24 niedziela zwykła Rok C
BIAŁA WSTĄŻKA WYBACZENIA.
Zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie: „Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi”. Opowiedział im wtedy następującą przypowieść: „Któż z was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich, nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni i nie idzie za zgubioną, aż ją znajdzie? A gdy ją znajdzie, bierze z radością na ramiona i wraca do domu; sprasza przyjaciół i sąsiadów i mówi im: «Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła». Powiadam wam: Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia. Albo jeśli jakaś kobieta, mając dziesięć drachm, zgubi jedną drachmę, czyż nie zapala światła, nie wymiata domu i nie szuka starannie, aż ją znajdzie? A znalazłszy ją, sprasza przyjaciółki i sąsiadki i mówi: «Cieszcie się ze mną, bo znalazłam drachmę, którą zgubiłam». Tak samo, powiadam wam, radość powstaje u aniołów Bożych z jednego grzesznika, który się nawraca”. Powiedział też: „Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: «Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada». Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: «Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników». Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: «Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem». Lecz ojciec rzekł do swoich sług: «Przynieście szybko najlepszą suknię i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się; ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się». I zaczęli się bawić. Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to znaczy. Ten mu rzekł: «Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego». Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: «Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę». Lecz on mu odpowiedział: «Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się»” (Łk 15,1-32).
Przebaczenie, jest tematem krótkiego opowiadania “Somebody’s Son” Richarda Pindella. Przy drodze siedzi młody człowiek imieniem Dawid. Pisze list do domu rodzinnego. Bardzo pragnie, i ma nadzieję, że ojciec wybaczy mu zło, jakie popełnił i przyjmie go ponownie jako syna. Pisze: „Droga mamo, za kilka dni będę przejeżdżał koło naszego domu. Jeśli ojciec wybaczy mi i zechce mnie ponownie przyjąć poproś go, aby na jednej z jabłoni, w naszym ogrodzie zawiesił białą wstążkę. To będzie dla mnie znakiem wybaczenia”. Kilka dni później Dawid siedzi w pociągu, który szybko mknie w kierunku domu rodzinnego. W pamięci chłopca przesuwają się tylko dwa obrazy: jabłoń z białą wstążką i drugi obraz, na którym nie widać umówionego znaku. W miarę zbliżania się do domu serce chłopca zaczyna bić gwałtowniej. Nie jest w stanie wyjrzeć przez okno. Prosi współpasażera: “Czy mógłby pan powiedzieć mi czy na którejś z mijanych jabłoni jest przywiązana biała wstążka?” Gdy już minęli sad, Dawid drżącym głosem pyta ponownie: „Czy zauważył pan białą wstążkę przywiązaną do gałęzi jabłoni”. Współpasażer, zdziwiony tonem głosu odpowiada: „Było wiele białych wstążek, praktycznie każda gałąź była nią obwiązana”.
Jest to jedno z wielu opowiadań inspirowanych nauczaniem Ewangelii o bożym miłosierdziu. Jeśli człowiek może się zdobyć na wielki gest wybaczenia i miłosierdzia to o ileż bardziej Bóg, który jest samym miłosierdziem, i u którego możemy znaleźć najpełniejsze przebaczenie. Chrystus, mówiąc o bożym miłosierdziu używa bardzo wymownych obrazów. Zagubiona owca to nie, kto inny, jak tylko człowiek zagubiony w gmatwaninie zła i nałogów. Bóg zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, aby szukać jednego zagubionego. Czyż może być bardziej przekonywujący obraz. Dziewięćdziesiąt dziewięć brzmi jak wszystko i nieskończoność. Bóg pozostawia wszystko dla jednego zgubionego człowieka. Bierze na ramiona i przynosi do domu. Co więcej, ku zgorszeniu „najpobożniejszych”, dodaje, że w niebie jest większa radość z tego nawróconego grzesznika, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Czy można pełniej, poprzez ludzkie formy wyraz ukazać wielkość bożego miłosierdzia?
