zjawiska bywa różna. Napisałem to, łudząc się, że może uda się uratować chociaż jedno takie spotkanie…

Tygodnik Niedziela 1994 r.