13 niedziela zwykła Rok C
KTO SIĘ NADAJE DO KRÓLESTWA BOŻEGO
Gdy dopełniał się czas wzięcia Jezusa z tego świata, postanowił udać się do Jerozolimy i wysłał przed sobą posłańców. Ci wybrali się w drogę i przyszli do pewnego miasteczka samarytańskiego, by Mu przygotować pobyt. Nie przyjęto Go jednak, ponieważ zmierzał do Jerozolimy. Widząc to, uczniowie Jakub i Jan rzekli: „Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?”. Lecz On odwróciwszy się zabronił im. I udali się do innego miasteczka. A gdy szli drogą, ktoś powiedział do Niego: „Pójdę za Tobą, dokądkolwiek się udasz”. Jezus mu odpowiedział: „Lisy mają nory i ptaki powietrzne gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł wesprzeć”. Do innego rzekł: „Pójdź za Mną”. Ten zaś odpowiedział: „Panie, pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca”. Odparł mu: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże”. Jeszcze inny rzekł: „Panie, chcę pójść za Tobą, ale pozwól mi najpierw pożegnać się z moimi w domu”. Jezus mu odpowiedział: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego” (Łk 9,51-62).
W roku 1991 przybyłem do Stanów Zjednoczonych i tu zostałem, i tak jak wielu czytelników Kuriera Plus, nie wiem na jak długi czas. Dołączyłem do niezliczonej rzeszy tych, którzy opuścili ojczyste strony i wyruszyli w nieznane. Chociaż pisanie dzisiaj o „wyruszeniu w nieznane”, jest raczej forma literacką. Bo tak naprawdę Ameryka nie jest dla nas czymś obcym. Jeśli po przyjeździe zaskakuje ona nas to tylko, dlatego, że zbyt bardzo zapatrzyliśmy się na filmy amerykańskie typu „Dynastia” oraz na krewniaków i znajomych, którzy wracając z Ameryki, jak milionerzy szastali pieniędzmi.
Dla Wikingów, którzy pierwsi dotarli do Ameryki była to rzeczywiście wyprawa w nieznane. Trzeba było wielkiego hartu ducha i determinacji, aby na „długich łodziach” (w rzeczywistości nie były tak długie) pokonać wzburzone fale oceanu. Dla Krzysztofa Kolumba, którego uważa się oficjalnie za odkrywcę Ameryki była to także w podróż w nieznane. Szukał drogi do Indii a odkrył Amerykę. Do końca życia był przekonany, że dotarł do wschodnich wybrzeży Azji.
Podróż Krzysztofa Kolumba jest dosyć dobrze udokumentowana. Była ona wielkim przedsięwzięciem. O sukcesie tej wyprawy zadecydowała niezłomna postawa Kolumba. Z wielkim uporem bez oglądania się wstecz zdążał do celu. Wiele zabiegów pochłonęło przygotowanie wyprawy. Ale najtrudniejsze momenty miały miejsce w czasie jej trwania. Żeglarze zmęczeni zmaganiem z morskim żywiołem, dziesiątkowani chorobami utracili wiarę w sens tej wyprawy. Podnosząc bunt chcieli wracać z powrotem. Tylko Krzysztof Kolumb wierzył święcie w osiągnięcie zamierzonego celu. Nie oglądał się wstecz. Determinacja i bezkompromisowość Kolumba zadecydowały o jednym z największych odkryć geograficznych w dziejach ludzkości. Z pamiętników Krzysztofa Kolumba wiemy, że w najtrudniejszych momentach w Bogu szukał oparcia. Sprzężenie tych wartości zadecydowało o sukcesie. Zapewne Kolumb bardzo dobrze znał słowa Jezusa: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”.
Królestwo Boże realizuje się w rzeczywistości tego świata. Przetwarzając ten świat według zasad Ewangelii budujemy w wymiarze duchowym królestwo Boże na ziemi. Wymiar duchowy nie pozostaje bez wpływu na rzeczywistość materialną. W jego budowaniu trzeba zachować konsekwencję i bezkompromisowość, gdy wartości tego świata stają na jego drodze.
Przykładem takiej postawy jest Eric Liddell najszybszy biegacz w Anglii na dystansie 100 metrów. Na olimpiadzie w Paryżu w 1924 r. wszyscy liczyli, na jego złoty medal. Zostali jednak rozczarowani, gdy Eric oświadczył, że rezygnuje z biegu na 100 metrów, ponieważ wypadł on w niedzielę. Bardzo ściśle zinterpretował przykazanie boże: „Pamiętaj abyś dzień święty świecił”. Był nieugięty nawet wobec nalegań księcia Walii. Gazety angielskie okrzyknęły go zdrajcą. Eric pozostał jednak nieugięty. W czasie spotkania z zespołem biegaczy zaproponował zmianę; on sam pobiegnie w innym dniu na dystansie 400 metrów, a jego kolega na dystansie 100 metrów. Eric, mimo że nigdy nie biegał na dystansie 400 metrów wygrał ten bieg, również jego kolega zwyciężył i otrzymał złoty medal. I tym sposobem, angielscy kibice zamiast jednym cieszyli się dwoma złotymi medalami.
Kilka lat po olimpiadzie Eric zaskoczył świat ponownie swoją decyzją wyjazdu do Chin na misje. Później dołączyła do niego dziewczyna, którą kochał, pobrali się i mieli troje dzieci. Gdy wybuchła wojna chińsko- japońska Eric wysłał żonę i dzieci do Kanady. Gdy japończycy wkroczyli do Chin Eric został aresztowany i osadzony w obozie, gdzie ofiarnie służył współwięźniom. To poświęcenie było powodem przedwczesnej śmierci. Po jego śmierci żona otrzymała wiele listów opisujących heroiczną postawę Erica. W dwóch listach autorzy pisali, że tylko Erykowi zawdzięczają to, że nie popełnili samobójstwa.
Postawa Erica jest pozytywną odpowiedzią na słowa Jezusa z dzisiejszej Ewangelii: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego” (z książki Ku wolności).
W IMIĘ CHRYSTUSA
Pan rzekł do Eliasza: «Elizeusza, syna Szafata z Abel-Mechola, namaścisz na proroka po tobie». Eliasz zszedł z góry i odnalazł Elizeusza, syna Szafata, orzącego: dwanaście par wołów przed nim, a on przy dwunastej. Wtedy Eliasz, podszedłszy do niego, zarzucił na niego swój płaszcz. Wówczas Elizeusz zostawił woły i pobiegłszy za Eliaszem, powiedział: «Pozwól mi ucałować mego ojca i moją matkę, abym potem poszedł za tobą». On mu odpowiedział: «Idź i wracaj, bo po co ci to uczyniłem?» Wtedy powrócił do niego i zaraz wziął parę wołów, złożył je na ofiarę, a na jarzmie wołów ugotował ich mięso oraz dał ludziom, aby zjedli. Następnie zabrał się i poszedłszy za Eliaszem, stał się jego sługą (1 Krl 19, 16b. 19-21).
Jak rozumieć powyższe słowa Chrystusa skierowane do tych, których powołuje i tych, którzy chcą iść za Nim? Nie pasują one do kreślonego miłością obrazu Chrystusa, jaki wyłania się z kart całej Ewangelii. Chrystus powołanym nie pozwala pożegnać się z najbliższymi. Jakże ważne w naszym życiu są momenty pożegnań. Ile w nich piękna, znaczonego nieraz bólem. Trudno sobie nawet wyrazić odejście bez pożegnania. A jeszcze ważniejsza jest nasza posługa bliskim zmarłym. Pośpiesznie pakujemy walizki, zostawiamy wszystkie obowiązki i udajemy się w daleką, smutną podróż. Robimy wszystko, aby pogrzeb tych, których kochamy był jak najbardziej uroczysty. Ta posługa jest potrzebą naszego serca. Ale to także obowiązek. Katechizm katolicki, mówiąc o uczynkach miłosiernych względem ciała na siódmym miejscu wymienia grzebanie umarłych. Wobec tej rzeczywistości słowa Chrystusa „Zostaw umarłym grzebanie umarłych” mogą być zrozumiane jako żądanie zrezygnowania z tej ostatniej posługi. Czy to możliwe?