Bóg przez swe miłosierdzie przywraca człowiekowi wolność i daje szansę zbawienia. Richard Hoefler w książce „Will Dealight Come?” ukazuje jak grzech zniewala człowieka a wybaczenie czyni wolnym. Mały chłopiec imieniem Johnny przyjechał na wakacje do swojej babci. Otrzymał od wuja pierwszy raz w życiu procę. Uradowany, zaczął sprawdzać swe możliwości strzeleckie, jednak nie był w stanie trafić nawet w tarczę, którą zawiesił na drzewie. Zrezygnowany wrócił więc na podwórek, gdzie zobaczył małą kaczkę. Bez zastanowienia naciągnął gumę i wypuścił kamień w kierunku kaczki. Tym razem strzał był celny. Kaczka padła martwa. Przerażony chłopiec schował martwą kaczkę. Jednak świadkiem tego wydarzenia była jego siostra Sally, ale ona nic nie powiedziała. Po obiedzie babcia mówi: „Sally pozmywaj naczynia”. Sally odpowiada: „Johnny obiecał mi pomoc w kuchni. Czy tak Johnny?” Następnie szepnęła mu do ucha: „Pamiętaj o kaczce”. Johnny zabrał się do zmywania naczyń. Później babcia poprosiła Sally o przygotowanie kolacji, gdyż sama wybierała się na zakupy. Sally uśmiechając się powiedziała: „Bardzo chętnie, ale dzisiaj kolację chciał przygotować Johnny”. I ponownie szepnęła mu do ucha: „Pamiętaj o kaczce”. Chłopiec bez szemrania zabrał się do roboty, a Selly poszła z babcią. Taka sytuacja trwała kilka dni. W końcu Johnny nie wytrzymał; przyznał się do winy. Babcia przytuliła go i powiedziała: „ Ja wiem, Johnny. Stałam w oknie i widziałam wszystko. Wybaczyłam ci, ponieważ cię kocham. Byłam tylko ciekawa jak długo pozwolisz, aby Sally trzymała cię w niewoli.”
Pismo święte przypomina wiele razy, że zło czyni człowieka niewolnikiem. Niewolnictwo to ma tyle form ile jest form zła. Wiemy dobrze, jakim zniewoleniem jest chociażby alkoholizm czy narkomania. Zniewolenie grzechu zamyka człowieka na pełny rozwój. A tę pełnię człowiek osiąga w zjednoczeniu z Bogiem, a najpełniejsze zjednoczenie z Bogiem nazywamy zbawieniem, a zatem zniewolenie zamyka człowieka na wieczność. Chrystus wyzwalając nas z niewoli grzechu, wyzwala nas z niewoli śmierci, bo jak mówi Pismo św. grzech sprowadza śmierć.
Nie jeden raz doświadczamy słabości ludzkiej natury, popadamy w niewolę grzechu. Możemy wtedy tak jak ten mały chłopiec na wakacjach u babci zapierać się swojej winy, usprawiedliwiać się, ukrywać ją. Ale to nie rozwiązuje problemu. Grzech i poczucie winy będą nas pętać niewidzialnymi więzami, trzymać w niewoli. Miłosierdzie to jedyna droga wyrwania się z tego zniewolenia. Ludzkie wybaczenie jest ważne, ale nie wystarczające do uzyskania pełnej wolności, wewnętrznego pokoju i zbawienia. Potrzebujemy wybaczenia i miłosierdzia Tego, który jest ostateczną miarą tego, co jest dobre i co jest złe, potrzebujemy wybaczenia samego Boga. Jeśli ktoś popadł w tę niewolę ma szansę odrzucić to zniewolenie przez skorzystanie z bożego miłosierdzia. Chrystus uczy nas, że możemy być pewni tego miłosierdzia, jeśli tylko otworzymy się na jego działanie (z książki Ku wolności).
UZDRAWIAJĄCY DOTYK
Gdy Mojżesz przebywał na górze Synaj, Bóg rzekł do niego: „Zstąp na dół, bo sprzeniewierzył się lud twój, który wyprowadziłeś z ziemi egipskiej. Bardzo szybko odwrócili się od drogi, którą im nakazałem, i utworzyli sobie posąg cielca ulany z metalu, i oddali mu pokłon, i złożyli mu ofiary, mówiąc: »Izraelu, oto twój bóg, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej«”. I jeszcze powiedział Pan do Mojżesza: „Widzę, że lud ten jest ludem o twardym karku. Zostaw Mnie przeto w spokoju, aby rozpalił się gniew mój na nich. Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem” (Wj 32,7-11).
Przed nami kolejny rok szkolny. Pierwsze dni, szczególnie dla początkujących uczniów są dosyć trudne. Nieraz ciężko jest zapłakanym pierwszoklasistom oderwać się od mamy lub taty. Rodzice rozmawiają ze swoimi dziećmi, tłumaczą, tulą, delikatnie głaszczą. Nieraz odnoszę wrażanie, że dotyk kochających rąk więcej znaczy dla dzieci niż wszystkie słowa. Dorośli także oczekują nieraz uzdrawiającej mocy dotyku kochających rąk. Francis MacNutt w książce „Power to Heal” pisze o niezwykłym zachowaniu jednej z pielęgniarek. Każdego ranka prosiła Chrystusa, aby pobłogosławił jej ręce i użył ich do uzdrawiania chorych, którym będzie w tym dniu posługiwać. Po tej modlitwie, z miłością w sercu i uśmiechem na twarzy odwiedzała chorych. Francis zauważył, że pacjenci, którym usługiwała wspomniana pielęgniarka dużo szybciej wracali do zdrowia. Podobnie było ze studentkami wydziału pielęgniarskiego Nowojorskiego Uniwersytetu, które z miłością wkładały ręce na chorych z intencją ich uzdrowienia. Jest to tajemnica dotyku miłości, która się pogłębia o całą wieczność, gdy nasz dotyk staje się przedłużeniem uzdrawiającej ręki Boga.