Pismo święte to słowo Boga skierowane do człowieka. Niektóre fragmenty są trudne, niezrozumiałe i wyglądają na nieżyciowe. Najlepiej byłoby je pominąć, przemilczeć. I to byłby zasadniczy błąd. Słowo Boże nie może się mylić. Trudności, jakie pojawiają się w jego odbiorze są wynikiem może nie tyle naszych niedostatków intelektualnych, ile braku wewnętrznej dyspozycji uważnego słuchania, gdy mówi do nas Bóg. Najczęściej w tych, z pozoru najtrudniejszych fragmentach kryją się bardzo istotne prawdy. Spróbujmy, zatem w duchu otwarcia się na słowo boże spojrzeć na powyższy fragment Ewangelii z uwzględnieniem kontekstu naszej codzienności.
Św. Franciszka Cabrini czczona jest jako patronka emigrantów. Urodziła się w roku 1850 we Włoszech. Już jako młoda dziewczyna pracowała z wielkim poświeceniem w szkole i sierocińcach. Za radą biskupa z Lodi założyła zgromadzenie zakonne misjonarek Najświętszego Serca Jezusowego. Po trzech latach działalności w swojej ojczyźnie udała się na życzenie Leona XIII nie na misje do Chin jak pragnęła, ale do Ameryki, by zająć się zaniedbanymi pod względem religijnym wychodźcami włoskimi. W Nowym Jorku wynajęła nędzny dom na przedmieściu i zaczęła zbierać sieroty z ulicy. Bawiła się z nimi, uczyła zasad wiary i przyuczała ich do wykonywania zawodu. Przemierzając całą Amerykę Północną i Południową zakładała szpitale, sierocińce i klasztory. Sama pracowała jako zwykła służąca. Kiedy „matka emigrantów” umierała 22 grudnia 1917 roku, instytut jej posiadał już sześćdziesiąt siedem domów. Została kanonizowana w roku 1946 jako pierwsza obywatelka Stanów Zjednoczonych.
Theodore Maynard zainspirowany życiem tej świętej napisał książkę pt. „Za mały świat”. Opowiada w niej o jednej z pierwszych naśladowczyń św. Franciszki siostrze Ancilli, która umarła w maju 1884 roku w opinii świętości. Gdy ludzie dowiedzieli się, że zmarła pobożna zakonnica byli pewni, że jest ona świętą. Tak myślała młoda kobieta, umierająca na gruźlicę. Wierzyła bardzo głęboko, że odzyska zdrowie, gdy będzie niosła do grobu trumnę z ciałem siostry Ancilli. Miała taką szansę. Z każdym krokiem czuła, że przybywa jej sił. A gdy wróciła z cmentarza do domu została całkowicie uzdrowiona.
Ten ewidentny cud może być światłem prowadzącym do pełniejszego zrozumienia sensu słów Chrystusa: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych”. Uzdrowiona kobieta wzięła udział w pogrzebie, ale jej myśl i serce biegły gdzie indziej. W pewnym sensie możemy powiedzieć, że opuściła pogrzeb, a całym sercem i myślą przylgnęła do Chrystusa zmartwychwstałego. A On cudownie uzdrowił ją i sprawił, że jej udział w pogrzebie był jeszcze pełniejszy. Szła z trumną na ramionach, ale jej dusza wędrowała w innych obszarach rzeczywistości, tam gdzie mocą Chrystusa zmartwychwstałego siostra Ancilla odkrywała prawdziwy wymiar śmierci chrześcijanina. Wymiar zmartwychwstania i życia wiecznego.
Chrystus nie zabrania przygotowania pogrzebu ojca. Chce jednak pokazać różnicę między Jego Dobrą Nowiną o życiu a smutną nowiną o śmierci tych, którzy nie mają wiary. Smutną nowinę o śmierci trzeba zostawić, a pójść niezwłocznie za Chrystusem do pełni radości i życia. Być może młodzieniec odłożył pójście za Chrystusem, bo chciał zaopiekować się ojcem do końca życia a później urządzić mu pogrzeb. Chrystus widział zapewne, że spojrzenie młodzieńca na życie i śmierć było zbyt przyziemne, nie był w stanie spojrzeć na nie przez pryzmat nauki ewangelicznej. Jeśli wzywa nas Chrystus, nie możemy zwlekać z jakiegokolwiek powodu. Trzeba opuścić to, co nas trzyma. Bo opuszczając to w imię Chrystusa odkrywamy prawdziwy wymiar rzeczywistości i prawdziwy wymiar tego, co opuściliśmy. Odkrywamy wtedy, że tak naprawdę nie opuszczamy świata, tylko w Chrystusie odnajdujemy go w pełniejszym kształcie, który jest ukierunkowany na wieczność i spełnienie w Królestwie Bożym
Wezwanie do opuszczenia wszystkiego i pójścia za Chrystusem może mieć wymiar zewnętrzny, materialny, ale ten duchowy jest najważniejszy, ważne by sercem i duszą iść za Chrystusem. To trudne wymaganie Chrystus uzasadnia przysłowiem: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”. Orka pługiem ziemi palestyńskiej była bardzo trudna, szczególnie w okolicach jeziora Genezaret. Dobra orka wymagała pilnej uwagi i całkowitego zaangażowania się. Tylko ten może głosić Królestwo Boże i je posiąść, kto całkowicie angażuje się w jego sprawy bez oglądania się wstecz (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).
„BACZCIE, BYŚCIE SIĘ WZAJEMNIE NIE ZJEDLI”
Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. A zatem trwajcie w niej i nie poddawajcie się na nowo pod jarzmo niewoli! Wy zatem, bracia, powołani zostaliście do wolności. Tylko nie bierzcie tej wolności jako zachęty do hołdowania ciału, wręcz przeciwnie, miłością ożywieni służcie sobie wzajemnie. Bo całe Prawo wypełnia się w tym jednym nakazie: «Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego». A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli (Ga 5, 1. 13-14).
Ten gorzki tytuł rozważań jest nie tylko inspirowany słowami św. Pawła z listu do Galatów, którego fragment słyszymy w drugim czytaniu na dzisiejszą niedzielę, ale także jest wynikiem obserwacji współczesnego świata. Nieraz odnoszę wrażenie, że człowiek w swym okrucieństwie potrafi zdystansować najbardziej drapieżne zwierzęta. Zwierzęta zjadają się wzajemnie dla zaspokojenia głodu fizycznego. A człowiek syty może obudzić w sobie najbardziej mroczne i okrutne instynkty swojej osobowości, które popychają go do szatańskich zbrodni. Wystarczy wspomnieć nieludzkie i barbarzyńskie wojny, podczas których najbardziej przerażające tortury nie omijają nawet dzieci i kobiet. Nie mogę się uwolnić od wołyńskiej fotografii, na które widać trójkę niewinnych dzieci przywiązanych kolczastym drutem do słupa, z martwo zwisającymi główkami, którym wcześniej bestie w ludzkiej postaci zadawały powolną śmierć.
Nie mniej odrażające jest wzajemne pożeranie się bez rozlewu krwi. Słowem można także zabijać, przekuwając go w plotkę, oszczerstwo, złą i fałszywa mowę, mowę nienawiści. Posłuchajmy, jak obrzucają się błotem, jadem panowie pod krawatami w eleganckich garniturach, gdy dążą do objęcia władzy. Wejdźmy na Internet i poczytajmy komentarze internautów do artykułów, szczególnie kontrowersyjnych. Mimo że te komentarze są często cenzurowane, to jednak nawet po cenzurze, to co czytamy budzi najgłębsze obrzydzenie. Nienawiść, obrzucanie się błotem. Z zasady nie czytam tego, bo czuję jakbym dostał się do jaskini zdeprawowanych zbójców, którzy skaczą sobie do gardła, ale nie mogą siebie zagryźć bo są przykuci prawem do mrocznych ścian jaskini. Popatrzmy na funkcjonowanie różnych instytucji, nawet tych dobroczynnych. Podajesz chleb głodnemu, ale musisz uważać, bo zazdrośnik może ugryźć cię w rękę.
Od tego nie jest wolna wspólnota kościoła. Nie umiemy się cieszyć osiągnieciami bliźnich i pozwalamy, aby zazdrość zbierała obfite żniwo. Nieraz nawet we wspólnotach modlitewnych pojawia się ten problem. Wiara jest tylko broszką kupioną na parafialnym odpuście. Błyszczy, świeci, szeleści, ale jest bezużyteczna. Nie usprawiedliwia tego fakt, że podobne sytuacje zdarzały się w pierwszych gminach chrześcijańskich. Pisze o tym św. Paweł w Liście do Galatów z drugiego czytania: „A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli”. I tu warto przypomnieć irlandzkie powiedzenie: „Jeśli szukasz odpłaty, zemsty, to zacznij kopanie dwóch grobów, dla siebie i tego, którego nienawidzisz”.
Św. Paweł w tym samym liście ukazuje drogę wyrwania się z tego diabelskiego kręgu: „Wy zatem, bracia, powołani zostaliście do wolności. Tylko nie bierzcie tej wolności za zachętę do hołdowania ciału, wręcz przeciwnie, miłością ożywieni służcie sobie wzajemnie. Bo całe Prawo wypełnia się w tym jednym nakazie: ‘Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego’”. Wszyscy jesteśmy powołani do wolności. Ale jest to wolność inna niż ta z piosenki: „Niech żyje wolność, wolność i swoboda! Niech żyje zabawa i dziewczyna młoda!”. Ta wolność zaprowadziła bohatera tej piosenki do poprawczaka. Wszyscy jesteśmy powołani przez Boga do wolności, która rodzi się z autentycznej miłości. Tyko miłość czyni nas wolnymi, a wszystko inne zniewala, to zniewolenie skuwa nas kajdanami grzechu. Jeśli ludzie jeszcze do tej pory wzajemnie się nie pożarli, to tylko dlatego, że większość z nich usłuchała głosu Boga, wzywającego do wyboru wolności, którą przynosi miłość. Dla nas chrześcijan, uosobieniem miłości jest Chrystus, stąd też możemy powiedzieć, że powołanie do wolności realizujemy w Chrystusie. W Liście do Galatów św. Paweł pisze: „Ku wolności wyswobodził nas Chrystus”.
Dzisiejsze czytania mówią o powołaniu wszystkich do wyżej wspomnianej wolności, ale szczególną uwagę zwracają na wyjątkowe powołanie, kiedy to wybrany przez Boga ma zostawić wszystko i pójść za Nim, głosząc Jego orędzie zbawienia. Przykład takiego powołania mamy w czytaniu z Księgi Królewskiej, zacytowanej na wstępie. Bóg zwrócił się do proroka Eliasza, który uciekał przed prześladowaniem poganki Izabeli, żony króla Achaba, aby wyznaczył swojego następcę, na którego Bóg wybrał Elizeusza. Eliasz zastał swego następcę przy orce. Elizeusz orał dwunastoma parami wołów, co świadczyło o bogactwie jego domu. Eliasz zarzucił swój płaszcz na Elizeusza, a ten bezbłędnie odczytał to jako znak powołania przez Boga. Elizeusz pożegnał się ze swoimi rodzicami i wrócił na miejsce swojej orki, gdzie zabił dwa woły, połamał jarzmo, rozpalił ognisko i ugotował mięso z wołów, dając do zjedzenia ludziom, którzy z nim pracowali. Jakże wymowna jest ta scena powołania. Zabicie zwierząt, którymi pracował, spalenie jarzma to symbol porzucenia poprzedniego stylu życia. Wspólne spożywanie mięsa z pracownikami jest pożegnaniem z przyjaciółmi. Wszystko zostawił, aby skutecznie, bez żadnych ograniczeń głosić słowo Boże.
Ewangelia mówi także o powołaniu. Powołanie przez Jezusa jest bardziej radykalne. Jezus powiedział do napotkanego człowieka: „Pójdź za Mną”. A ten odpowiedział: „Panie, pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca”. A Jezus na to: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże”. Dla powołanych ma to być ważniejsze niż obowiązki rodzinne. Inny zaś powiedział: „Panie, chcę pójść za Tobą, ale pozwól mi najpierw pożegnać się z moimi w domu”. A Jezus mu odpowiedział: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”.
Jakże trudne i odpowiedzialne jest to powołanie, ale konieczne, aby królestwo Boże było głoszone na całym świecie. Powołani na swojej drodze napotykać będą także wrogich ludzi. I wtedy może rodzić się pokusa, jakiej ulegli uczniowie Jezusa. Chcieli ściągnąć ogień z nieba na tych, którzy w swojej wrogości nie chcieli ich przyjąć. Ewangelia mówi: „Lecz Jezus odwróciwszy się zabronił im”. Dla powołanych do głoszenia królestwa Bożego nie ma innej opcji, jak tylko miłość. Inny wybór będzie zdradą Boga i samego siebie (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).
PÓJŚĆ ZA CHRYSTUSEM
Wołanie Chrystusa „Pójdź za Mną” przybiera różną formę i dociera do nas na różne sposoby. A nasza pozytywna odpowiedź raz dana musi być potwierdzana i weryfikowana każdego dnia. Czasami jest ona prosta i jasna. Niesie radość spełnienia. Czasami jest tak trudna, że z wielkim mozołem i bólem odkrywamy drogę kroczenia za Chrystusem. Kilka tygodni temu byłem świadkiem takiego trudnego szukania. Zostałem wezwany do chorego na raka mózgu w beznadziejnym stanie. Był podłączony do aparatury podtrzymującej życie, bez której nie przeżyłby minuty. W tym czasie Tadeusz przechodził ataki serca. Lekarze wiedzieli, że tak drastyczne pobudzanie serca do działania nie ma większego sensu. Przedłuża tylko agonię i zwiększa cierpienie chorego i jego rodziny. Jednak mieli lekarski obowiązek ratowania życia. W najbardziej dramatycznej sytuacji znalazła się żona chorego, ponieważ lekarze bezpardonowo nalegali, żeby podpisała dokument pozwalający na odłączenie aparatury podtrzymującej życie męża. Wiedziała ona, że taka decyzja nie byłaby wbrew nauce Kościoła. Znała słowa umierającego papieża Jana Pawła II: „Pozwólcie mi odejść do domu Ojca”. Jednak nie była w stanie podjąć takiej decyzji. Mówiła, że gdyby mąż za życia, chociaż wspomniał, że nie chce, aby sztucznie podtrzymywano jego życie, to może brałaby pod uwagę taką decyzję. Powiedziała także do mnie, aby księża z ambony uwrażliwiali wiernych na takie sytuacje. Dlatego między innymi piszę o tym.
Żona Tadeusza wiedziała, że dla męża nie ma już szans, że mózg jest martwy, widziała jego mękę, ale nie była w stanie podjąć decyzji. Czekała, może mąż, wbrew opinii lekarzy, na chwilę odzyska przytomność i da jakiś znak, który wybawi ją od tak trudnej decyzji. Zrozpaczona mówiła: niech Bóg tym pokieruje. Jeśli dał mężowi życie, to niech i teraz spełni się Jego wola. O to modliliśmy się przy łóżku chorego. Długie godziny żona wraz z rodziną trwała na Golgocie męża, która była także jej Golgotą. W bliskości Chrystusa szukała odpowiedzi na pytanie, co znaczy w tak trudnym momencie iść za Nim. Kilka dni później Tadeusz zmarł. Gdyby żona podjęła decyzję odłączenia od maszyn, prawdopodobnie długo nie mogłaby poradzić sobie z tym ciężarem. Trwanie z Chrystusem na Golgocie było odpowiedzią na Jego wołanie: „Pójdź za mną”.
Wołanie Chrystusa do pójścia za Nim można usłyszeć także w głosie schorowanej staruszki, którą rodzina oddała do domu spokojnej starości. Może jest tam spokój, ale bardzo często tylko dlatego, że pensjonariusze zamykają ból samotności w swoich sercach i cierpliwie czekają na odwiedziny swoich dzieci. A to czekanie bywa nieraz daremne, bo dzieci mają swoje życie, swoje problemy i są bardzo zajęte. Praca, wyjazdy, wycieczki i tyle innych spraw. I jak tu w takim pędzie życia usłyszeć głos staruszki – matki. A tym bardziej dostrzec w tym głosie wołanie samego Chrystusa: „Pójdź za mną”. W pewnym momencie ten głos zamilknie. Zostaniemy może w pięknie urządzonym mieszkaniu, które też zapewne kiedyś opuścimy, aby przez okno domu spokojnej starości błagalnie wyglądać odwiedzin kogoś bliskiego.