Chrystus wiele razy pochylał się nad chorymi, wkładał na nich ręce i uzdrawiał. Chrystusowe uzdrowienia zawsze miały podwójny wymiar. I to nie ten zewnętrzny, zauważalny, budzący podziw wymiar uzdrowienia był najważniejszy. Jeśli Jezus uzdrawiał z fizycznej choroby, to zawsze było ono ukierunkowane na uzdrowienie duszy. Ewangelia na niedzielę dzisiejszą kieruje naszą uwagę na wymiar duchowy uzdrowienie. Grzech, niedowiarstwo, to są bardzo groźne schorzenia duszy. W Ewangelii czytamy: „Zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać”. Celnicy w czasach Jezusa, pod względem materialnym mieli się nadzwyczaj dobrze. Bardzo często zdobywali bogactwo na nieuczciwej drodze. Przy ściąganiu podatków dopuszczali się wielu nadużyć. Nieuczciwość w zdobywaniu bogactwa, często przesłaniała im Boga. Stąd też, przez wielu, a szczególnie przez faryzeuszy byli uważani za nieczystych. Sam kontakt z celnikiem uważano, że czyni człowieka nieczystym rytualnie. Można powiedzieć, że celnicy bardziej niż inni potrzebowali uzdrowienia duchowego. Pogarda z jaką się spotykali nie była lekarstwem na ich chorobę, wręcz przeciwnie pogłębiała ją jeszcze bardziej.
Jezus wyciągnął do nich uzdrawiającą rękę. Nie chciał, aby zginęli, ale mieli życie wieczne. Wiemy z wielu relacji ewangelicznych, że ta wyciągnięta ręka Jezusa uzdrawiała ich dusze. Nawracali się, wynagradzali wyrządzone krzywdy. Możemy pytać dlaczego Bóg to czyni? Odpowiedzią niech będzie historia z życia. Grupa osób zatroskana o los zagubionej młodzieży postanowiła otworzyć coś w rodzaju domu poprawczego dla chłopców. Aktywiści spotkali się ze specjalistami od wychowania trudnej młodzieży i wspólnie opracowali bardzo dobry i ambitny plan pomocy dla tych chłopców. Okazało się, że pociągnie to za sobą wysokie koszty. Władze miasta miały wątpliwości, czy warto inwestować tyle pieniędzy w to dzieło. Na co jeden z inicjatorów powiedział: „Nawet, gdyby dom poprawczy uratował jednego z tych chłopców od moralnej deprawacji, to będzie to usprawiedliwieniem poniesionych kosztów i włożonego wysiłku”. „Czy naprawdę uratowanie jednego chłopca uzasadnia tak wysokie koszty otwarcia tego ośrodka?” – powątpiewał burmistrz miasta. „A gdyby to był pana syn”- padło pytanie. Zaskoczony burmistrz pomyślał chwilę i szczerze odpowiedział: „Gdyby to był mój syn, to tak”. Bóg wyciąga swoją uzdrawiająca rękę do każdego, bo wszyscy jesteśmy Jego dziećmi, za których zapłacił na Golgocie ogromną cenę.
Ponad 1200 lat przed zbawczym wydarzeniem na Golgocie, Bóg przez Mojżesza wyciągnął uzdrawiającą rękę, okazując swoje miłosierdzie niewiernym Izraelitom. Nieopodal góry Synaj i klasztoru św. Katarzyny na zboczu skalistej góry jest coś w rodzaju pieczary, która w swym kształcie przypomina byka. Prawdopodobnie, to w tym miejscu rozegrało się wydarzenie opisane w pierwszym czytaniu. Mojżesz prowadząc Naród wybrany z niewoli egipskiej do Ziemi obiecanej został wezwany przez Boga na górę Synaj, gdzie miał otrzymać tablice przymierza, tablice dziesięciu przykazań. Gdy Mojżesz długo nie wracał z góry Synaj, wtedy Izraelici ulali złotego cielca i zaczęli oddawać mu hołd, mówiąc: „Izraelu, oto twój bóg, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej”. Można usprawiedliwiać Izraelitów, że w ten sposób chcieli ukazać moc Boga, który ich wyprowadził z Egiptu. Ale nawet gdyby tak było, to i tak łamali zakaz sporządzania podobizny prawdziwego Boga. Większy grzech krył się w odniesieniu tego czynu do pogańskich kultów związanych z bykami. Byk uchodził za wcielenie bóstwa i był symbolem siły, szczególnie siły rozrodczej i płodności, był również dawcą wody życia. W Egipcie bardzo żywy był kul byka – Apisa. Bóg chce zniszczyć ten lud za niewierność. Jednak, jak mówi Pismo Bóg na prośbę Mojżesza lituje się na nim i nie niszczy go, tylko wyciąga karzącą rękę, jednak jest to kara uzdrawiająca. Tak jak rodzice, którzy kochają swoje dzieci, dla ich dobra wymierzają im karę.
Jezus, ukazując wielkiej miłości Boga do ludzi, do swoich dzieci przytacza w dzisiejszej Ewangelii trzy przypowieści. Pierwsza o zagubionej owcy. Pasterz zostawia dziewięćdziesiąt dziewięć i idzie i szuka jednej zagubionej. A gdy ją znajduje mówi do sąsiadów: „Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła”. Podobnie kobieta, która miała dziesięć drachm i zgubi jedną, zapala światło, sprząta, szuka, a gdy znajdzie mówi do sąsiadów: „Cieszcie się ze mną, bo znalazłam drachmę, którą zgubiłam”. Trzecia przypowieść o synu marnotrawnym jest najbardziej wzruszająca. Syn opuścił dom ojca, roztrwonił majątek otrzymany od ojca, zszedł na złe drogi, źle życzył ojcu. W końcu zrozumiał swój błąd, gorzko zapłakał i postanowił wrócić do ojca. Ojciec nie tylko wybaczył, ale zapłakał z radości i powiedział do swoich sług: „Przynieście szybko najlepszą suknię i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się; ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”. Marnotrawny syn doświadczył uzdrawiającego dotyku ojca.
Oto współczesna historia uzdrawiającego dotknięcia Boga. Sławny piłkarz Kieran Richardson, były zawodnik Manchesteru United, a obecnie Sunderlandu w grudniu 2012 roku po meczu pokazał wszystkim podkoszulek z napisem: „Należę do Jezusa”. Nie były to puste słowa. Po zdobyciu sławy zaczął schodzić na złe drogi. Wspomina: „Zacząłem myśleć jedynie o pieniądzach, nie skupiałem się na piłce. Wychodziłem z przyjaciółmi do nocnych klubów, upijałem się, wchodziłem w intymne relacje z kobietami. Żyłem takim życiem przez bardzo długi czas. Gdybyście zobaczyli mnie z zewnątrz, moglibyście pomyśleć, że wiodłem piękne życie. Niestety, bylibyście wówczas w błędzie. Byłem tak naprawdę bardzo nieszczęśliwy”. W 2007 roku pod wpływem przyszłej żony Natalie Suliman wstąpił do pobliskiego kościoła. I tam rozpoczął się proces przemiany, który doprowadził go do całkowitego zawierzenia swego życia Chrystusowi. Dając świadectwo nawrócenia powiedział: „Czułem się wyjątkowo. To było naprawdę niesamowite, szalone uczucie. Moje życie zaczęło się zmieniać. Nie tak od razu; stopniowo. To był stopniowy proces. Moja wiara jest dopiero teraz tak silna”. Wyznał, że po zawierzeniu swojego życia Chrystusowi zaznał prawdziwej radości i pokoju. Jednym zdaniem; Chrystus uzdrowił go swoim dotknięciem (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).
DAROWANIE WINY
Dzięki składam Temu, który mnie umocnił, Chrystusowi Jezusowi, naszemu Panu, że uznał mnie za godnego wiary, skoro przeznaczył do posługi sobie mnie, dawniej bluźniercę, prześladowcę i oszczercę. Dostąpiłem jednak miłosierdzia, ponieważ działałem z nieświadomością, w niewierze. A nad miarę obfita okazała się łaska naszego Pana, wraz z wiarą i miłością, która jest w Chrystusie Jezusie. Nauka to godna wiary i zasługująca na całkowite uznanie, że Chrystus Jezus przyszedł na świat zbawić grzeszników, spośród których ja jestem pierwszy (1 Tm 1, 12-15).