Chrystus woła także przez sześcioletnią Kasię. Ojciec nie tylko nie chce łożyć na utrzymanie dziewczynki, ale nie chce się z nią spotykać. Kasia tak bardzo chciałaby mieć tatę jak inne dzieci. Już tydzień przed dniem ojca malowała kartki dla taty. Tak się cieszyła, że go spotka. Jak zbawienia wyglądała niedzieli. Gdy przyszła niedziela, tata się nie pojawił. Pod wieczór, gdy Kasia straciła nadzieję spotkania, posmutniała i przez łzy powiedziała do babci: „To nic, kartkę dam komu innemu”.
Tak często Chrystus woła do nas przez naszych bliźnich w potrzebie. I tak często to wołanie pozostaje bez odpowiedzi. Mamy wiele innych ważniejszych spraw. Wybór tych „ważniejszych spraw” Chrystus podsumowuje w dzisiejszej Ewangelii słowami: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”. Chrzest św., to decyzja pójścia za Chrystusem, w tej decyzji mamy być konsekwentni, nie ma tu miejsca na „oglądanie się wstecz”.
Oto kolejny wymiar czytań biblijnych na dzisiejszą niedzielę. Jest on jasny i klarowny. Pójść za Chrystusem to zachowywać Jego przykazania w tym najważniejsze – przykazanie miłości. Św. Paweł w liście do Galatów pisze: „Bo całe Prawo wypełnia się w tym jednym nakazie: ‘Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego’. A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli’”. Dalej, takim klarownym wołaniem jest modlitwa, msza św. itd. Pójść za Chrystusem, to mieć czas dla Niego. Jakże często jest to spychane na dalszy plan, tak daleki, że nieraz brakuje czasu na jego realizację. I ostatni wymiar wołania Chrystusa, na który chcę zwrócić uwagę. Jest on bardzo ważny i odnosi się do tych którzy mają powołanie, uzdalniające ich do pozostawienia wszystkiego, co utrudniałoby bliskie kroczenie za Chrystusem i głoszenie Ewangelii. Jest to wołanie, które odbieramy jako powołanie zakonne, kapłańskie, prorockie. Tu nie ma miejsca na oglądanie się wstecz. Jeśli ktoś poszedł by za głosem tego powołania, a zajmowałby się tym, co utrudnia głoszenie Ewangelii to zapewne usłyszy słowa Chrystusa: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”.
Pierwsze czytanie mówi o powołaniu Elizeusza. Prorok Eliasz spotkał go przy pracy w polu i powołał go w imieniu Boga. Elizeusz po pożegnaniu się z rodzicami pozostawił wszystko i poszedł za Eliaszem. „Wtedy powrócił do niego i zaraz wziął parę wołów, złożył je na ofiarę, a na jarzmie wołów ugotował ich mięso oraz dał ludziom, aby zjedli. Następnie wybrał się i poszedłszy za Eliaszem, stał się jego sługą”. To powołanie jest bardzo symboliczne. Elizeusz zmienił dotychczasowy styl życia, to co posiadał złożył w ofierze Bogu i poszedł, aby być Jego prorokiem wśród ludu bożego. Ewangelia nawiązuje do tego powołania, tyko, że wymagania wydają się być jeszcze bardziej radykalne. Chrystus nie pozwala nawet pożegnać się ze swoimi rodzicami. Mówi, że idąc za głosem tego powołania, sprawy rodzinne mamy postawić na drugim miejscu. Przykładem takiej postawy jest św. Franciszek Ksawery, który po św. Pawle Apostole uważany jest za największego misjonarza świata. Papież Pius I ogłosił go patronem misji i patronem całej pracy nad rozszerzaniem wiary. Św. Franciszek udając się na misje do dalekich Indii przejeżdżał koło rodzinnego domu, gdzie mieszkała jego matka. Nie wstąpił jednak, aby się z nią pożegnać. Chciał, aby to była ofiara złożona Bogu. Pożegnał matkę przez posłańca, słowami: „Spodziewam się wkrótce na wieki oglądać cię w niebie” (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).
ŚWIĘTY STANISŁAW KOSTKA
Na kartach Pisma Świętego często powtarza się wezwanie do szacunku, miłości i posłuszeństwa rodzicom. Zaś wyżej zacytowany fragment Ewangelii przypomina, że nasze relacje rodzinne winny być bezwzględnie podporządkowane bożemu wezwaniu. Rodzice mają często własne plany dotyczące przyszłości swoich dzieci. Plany, które nie przystają do wewnętrznego głosu bożego powołania, który rozlega się w duszy ich dziecka. W takiej sytuacji ważniejsze jest posłuszeństwo powołaniu bożemu niż posłuszeństwo rodzicom. Czasami potrzeba długich lat, aby rodzice doświadczyli radości „błogosławionego nieposłuszeństwa” swoich dzieci. A nieraz trzeba czekać wieczności, bo przecież tylko w takiej perspektywie możemy w pełni zrozumieć i docenić boże wołanie. Przykładem tego może być życie św. Stanisława Kostki, którego ojciec, człowiek o porywczym i wrodzonym poczuciu dumy szlacheckiej marzył o światowej karierze dla synów. Na przeszkodzie spełnienia tych marzeń stanęło powołanie zakonne syna Stanisława.
Jan Kostka herbu Dąbrowa ożenił się z Małgorzatą Kryską herbu Prawdzic. Małżonkowie osiedli we wsi Rostkowo na Mazowszu. Mieli siedem wiosek i część puszczy nad Płodownicą i zaliczali się do średniozamożnych posiadaczy ziemskich. W 1567 r. Jan otrzymał kasztelaństwo zakroczymskie, co wiązało się z godnością senatorską. Matka Stanisława pochodziła z rodu senatorskiego, przewyższającego Kostków bogactwem i znaczeniem. Stanisław urodził się w Rostkowie w 1550 r. Otrzymał chrzest w kościele parafialnym w Przasnyszu, gdzie w kaplicy Kostków spoczywają do dzisiaj śmiertelne szczątki jego rodziców i braci. Atmosferę domu rodzinnego Kostków tak opisuje Paweł, brat Stanisława: „Rodzice chcieli, byśmy byli wychowani w wierze katolickiej, zaznajomieni z katolickimi dogmatami, a nie oddawali się rozkoszom. Co więcej, postępowali z nami ostro i twardo, napędzali nas zawsze – sami jak przez domowników – do wszelkiej pobożności, skromności i uczciwości, tak żeby nikt z otoczenia, również ze służby, nie mógł się na nas skarżyć o rzecz najmniejszą. Wszystkim wolno było nas napominać, wszystkich jak panów czciliśmy”.
Z okresu dzieciństwa Stanisława odnotowana szczególną wrażliwość chłopca na brutalne żarty i nieprzyzwoite słowa. Były one nieraz powodem zasłabnięcia przyszłego świętego, dlatego jego ojciec w czasie przyjęć napominał gości do umiaru: „Uciszcie się, gdyż mój Staś popadnie w takie omdlenie, że go będziemy musieli podnosić z podłogi”. Rodzice Stanisława zatrudnili prywatnego pedagoga, Jana Bilińskiego, który przygotowywał Pawła i Stanisława do dalszej edukacji w słynnym kolegium jezuickim w Wiedniu. 26 lipca 1564 r. Paweł i Stanisław Kostkowie z swoim nauczycielem oraz dwoma służącymi, dotarli do stolicy cesarstwa i zamieszkali w internacie jezuitów przeznaczonym dla chłopców szlacheckiego pochodzenia. Regulamin kolegium streszczał się w jednym zdaniu: „Taką pobożnością, taką skromnością i takim poznaniem przedmiotów niech się uczniowie starają ozdobić swój umysł, aby się mogli podobać Bogu i ludziom pobożnym, a w przyszłości ojczyźnie i sobie samym przynieść także korzyć”. Codzienna modlitwa przed lekcjami i po lekcjach, codzienna Msza Święta, miesięczna spowiedź i Komunia Święta, miały umacniać studentów w wierze. Mimo rygorów prawie zakonnych, jezuici nie chcieli „na siłę” przekształcać młodzieży świeckiej w zakonników. Główny cel swego szkolnictwa widzieli w katolickim przygotowaniu do życia w świecie. Warto dodać, że kolegia jezuickie były bezpłatne, dlatego studiowali w nich zarówno bogaci, jak i ubodzy.
W marcu 1565 r. niechętny jezuitom, cesarz Maksymilian II wypowiedział im dzierżawę budynku kolegium. Kostkowie wynajęli wówczas mieszkanie w kamienicy zaciekłego luteranina o nazwisku Kimberker. Zmiana miejsca zamieszkania nie zmieniła postępowania Stanisława. Wiele czasu poświęcał na naukę, każdego dnia uczestniczył we Mszy św., często zachodził do świątyni na prywatną modlitwę. Podejmował także różnego rodzaju umartwienia fizyczne. Taki tryb życia drażnił jego brata, wychowawcę i kolegów. Stanisław często upominał brata, że postępuje niezgodnie z obyczajowością katolicką. Paweł odpowiadał, że nie ma zamiaru tolerować życia zakonnego w domu. Nie kończyło się na pogróżkach słownych. Do Pawła przyłączali się Bernard Maciejowski, późniejszy kardynał i prymas Polski, oraz Kacper Rozdrażewski, którzy ze łzami w oczach wyznali po śmierci Świętego, że posuwali się nawet do kopania go, gdy ten, modląc się, leżał krzyżem na ziemi.
Intensywne życie wewnętrzne, nauka i praktyki pokutne, stresująca sytuacja osłabiły młody organizm chłopca do tego stopnia, że był już bliski śmierci. Chory Stanisław prosił o kapłana z Komunią św. Jego brat, jak i inni współmieszkańcy pozostali głusi na te prośby. I wtedy, według relacji św. Stanisława, św. Barbara, patronka dobrej śmierci, do której się zwrócił, w towarzystwie dwóch aniołów nawiedziła jego pokój. Jeden z aniołów trzymał hostię. Na ten widok Stanisław odmówił: „Panie, nie jestem godzien…”, ukląkł i z wielką czcią otworzył usta. Świadkiem tej sceny był pielęgnujący chorego Biliński. Kilka dni później, Stanisław miał następną wizję, podczas której ujrzał Matkę Bożą z Dzieciątkiem na ręku. Maryja zapewniła go, że powróci do zdrowia, lecz jednocześnie nakazała: „Wstąp do Towarzystwa Jezusowego”. Stanisław ucieszył się, ponieważ już pół roku wcześniej podjął decyzję wstąpienia do zakonu. Od tego momentu, maksymą jego życia stały się słowa: „Do wyższych rzeczy jestem stworzony i dla nich tylko żyć powinienem”.
Latem 1567 r. bracia Kostkowie mieli ukończyć kolegium i wrócić do rodzinnego domu. Perspektywa powrotu do Polski przyspieszyła decyzję Stanisława o wstąpieniu do jezuitów. Zwrócił się w tej sprawie do prowincjała austriackiego, ojca Wawrzyńca Maggio, który jednak oświadczył, że młodociany musi uzyskać pozwolenie rodziców. Stanisław napisał błagalny list do Rostkowa. Ojciec nie zgodził się i w ostrych słowach nakazał synowi powrót do domu. Wówczas Stanisław poprosił o wsparcie przebywającego w Wiedniu ojca Franciszka Antonia, który pełnił funkcję kaznodziei cesarzowej. Franciszek Antonio przez kilka dni zastanawiał się nad prośbą młodzieńca, aż w końcu dał mu list polecający do ojca Franciszka Borgiasza, generała zakonu w Rzymie.
10 sierpnia 1567 roku, wczesnym rankiem, Stanisław Kostka, w przebraniu żebraka potajemnie opuścił Wiedeń. Skierował się na Augsburg w nadziei, że spotka tam ojca Piotra Kanizego, jezuickiego prowincjała Górnych Niemiec. Jeszcze tego samego dnia wychowawca Biliński oraz Paweł Kostka wszczęli pogoń, by ująć „krnąbrnego jezuitę”. Stanisław zdążył się skryć przed pościgiem. Następnego dnia Paweł raz jeszcze, konno, udał się na poszukiwanie brata. Spotkał go na drodze, ale nie rozpoznał w postaci ubogiego żebraka. W czasie tej drogi, jak zeznał spowiednik Stanisława, święty otrzymał z rąk anioła Komunię Świętą. W Augsburgu św. Stanisław nie zastał prowincjała, św. Piotra Kanizego. Udał się więc do Dylingi. Po przybyciu okazało się, że w tym czasie dwaj zakonnicy wystąpili z zakonu i przeszli na protestantyzm. Na czele zbuntowanych stanął zakonnik polski, Mateusz Michoń. W takiej sytuacji o przyjęciu św. Stanisława-Polaka nie mogło być mowy. Jednak św. Piotr Kanizy dał mu szansę przyjmując go na okres próbny.
Stanisław sprzątał i pomagał w kuchni. Szybko zauważono jego świętość i jeszcze tego samego roku, prowincjał skierował go wraz z dwoma innymi kandydatami do Rzymu. Przełożony generalny przyjął Stanisława do nowicjatu, który znajdował się przy kościele Św. Andrzeja. Stanisław czuł się szczęśliwy, że wreszcie osiągnął cel życia. Teraz maksymą jego postępowania stało się powiedzenie: „Początkiem, środkiem i końcem rządź łaskawie, Chryste”. Na wiadomość, że Stanisław jest w nowicjacie zakonnym, ojciec postanowił za wszelką cenę wyrwać go stamtąd. Wysłał do syna list pełen wymówek i gróźb. Stanisław za poradą przełożonych odpisał ojcu, że skoro Bóg wybrał go na swoją służbę, przynosi to rodzinie raczej chwałę niźli hańbę. Bardzo jednak cierpiał, że nie znalazł zrozumienia u ojca.
Przełożeni pozwolili mu już w pierwszych miesiącach 1568 r. złożyć śluby zakonne. Dnia 1 sierpnia, w uroczystość Matki Bożej Anielskiej, przybył do Rzymu św. Piotr Kanizjusz, zatrzymał się w domu nowicjatu i do adeptów wygłosił konferencję. Zachęcał nowicjuszy, by tak przeżywali każdy miesiąc, jakby miał być ostatni w ich życiu. Po tej konferencji Stanisław rzekł do kolegów: „Dla wszystkich ta nauka świętego męża jest przestrogą i zachętą, ale dla mnie jest ona wyraźnym głosem Bożym. Umrę bowiem jeszcze w tym miesiącu”. Zaś na kilka dni przed uroczystością Wniebowzięcia Matki Bożej, Stanisław z zapałem opowiadał swoim kolegom, jak pięknie muszą ten dzień obchodzić aniołowie i święci w niebie. Potem dodał: „Jestem pewien, że będę mógł w najbliższych dniach osobiście przypatrzeć się tym uroczystościom i w nich uczestniczyć”. Przyjmując zaś Komunię świętą 10 sierpnia, prosił patrona dnia św. Wawrzyńca, o orędownictwo, by mógł odejść z tego świata w uroczystość Wniebowzięcia Maryi.
W wigilię Wniebowzięcia Stanisław dostał silnych mdłości i zemdlał. Wystąpił na nim zimny pot, poczuł silne dreszcze, z ust zaczęła sączyć się krew. O północy przyjął wiatyk. Prosił, by go położono na ziemi. Zapytany, czy nie odczuwa lęku, odparł, że nie, bo ufa miłosierdziu Bożym i zgadza się najzupełniej z wolą Bożą. Naoczny świadek, o. Warszewicki zeznał, że nagle Stanisław zatopił się w modlitwie, twarz jego zajaśniała tajemniczym blaskiem. A na pytanie o powód tej przemiany, odparł, że widzi Matkę Bożą z orszakiem świętych dziewic, które po niego przychodzą. Umarł około trzeciej nad ranem 15 sierpnia 1568 r., w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Poznano, że nie żyje, gdy nie uśmiechnął się na widok podsuniętego mu przed oczy Jej obrazka.
W czasie obrzędów pogrzebowych przybył do Rzymu brat Stanisława, Paweł z poleceniem ojca, by zmusił świętego do powrotu do domu. Kiedy ujrzał, jak wielką czcią otoczony jest Stanisław, gorzko zapłakał i postanowił zmienić swoje życie (z książki Wypłynęli na głębię).