Bóg, który wyprowadził Naród Wybrany z niewoli egipskiej wezwał Mojżesza na Górę Synaj, aby tam przekazać mu tablice przykazań. W tym czasie, gdy Mojżesz na świętej górze trwał przed obliczem Pana, jego współplemieńcy zrobili złotego cielca, mówiąc: To jest nasz bóg, który wyprowadził nas z kraju niewoli. Rozpalił się wtedy gniew Pana, a Jego karząca ręka wyciągnęła się nad bałwochwalcami, aby ich zgładzić z oblicza ziemi. Mojżesz, widząc nikczemność postępku powierzonego mu ludu, błaga Boga o miłosierdzie. Towarzyszy temu skrucha ludu, który zrozumiał swój błąd. „Wówczas to Pan zaniechał zła, jakie zamierzał zesłać na swój lud.” Jest to jeden z wielu przykładów ze Starego Testamentu, gdzie Boże miłosierdzie okazywało się większe niż ludzki grzech.
Faryzeusze i uczeni w Piśmie, którzy byli zgorszeni stosunkiem Chrystusa do grzeszników, na swój sposób interpretowali słowa Pisma świętego: „Bóg miłuje sprawiedliwych, a nienawidzi grzeszników”. Uważali oni siebie za sprawiedliwych, którzy są bardzo blisko Boga, ta bliskość nakazuje im trzymać się z daleka od grzeszników. Zaś Chrystus zasiadający z celnikami i grzesznikami do stołu, wywołuje wśród nich zgorszenie. W odpowiedzi na to zgorszenie Chrystus przytacza przypowieść o zagubionej owcy. Wynika z niej jasno, że Bogu zależy na wszystkich swych dzieciach, a szczególną troską otacza te zagubione. A gdy się odnajduje marnotrawny syn, raduje się całe niebo.
Była to radosna wieść, dla tych, którzy rzeczywiście odeszli daleko od Boga i tych, którzy ze względu na pozycję społeczną czy wykonywany zawód byli uważani za grzeszników. Może i sami uważali się za wyrodne dzieci Boga, pozbawione możliwości powrotu do Ojca. To dzięki ukazaniu takiej perspektywy grzesznikom, celnik Lewi staje się gorliwym apostołem, jawnogrzesznica Magdalena ma odwagę zbliżyć się do Chrystusa, gdzie otrzymuje przebaczenie i nawraca się. Jest to radosna wieść dla nas wszystkich, którzy w różnym stopniu mamy udział w grzechu. Bóg nas ciągle szuka, szuka nawet tych, którzy całe życie uciekają przed Nim.
Przed laty, Janet Mason w „Guideposts” opisała burzliwy okres z życia pewnej jedynaczki, która była radością swoich rodziców. Wesoła, pełna dowcipu w każdej chwili gotowa była nieść pomoc innym. Wszystko zmieniło się, gdy zaczęła uczęszczać do średniej szkoły. Stała się napastliwa i zła. Całe godziny zamykała się w swoim pokoju. Zaczęła kłamać i kraść. Ignorowała swoich rodziców i wartości, jakie chcieli jej przekazać. Pewnego dnia oznajmiła, zaskoczonym rodzicom, że ten dom to nora, w której nie może zostać. Opuściła rodzinny dom i zamieszkała z przyjaciółmi, których nigdy rodzice jej nie zaakceptowaliby. Początkowo rodzice myśleli, że po kilku dniach wróci, jednak dni stawały się tygodniami, a tygodnie miesiącami, a córka nie myślała o powrocie. Aż pewnego dnia matka zadzwoniła do niej. Usłyszała w słuchawce zmieniony bełkotliwy głos córki. Przeszły ją ciarki. Uświadomiła sobie, że jej córka bierze narkotyki. Zaszokowani rodzice szukali pomocy u psychologa. Ten dał im taką radę: „Zróbcie, co jest możliwe, aby skierować ją na leczenie- ale nie wbrew jej woli. Spotkajcie się z nią i powiedzcie, że chcecie jej pomóc, że ciągle ją kochacie i będziecie kochać”.
Jak można było przewidzieć, pierwsze spotkanie wypadło bardzo źle. „Ja nie wierzę w to, co wy mówicie” – odpowiedziała jedynaczka, poczym z trzaskiem drzwi opuściła dom. Jednak z czasem jej wrogość zaczęła kruszeć. Rodzice z wielkim spokojem i cierpliwością wychodzili naprzeciw córki. Nigdy nie widziała ona łez rodziców, rezygnacji czy bólu. W pewnym momencie rodzice uświadomili sobie, że ich córka nie jest już dzieckiem, ale dorosłą osobą, a oni sami nie mogą decydować o jej życiu. Robili jednak dla swego dziecka wszystko, co było możliwe w takiej sytuacji; kochali ją i modlili się za nią. Byli także gotowi wyciągnąć do niej rękę, gdy tylko będzie ona w stanie ją przyjąć. W końcu rodzice zauważyli, że dzięki takiej postawie dystans między nimi a córką coraz bardziej się zmniejszał. I w końcu wróciła dawna bliskość i jedność.