KU PRAWDZIWEJ WOLNOŚCI
Siedemnaście lat temu ukazała się w Polsce moja pierwsza książka pt. „Ku wolności”. Do takiego tytułu zainspirowały mnie słowa z listu św. Pawła do Galatów, który zacytowałem na wstępie tych rozważań. Na okładce zamieściłem fotografię mojej mamy przed Statuą Wolności. Rok przed swoją śmiercią przyjechała do Nowego Jorku w odwiedziny do mnie. Chciała zobaczyć, jak mi się tu powodzi, czy mam przyjaciół i życzliwych ludzi, zobaczyć kraj, gdzie w świadomości wielu tak łatwo spełniają się ludzkie sny i marzenia, w tym także odwieczny sen o wolności. Dla przybywających do Stanów Zjednoczonych, do Nowego Jorku symbolem tego spełnionego snu była Statua Wolności. W październiku tego roku minie równo 130 lat od odsłonięcia tego monumentu. Był to dar rządu francuskiego dla USA w stulecie uchwalenia Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Projekt Statuy wykonał francuski rzeźbiarz Frédéric August Bartholdi. Inspiracją dla niego był obraz Eugène’a Delacroix zatytułowany „Wolność wiodąca lud na barykady”. A zatem w pierwotnym zamyśle twórców Statuy Wolności była wolność, jaką zrewolucjonizowany proletariat wywalczy na barykadach. Dobrze wiemy jak wyglądała ta wolność. W czasie rewolucji francuskiej „lud barykady” otworzył bramy więzienia paryskiej Bastylii, aby w niedługim czasie uwięzić tam jeszcze więcej ludzi i trzymać ich w jeszcze potworniejszych warunkach. Krew spod gilotyn zabarwiła ulice Paryża jak nigdy dotąd. Rewolucja bolszewicka zamieniła Rosję w największe więzienie świata, gdzie milionami, w największych katuszach byli mordowani obywatele tej ziemi. Krwawi oprawcy też nie zaznali wolności. Paraliżował ich strach o własne życie. I słusznie, bo wspólnicy dawnych mordów, czując lęk przed utratą władzy zabijali bez pardonu swoich towarzyszy. Rewolucje niosły jeszcze większe zniewolenie człowieka, zarówno ofiar, jak i oprawców.
Powyższą wymowę symbolu Statuty Wolności zna niewielu. Powszechnie uważana jest ona za symbol wolności politycznej. Stany Zjednoczony uwolniły się od kolonialnej zależności Wielkiej Brytanii. I tu trzeba powiedzieć, że ta wolność zaowocowała wymiernym dobrami dla obywateli Stanów, przy jednoczesnym zniewoleniu czarnych mieszkańców Afryki. Mimo to Ameryka stała się symbolem przyciągających wielu ludzi poszukujących wolności w wymiarze osobistym. To tu jak nigdzie indziej spełniały się marzenia wyzwolenia z biedy materialnej. W niedługim czasie z przysłowiowego pucybuta, ktoś stawał się milionerem. Tu w poszukiwaniu wolności przybywali wyznawcy różnych religii. W wielu innych aspektach w nowym kraju można było poczuć się wolnym. Ale tutaj jak i na całym świecie czmychają na człowieka inne formy zniewolenia, które są efektem współczesnej cywilizacji, która bardzo często ukierunkowuje ludzkie pragnienia i aspiracje nie na to kim jesteśmy, ale ile posiadamy. Takie podejście do rzeczywistości sprawia, że coraz więcej ludzi popada w agresję, rozpacz, zniechęcenie, różnorakie uzależnienia i doświadcza kryzysu życia. W tej pogoni za dobrami materialnymi, człowiek zapomina o prawdzie i miłości, co w efekcie staje się podłożem cywilizacji śmierci i źródłem różnych uzależnień, zniewolenia. Miliony osób są uzależnione od alkoholu, narkotyków, papierosów, od jedzenia i seksu, od agresji i lęku, od pieniędzy i hazardu, od pracy i władzy, od telewizji, komputerów i Internetu, sytuacji czy doznań i wielu innych rzeczy. I tak to co daje złudne poczucie wolności staje się źródłem zniewolenia, i to najgroźniejszego, bo sięgającego wnętrza, duszy człowieka.
Wielu ludzi jest przekonanych, że wystarczy przezwyciężyć różnego rodzaju zewnętrzne zniewolenie, aby uzyskać wolność wewnętrzną. Jednak, nawet prawne zagwarantowanie wolności zewnętrznej nie jest równoznaczne z posiadaniem przez człowieka wolności wewnętrznej, która najważniejsza w życiu człowieka. Cesarz rzymski, pisarz i filozof Marek Aureliusz pisał, że nawet niewolnik może być wewnętrznie wolny, a jego pan zniewolony. Stoicy, których przedstawicielem był wspomniany cesarz głosili wyzwolenie od lęku wobec cierpienia, złego losu, perspektywy śmierci. Idea wolności wewnętrznej u stoików była słuszna, ale brakowało w tym pozytywnego odniesienia. Takie odniesienie odnajdujemy w chrześcijańskiej wizji wolności. W Chrystusie odnajdujemy realną moc uwolnienia się od wspomnianych lęków. Z chrześcijańskiego punktu widzenia wolność wewnętrzna to wolność od zniewoleń, od moralnego upodlenia i zła, przezwyciężenie nałogów i uzależnień. Jest to wolność dzieci Bożych. Taka wolność jest zakorzenieniem w prawdzie i dobru, sprawiedliwości i miłości. Św. Paweł w Liście do Galatów pisze: „Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. A zatem trwajcie w niej i nie poddawajcie się na nowo pod jarzmo niewoli!”
Św. Jan Paweł II w encyklice Redemptor hominis, cytując słowa Chrystusa „poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”, dodaje: „W słowach tych zawiera się podstawowe wymaganie i przestroga zarazem. Jest to wymaganie rzetelnego stosunku do prawdy jako warunek prawdziwej wolności. Jest to równocześnie przestroga przed jakąkolwiek pozorną wolnością, przed wolnością rozumianą powierzchownie, jednostronnie, bez wniknięcia w całą prawdę o człowieku i o świecie”. Dla nas tą prawdą jest Chrystus, który mówi o sobie: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie”. Jezus jako Prawda niesie wyzwolenie od tego, co zniewala, co nie pozwala trzeźwo spojrzeć na wydarzenia codziennego życia. Św. Jan Paweł II w jednej ze swoich katechez mówił: „Chodzi o wyzwolenie człowieka wewnętrznego, o ‘wolność serca’. Wyzwolenie w znaczeniu społecznym czy też politycznym nie jest właściwym mesjańskim dokonaniem Chrystusa. Z drugiej strony należy stwierdzić, iż bez tego wyzwolenia, jakiego On dokonuje, bez uwolnienia człowieka od grzechu, od każdej odmiany egoizmu, również żadne rzeczywiste wyzwolenie w znaczeniu społeczno-politycznym nie może się dokonać. Żadne czysto zewnętrzne przemiany struktur społecznych nie przynoszą prawdziwego wyzwolenia społeczeństw, jak długo człowiek poddany jest grzechowi i kłamstwu, jak długo dominują namiętności, a z nimi wyzysk i różne formy opresji”.
Prawda Chrystusowa jest nieodłącznie związana z miłością. To miłość pociąga nas, aby zanurzyć się w Chrystusie, który jest prawdą naszego życia i naszym zbawieniem. Dla ilustracji posłużę się historią lotnika, opisane przez Exuperiego w książce „Ziemia, planeta ludzi”. Guillaumet w czerwcu 1931 musiał awaryjnie lądować w Andach. Wylądował na zamarzniętym i zasypanym śniegiem jeziorze na wysokości 4000 metrów. Aby szukać ocalenia, musiał wspiąć się na jeden z okalających jezioro szczytów o wysokości ok. 5500 metrów a następnie zejść w dół, aby odnaleźć jakąś indiańską osadę. Obiektywnie był to wysiłek, przekraczający ludzkie możliwości. Guilmet zdecydował się jednak walczyć. Szedł bez odpoczynku i snu pięć dni i cztery noce zanim ostatecznie stracił przytomność. Ale właśnie wtedy odnaleźli go miejscowi Indianie. Kiedy dwa dni później przyleciał Exupéry, aby w szpitalu odwieźć przyjaciela, miał tylko jedno pytanie: „Jak ty to zrobiłeś?” Guillaumet odpowiedział: „Tego by nie zrobiło żadne zwierzę. Gdy wylądowałem na jeziorze, byłem pewien, że moja żona wierzy, iż przeżyłem i ma nadzieję, że idę. Byłem też pewien, że wy, moi przyjaciele lotnicy wierzycie, że się nie poddaję i idę. Nie mogłem was rozczarować.”