Podobnie Bóg, tylko w stopniu najdoskonalszym, dając nam wolną wolę szanuje naszą „dorosłość”, gdy odchodzimy od Niego, ale nie przestaje nas kochać. Cierpliwie czeka i jest gotowy nas przygarnąć, gdy zrozumiemy swój błąd, żałujemy i nawracamy się. Odbudowujemy wtedy jedność z Bogiem i ludźmi, która raduje nawet aniołów niebie. A przy tym musimy pamiętać, że niema takiej winy, której by Bóg nam nie darował, jeśli towarzyszy temu doskonały żal.
Ks. John Powell w książce pt. „Happiness Is an Inside Job” opisuje epizod z życia młodej kobiety, która po przeczytaniu jego poprzedniej książki postanowiła napisać do niego list. Przez długie lata, jak sama pisze „prowadziła bardzo złe życie”. Aż w końcu doszła do wniosku, że życie nie ma sensu i trzeba z nim skończyć. Wybrała się nad ocean. Zdecydowała, że będzie płynąć w głąb oceanu, aż do utraty sił. A reszty dokona już wodny żywioł. Za nim weszła do oceanu, spacerowała plażą i ze łzami w oczach żegnała się ze światem. I wtedy wydarzyło się coś, co ks. Powell opisuje tymi słowami: „Gdy szła plażą usłyszała wyraźny, dobitny głos, który nakazał zatrzymać się jej i spojrzeć w dół. Gdy to uczyniła, ujrzała na piasku ślady własnych stóp. Widziała jak fale oceanu rozmywają jej ślady”. I wtedy ponownie usłyszała ten sam głos: „Tak jak fale oceanu rozmywają twoje ślady na piasku, tak moja miłość i miłosierdzie zamażą nieprawości twojego życia. Wezwałem cię do życia i miłości, nie do śmierci. Instynktownie wiedziała, że to był głos Boga”. To wydarzenie było punktem zwrotnym w jej życiu (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).
RADOŚĆ ODNALEZIENIA
Każdy z nas ma swoje miejsce na ziemi, ma wyznaczony cel życia a wiara podpowiada nam, że mamy także swoje miejsce w wieczności. Mamy również możliwość poznania celu i środków do jego osiągnięcia. Nie zawsze jednak trafiamy do tego celu. Po drodze się gubimy. Gubimy się na drogach rzeczywistości materialnej, jak i duchowej. Przyczyny są różne. Najczęściej człowiek uważa, że sam najlepiej zna swój cel i sposób jego osiągnięcia, nieraz z pominięciem praw ludzkich i bożych. Albo też zdąża do wyznaczonego sobie celu na skróty, wybierając łatwiznę życiową. Polskie porzekadło mówi o takich: „Kto drogi prostuje, ten w domu nie nocuje”. Zagubionych na różne sposoby możemy spotkać pod każdą szerokością geograficzną. W Ameryce każdego roku jest zaginionych prawie 50 000 dzieci, z czego około 5 000 traci życie. Powody zaginięć są różne. Najczęściej dzieci są porywane przez rozwiedzionych rodziców, niektóre są ofiarami przemocy i zbrodni, inne z kolei nie wytrzymują atmosfery w domu. Można powiedzieć, że zaginięcia mają zawsze podtekst zła, grzechu, zarówno osoby zaginionej jak wspólnoty, w której ona żyje.
Czytania biblijne z dzisiejszej niedzieli mówią o człowieku, który przez grzech odchodzi od Boga i gubi się w drodze do domu swego Ojca w niebie. Jednak to nie zagubienie jest głównym tematem czytań biblijnych, ale miłosierdzie Boga, który nie tylko daje zagubionemu szansę powrotu, ale sam go szuka. W pierwszym czytaniu widzimy każącą rękę Boga, którą powstrzymuje Jego miłosierdzie wybłagane przez Mojżesza. Mojżesz udał się na Górę Synaj na spotkanie z Panem. Tymczasem lud sprzeniewierzył się Bogu. Ulał sobie cielca z metalu i oddawał mu boską cześć, mówiąc: „Izraelu, oto twój bóg, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej”. Pobłądzili i na podobieństwo ludów pogańskich oddawali część bożkom. Pismo mówi, że rozpalił się wtedy gniew Boga. Bóg powiedział do Mojżesza: „Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem”. Mojżesz błagał Boga o miłosierdzie dla tego ludu. Usłuchał Bóg swego wiernego sługi i zaniechał zła, jakie zamierzał zesłać na swój lud.
Miłosierdzia doświadczył także wiele lat później św. Paweł, którego Bóg jakby szukał, aby dać mu szansę nawrócenia. Paweł „dysząc żądzą zabijania uczniów Pańskich” zdążał do Damaszku. W drodze został powalony na ziemię i usłyszał głos Chrystusa: „Szawle, dlaczego minie prześladujesz?”. Nawrócony i przemieniony Paweł stał się jednym z największych głosicieli Ewangelii. W Liście do Tymoteusza napisał: „Dostąpiłem jednak miłosierdzia, ponieważ działałem z nieświadomości, w niewierze. A nad miarę obfitą okazała się łaska naszego Pana wraz z wiarą i miłością, która jest w Chrystusie Jezusie”.
Piękną opowieść o Bożym Miłosierdziu kontynuuje Chrystus w przypowieści o zagubionej owcy, zgubionej drachmie i synu marnotrawnym. Pasterz opuszcza 99 owiec i szuka tej jednej zagubionej i gdy ją odnajduje bierze z radością na swoje ramiona. Jest to opowieść o człowieku, który zatracając się w grzechu utracił szansę dotarcia do nieba. A Chrystus, Dobry Pasterz szuka go i zranionego przez życie bierze na swe ramiona i mówi: „Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia”. A powiedział to, gdy wszyscy celnicy i grzesznicy zbliżali się do Niego, aby Go słuchać. Towarzyszyło temu szemranie faryzeuszy i uczonych w Piśmie, którzy uważali się za sprawiedliwych, godnych nieba: „Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi”. Boże Miłosierdzie jest większe niż ludzka wyrozumiałość. Chrystus z miłością wziął na swe ramiona nasze grzeszne zagubienie i poniósł na wzgórze Golgoty, abyśmy mieli moc przezwyciężenia naszego grzechu i weszli do nieba, którego bramy Jezus otworzył swoją śmiercią na krzyżu i zmartwychwstaniem. Gdy w duchu pokory i żalu powierzymy Chrystusowi cały ciężar naszych grzechów, cały nasz grzeszny świat, wtedy On weźmie go i przemieni.
Naprzeciw katedry św. Patryka na Manhattanie przy Piątej Alei stoi olbrzymi posąg Atlasa, postaci z mitologii greckiej, który na barkach trzyma kulę ziemską. Potężny, muskularny mężczyzna ugina się pod ciężarem globu. Według mitologii greckiej od tego ciężaru nic nie może go uwolnić. Zaś w katedrze za głównym ołtarzem jest figurka Dzieciątka Jezus, które lekko trzyma w ręku kulę ziemską. W bliskości Dzieciątka możemy odczuć potęgę miłosierdzia Bożego, które podpowiada: Powierz mi swój grzeszny świat a ja go wezmę na swe ramiona i wyprowadzę z zagubienia. To powierzenie nie może być połowiczne:
Nazywasz Mnie Mistrzem, ale nie słuchasz Mnie.
Nazywasz Mnie Światłem, ale nie widzisz Mnie.
Nazywasz Mnie Drogą, ale nie idziesz za Mną.
Nazywasz Mnie Życiem, ale nie pragniesz Mnie.
Nazywasz Mnie Mądrością, ale nie przyjmujesz Mnie
Nazywasz Mnie Bogactwem, ale nie korzystasz z niego
Nazywasz Mnie wiecznością, ale nie szukasz Mnie
Nazywasz Mnie łaskawością, ale nie ufasz Mi
Nazywasz Mnie Wspaniałym, ale nie służysz Mi
Nazywasz Mnie Wszechmocnym, ale nie oddajesz Mi należnej czci
Nazywasz mnie sprawiedliwym, ale nie lękasz się Mojego sądu
Jeśli potępię cię, to nie obwiniaj za to Mnie (Resource, czerwiec/lipiec, 1990).