Nie możemy rozczarować Chrystusa, który na drodze miłości prowadzi nas do wyzwalającej prawdy. Chrystus mówi, jeśli chcemy uzyskać tę wolność musimy bezwarunkowo pójść za Nim: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego” (Kurier Plus, 2014).
„TYLKO NIE MÓW NIKOMU”
Prawie każdy chce podążać za pięknem, dobrem, miłością w kierunku spełnionej wieczności. Ci którzy autentycznie spotkali Jezusa, odkrywali w Nim to wszystko. Trudno się dziwić, że niektórzy z ewangelicznego tłumu głośno wyrażali chęć pójścia za Chrystusem. Do nich Chrystus mówił, że to się wiąże z pewnymi wyrzeczeniami. Innych zaś sam wołał, aby poszli za Nim, ci jednak chcieli wcześniej pozałatwiać swoje sprawy. Zarówno do jednych i do drugich odnoszą się słowa Chrystusa z dzisiejszej Ewangelii: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”. Słowa Jezusa są aktualne i dzisiaj w odniesieniu do każdego z nas. Bóg stawia nas w konkretnym miejscu, wśród konkretnych ludzi, z którymi mamy kroczyć za naszym Zbawcą. Mamy głosić królestwo Boże przez uczciwe życie, wypełnione prawdą i miłością. Kiedy usłyszymy słowa Chrystusa „Pójdź za Mną!” jak to usłyszał jeden z tłumu nie możemy zwlekać z odpowiedzią, szukając różnego rodzaju wykrętów, lecz pójść z Nim, niezależnie od tego czy to się odnosi do zawodu, sposobu życia, czy podjęcia decyzji konkretnego czynu. Ta chwila wołania może się nie powtórzyć, zostawiając nas w poczuciu utraconej szansy pełniejszego życia, rozminięcia się z powołaniem. Zacytowany na wstępie fragment Ewangelii często odczytywany jest w kontekście powołania do stanu kapłańskiego czy zakonnego. Po części jest to słuszne, bo od tych osób wymaga się większego radykalizmu kroczenia za Chrystusem, które związane jest z całkowitą zmianą stylu życia.
W dzisiejszych czasach pójście za Chrystusem nie łatwe. Jest to świat, o którym ks. Adam w piosence „Tylko nie mów nikomu” rapuje: „tylko nie mów o kościele nic dobrego / bo nie będziesz miał z tego fejmu kolego/ w mediach papki tyle ze nie idzie strawić / nie pamiętasz ze żyjesz by sie zbawić a nie zabawić / boże, czasem księża żyją wbrew prawu twemu / mniej sie boją twego sądu niż TVN-u/ bo dziś doszło do tego, że jest wstyd sie wstydzić / nie ma żadnej świętości z wszystkiego można szydzić / tylko nie mów nikomu ze sie na to nie zgadzasz / zbo od razu w zaścianek i ciemnogród wpadasz / głupota na propsie, kiepscy do kwadratu / na ekranie polityka z ludzkiego dramatu / deprawacja, układy, walka z kościołem / nikt nie myśli po co żyje, a ni skąd sie wziąłem / pełno jest podziałów w polityce i szkołach / chcą by też tak samo było i w kościołach / bo dziel i rządź to stare metody / i jedn drugiemu rzuca pod nogi kłody / tylko nie mów nikomu że na Polsce ci zależy / bo że nie jesteś naziołem nikt ci nie uwierzy / Bóg, honor, ojczyzna – gdy ktoś tak myśli, to mu sie przybija / mowę nienawiści / a gdzie dwóch sie bije, tam korzysta trzeci / my sie kłócimy, obcym w kieszeń leci / tylko nie mówi nikomu, że podstawa to rodzina / ona daje ci siłę i w pionie cię trzyma / małżeństwo to świętość, rozwód to tragedia / jakaś inna teza to okrutna brednia / a największy dar ojca dla swoich dzieci / to miłość do żony, niech to w świat poleci / aborcja to morderstwo, nie ma co owijać / chorych trzeba leczyć a ni e zabijać / teraz powiedz każdemu, tego człowiek nie ogarnie / Jezu, Ty sie tym zajmij bo skończymy marnie / 1000 kamer na ulicach niewiele zmienia / gdy człowiek nie słucha swego sumienia / bo nawet antyterrorystyczna załoga / nic nie zmieni, gdy ktoś nie ma w sercu Boga / teraz powiedz każdemu że choć zło w kościół bije / on sie nie zawali bo w nim Jezus żyje!”
Podążanie za Chrystusem, które czasami wiąże się z krzyżem ważny jest współudział naszych bliźnich. Św. Paweł zachęca: „Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełnicie prawo Chrystusowe”. Na powyższe słowa spójrzmy przez pryzmat artykułu z The New York Timesa. Jest to dramatyczna historia znanego sportowca Tigera Woods, który po wielu zawirowaniach życiowych wziął udział w turnieju wielkoszlemowym w kwietniu 2019 roku na polu Augusta National Golf Club. Tiger Woods wygrywał tu już cztery razy, przed 32 rokiem swojego życia, stając się najlepiej zarabiającym sportowcem świata. We wspomnianej gazecie czytamy: „Niezależnie od tego, czy jesteś fanem gry w golfa, czy nie, musiałeś zapewne kibicować nadzwyczajnemu powrotowi Tigera Woods w tegorocznym turnieju Masters. Powrót 43-letniego golfisty wielu nazywało największym powrotem w historii sportu. Zdobycie przez Tigera Woods po raz piąty tytułu mistrza na piętnastym turnieju w Augusta było pięknym podsumowaniem niezwykłej kariery sportowca”. Wcześniej jednak Tiger Woods doświadczył wielu porażek życiowych. Przez swoją niewierność i rozwiązłe życie doprowadził do rozbicia małżeństwa, stając się tematem numer 1 w brukowej prasie. Zerwanie wiązadła w kolanie i seria operacji uzależniła go od leków przeciwbólowych.
Te przeżycia stały się początkiem przemiany Woodsa. Wyznał, że to dzięki swoim dzieciom, a szczególnie, jak to sam określił dzięki ich, „zaraźliwemu szczęściu” zmienił swoje życie. Faktem jest, że dziesięcioletni Charlie i jedenastoletnia letnia Samantha na swój sposób przyczynili się, że ojciec zmienił się i wrócił do dawnej świetności. Okazywali mu ogromną, bezwarunkową miłość. Do tego roku Charlie i Samantha nigdy nie byli w Augusta. Wiedzieli, że ich ojciec jest legendą w sporcie, ale widzieli także jego upadek i zmaganie się z problemami. Woods widząc miłość swoich dzieci nie chciał ich zawieść. Z determinacją zmagał się ze swoimi problemami i podjął ogromny wysiłek, aby znowu zdobyć tytuł mistrzowski. Eksperci wątpili w jego powrót do gry i zwycięstwo. On się jednak nie poddawał. Długie godziny spędzał na siłowni i na polu golfowym, aby odzyskać kondycję fizyczną i precyzję w grze. W najtrudniejszych dniach, zwątpieniu, kiedy ból dawał o sobie znać, miłość rodziny dodawała mu siły. Przezwyciężał to wszystko nie ze względu na sport, tytuł mistrzowski, ale ze względu na rodzinę, nie chciał być dobrym golfistą, ale wspaniałym ojcem. Wyznał: ‘Miałem wielkie szczęście, że dostałem kolejną szansę robienia tego, co kocham. Co ważniejsze, doświadczyłem wspaniałego uczucia uczestnictwa w życiu moich dzieci. Tego wcześniej nigdy nie miałem’”.
Wymagania jakie Jezus postawił swoim niedoszłym trzem uczniom brzmią zbyt wymagająco, a może nawet okrutnie: „Lisy mają nory…”. „Zostaw umarłym grzebanie…”. „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa…”. Jezus wzywa do jasnych i jednoznacznych wyborów ukierunkowanych na priorytety naszego życia, które umożliwią nam zrealizowanie pełni naszego życia według bożej wizji zbawienia. Świat oferuje nam wiele innych możliwości, które pochłaniają całą naszą uwagę, nasz czas i energię do tego stopnia, że tracimy z oczu, to co jest w naszym życiu najważniejsze. Trzeba nieraz postawić Chrystusa przed naszymi tymczasowymi pragnieniami i potrzebami, zawierzyć Mu nasze lęki i wątpliwości, a wtedy staniemy się wolni i będziemy w stanie, w miłości Boga czynić wielkie rzeczy (Kurier Plus, 2019).
WOŁANIE NIEBA
W czasie wakacji, wielu z nas pakuje podróżne torby, opuszcza wygodne domy i wyrusza w drogę na spotkanie rodziny, przyjaciół, piękna świata. Z grupą podróżników z Nowojorskiego Klubu Podróżnika jestem dzisiaj w Acapulco w Meksyku. Ilekroć wybieram się na pielgrzymkę do Guadalupe wspominam swój pierwszy pobyt w Acapulco. Wszedłem do swojego pokoju w hotelu Emporio, rozsunąłem zasłony, otwarłem drzwi i wyszedłem na balkon. Ogarnięty niesamowitym pięknem oniemiałem z wrażenia. Na dole palmy, basen, złota plaża, bezchmurne niebo odbijające się błękitem w wodach zatoki, zielone wzgórza okalające zatokę, a na ich zboczach, pośród pięknych ogrodów, zachwycające architektonicznymi kształtami rezydencje najbardziej znanych celebrytów świata. Nad całym tym pięknem wznosi się biały krzyż i pomnik w jego pobliżu w kształcie modlitewnie złożonych rąk. Znajdują się one w kompleksie Kaplicy Pokoju.
Z Acapulco wyruszamy na lagunę Coyuca. Spotykamy tu rodziny Indian, które żyją w naturalnych warunkach i wyglądają na szczęśliwych, radosnych. To także udziela się nam, gdy razem z nimi przygotowujemy posiłek. Bujając się w hamaku zawieszonym między palmami wsłuchujemy w szum oceanu i popijamy mleczko kokosowe zakrapiane mezcalem i sokiem z limonki. A potem rejs indiańskimi łodziami po płytkich wodach rezerwatu ptactwa wodnego. Postój na jednej z mielizn, gdzie Indianie przygotowują dla nas posiłek. Woda, palmy, ptaki, błękit nieba są dopełnieniem radości chwili. Dla nas turystów to piękny moment naszego życia i tylko moment, który powraca do nas cudownymi wspomnieniami. Dla Indian jest to ich całe życie. Prowadzą beztroskie i radosne życie i zapewne nie chcieliby opuścić tego miejsca, mimo pewnych niedostatków materialnych.
Do takich biednych, ale szczęśliwych Indian należał urodzony w roku 1474 Juan Diego. Rodzice dali mu indiańskie imię Cuauhtlatoatzin, co w języku Azteków znaczy „Mówiący Orzeł”. Gdy państwo Azteków zostało podbite przez Hiszpanów Juan Diego wraz z żoną w roku 1524 przyjął chrzest. Jego życie zmieniło się diametralnie w sobotni poranek 9 grudnia 1531 roku. Usłyszał wtedy wołanie nieba. Na wzgórzu Tepeyac objawiła mu się Matka Boża. Zgodnie z życzeniem Maryi, na wzgórzu wkrótce wybudowano kaplicę, w której umieszczono Jej cudowny wizerunek odbity na płaszczu Indianina. Juan Diego zamieszkał w pokoju, przygotowanym dla niego obok świątyni. Spędził tam resztę życia, opowiadając przybywającym do sanktuarium pielgrzymom o objawieniach, wyjaśniając prawdy wiary i przygotowując wielu do chrztu.
Prawie 2500 lat wcześniej wołanie nieba usłyszał prorok Elizeusz, o którym mówi pierwsze czytanie na dzisiejszą niedzielę. Pochodził on z miejscowości Abel-Mechola położonej w dolinie Jordanu. W tym urodzajnym regionie zajmował się uprawą roli. Jak wszyscy mieszkańcy tej miejscowości potrafił cieszyć się i dziękować Bogu za plony ziemi. Był szczęśliwy, mimo że nieraz doświadczał biedy materialnej. Tu nie mogę oprzeć się wspomnieniu mojego dzieciństwa. Na naszym stole mięso pojawiało się od święta, a innych produktów także nie było pod dostatkiem, ale byliśmy szczęśliwi, bo na tym stole było pod dostatkiem „produktów” takich jak miłość, życzliwość. Ale wróćmy do Elizeusza, do którego w czasie pracy na roli przyszedł sławny w Izraelu prorok i zarzucił na niego swój płaszcz. Oznaczało to, że wybiera go jako swego ucznia. Elizeusz zrozumiał symbolikę tego gestu, zostawił woły na polu i ruszył za Eliaszem, prosząc tylko: „Pozwól mi ucałować mego ojca i moją matkę, abym potem poszedł za tobą”. Prorok zgodził się. Po powrocie złożył Bogu ofiarę z mięsa wołów, po czym na zawsze opuścił swój dom ojczysty.
Ewangelia na dzisiejszą niedzielę mówi, że za tym wołaniem nieba kryje się sam Bóg, kryje się Chrystus. Chrystus powołał apostołów. Opuścili oni swoją pracę, domy i poszli za Jezusem. Zaczęła się dla nich wielka przygoda i lekcja apostolstwa. Pewnego razu weszli do miasta, gdzie mieszkańcy potraktowali ich bardzo nieuprzejmie. Uczniowie chcieli za to odpłacić tak bardzo po ludzku. Powiedzieli do Jezusa: „Panie, czy chcesz, byśmy powiedzieli: Niech ogień spadnie z nieba i pochłonie ich?” Za taką postawę Jezus ich skarcił. Misja Chrystusa to misja miłości mimo ludzkiej nieżyczliwości.
W drodze ktoś powiedział do Jezusa: „Pójdę za Tobą, dokądkolwiek się udasz”. Jezus podsunął mu myśl do rozważenia, nie zawsze będzie tak pięknie jak teraz to postrzega: „Lisy mają nory i ptaki podniebne – gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł położyć”. Innego zaś Chrystus powołał, ale ten uważał, że są ważniejsze sprawy: „Panie, pozwól mi najpierw pójść pogrzebać mojego ojca”. A Jezus mu odpowiedział: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże”. Głoszenie Królestwa Bożego jest ważniejsze nawet niż ostania posługa naszym zmarłym. W świetle prawd Królestwa Bożego, grzebiąc naszych umarłych inaczej patrzymy na śmierć. Jeszcze inny powiedział do Jezusa: „Panie, chcę pójść za Tobą, ale pozwól mi najpierw pożegnać się z moimi w domu”. Jezus mu odpowiedział: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”. Może nie chodzi tu o dosłowność odpowiedzi Jezusa, ale zwrócenie uwagi na nasz wybór. Jeśli wybraliśmy Jezusa, to nie możemy się oglądać i pytać, czy dobrze wybrałem, ale konsekwentnie podążać za Nim.
Jak wygląda sprawa powołania w naszej sytuacji, naszego zawodu, naszej misji? Odpowiedzią na to pytanie może być historia zapisana przez lekarza i profesora Arthura Kleinmana w pamiętniku The Soul of Care. Dla młodej lekarki, stażystki był to bardzo trudny dzień. O 2:00 w nocy postanowiła się zdrzemnąć. Drzemka nie trwała długo. Wezwano ją do kilku pacjentów. Pierwsza na liście była kobieta w średnim wieku, która tego ranka miała mieć poważną operację. Lekarka założyła nową kroplówkę i udała się do kolejnej pacjentki. Gdy wychodziła z pokoju, kobieta powiedziała drżącym głosem, że boi operacji i chciałaby o tym porozmawiać. Zmęczona lekarka automatycznie odpowiedziała: „Przepraszam! Nie mogę teraz z panią porozmawiać. Muszę odwiedzić jeszcze innych pacjentów”. Z tymi słowami opuściła pokój. Na korytarzu zatrzymała się i zadała sobie pytanie: „Jak mogłam to zrobić? Wybrałam medycynę, aby służyć jak najlepiej ludziom. Okazywać im serce, rozmawiać z nimi, dodawać im otuchy. A tu, zostawiłam pacjentkę, która tak bardzo potrzebowała mojej rozmowy, duchowego wsparcia”. Stażystka wróciła do pacjentki, przeprosiła za swoje zachowanie. Usiadła przy niej i trzymając ją za rękę odpowiadała na wszystkie pytania, aby złagodzić lęk pacjentki przed czekającą ją operacją”.
O takich lekarzach mówimy lekarz z powołania. Można wykonywać każdy zawód, misję z powołania, można być także kapłanem z powołania itd. W miłości, życzliwości kryje się istota każdego ludzkiego powołania (Kurier Plus, 2022).