Chrystus ukazując zagubionym grzesznikom miłość czynił cuda ich nawrócenia i przemiany. Takich cudów, w mocy Chrystusa może dokonywać każdy z nas pod warunkiem, że nasze spojrzenie na grzesznika będzie pełne miłości. Jak ważna jest miłość nie tylko w nawróceniu, ale w ogóle w życiu mówi poniższa historia. Pan Hatch prowadził spokojne ciche życie, mieszkając samotnie w niewielkim domku. Jego sąsiedzi mówili, że „żyje tylko dla siebie”. W dniu walentynek, w czasie pracy w niewielkim ogrodzie przyszedł do niego listonosz z paczką cukierków w formie serca, do której była dołączona karteczka z napisem: „Ktoś cię kocha”. Pan Hatch nie był w stanie nawet domyśleć się, kto przesłał mu ten prezent. Słowa: „Ktoś cię kocha, ktoś cię kocha”, każdego dnia, mile zaprzątały jego myśli. Ostatecznie ośmielił się pomyśleć: „Zapewne mam cichą wielbicielkę”. Po czym uczynił coś co do tej pory było mu obce; zaczął się uśmiechać.
Uczynił coś więcej – ubrał się odświętnie i spacerował po mieście, pozdrawiając i pomagając nieznajomym ludziom, mając nadzieję spotkanie osoby, która przysłała mu walentynkowy prezent. Piekł ciastka i przygotowywał napoje dla sąsiadów. Wkrótce jego mały ogród zatętnił radością i życiem. Pan Hatch wyciągnął, nieużywany od lat akordeon. Przygrywał sąsiadom do tańca. Wszyscy wspaniale się bawili. Pan Hatch, odkrywając radość życia, zapomniał o szukaniu swojej nieznajomej wielbicielki. Jednak po pewnym czasie znowu pojawił się listonosz, oznajmiając, że pomylił adres. Paczka z cukierkami była przeznaczona dla kogoś innego. Listonosz zabrał z powrotem pustą paczkę, zaś karteczka z napisem: „Ktoś cię kocha” spadła na podłogę. Pan Hatch podniósł ją. Zatem miał rację od początku, gdy myślał, że nikt go nie kocha. Pan Hatch smutny wrócił do domu, zamknął drzwi i ponownie zaczął „żyć tylko dla siebie”. (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).
SŁUGA BOŻY MATT TALBOT
W Dublinie, 7 czerwca 1925, w drodze do kościoła zasłabł starszy mężczyzna. Wezwano kapłana, aby udzielił mu wiatyku. Było jednak za późno. Siedemdziesięcioletni mężczyzna już nie żył. Zmarłego przewieziono do kostnicy szpitalnej, gdzie podczas przygotowań ciała do pogrzebu, odkryto pokutniczy ciężki żelazny łańcuch, który zmarły nosił pod ubraniem. Okazało się, że tym nieznanym mężczyzną jest Matt Talbot, który nawrócił się i przez szczerą pokutę oraz umartwienie chciał zadośćuczynić Bogu za swoje grzeszne życie. W jego nawróceniu dopełniła się ewangeliczna scena, w której Chrystus mówi o radości w niebie, gdy grzesznik się nawraca.
Matt urodził się w roku 1856 w stolicy Irlandii Dublinie. Był jednym z dwanaściorga dzieci Talbotów, z których tylko sześcioro dożyło dorosłego wieku. Pijaństwo ojca było głównym powodem nędzy panującej w domu. Później temu nałogowi ulegli wszyscy synowie, z wyjątkiem najstarszego. Talbotowie bardzo często zmieniali mieszkanie, gdyż żaden z właścicieli domów nie tolerował długów niewygodnych lokatorów. W ciągu 20 lat rodzina Talbotów zmieniała 11 razy mieszkanie. Matka, Elizabeth, pobożna kobieta, ze wszelkich sił i na różne sposoby starała się zaradzić tragedii rodzinnej. Nieraz pozostawało jej tylko szczere i gorące błaganie Boga o przemianę. To głównie dzięki niej młody Matt został posłany do katolickiej szkoły, którą jednak ze względu na trudną sytuację rodzinną opuścił po dwóch latach nauki. W szkole, oprócz pisania i czytania został przygotowany do przyjęcia Sakramentu Pokuty, Komunii św. i Bierzmowania.
Dwunastoletni Matt zaczął pracować w rozlewni piwa. Spijał resztki piwa z butelek, a ponad to część zapłaty otrzymywał w bonach towarowych, które mógł zrealizować tylko w barze zakładowym w formie trunków alkoholowych. Po roku czasu młody chłopiec był już uzależniony od alkoholu. Niewiele pomagały upomnienia i błagania matki. Niewiele też zdziałałaby groźby, a nawet przemoc fizyczna ojca, który sam nadużywając alkoholu nie mógł być przykładem dla syna. Po czterech latach ojciec zabrał go z piwiarni i postarał się o pracę gońca w porcie, gdzie sam pracował. Zmiana miejsca pracy niczego nie zmieniła, może z wyjątkiem tego, że zmienił swoje pijackie upodobania; z piwa przestawił się na whisky. Po kolejnych dwóch latach ojciec zmusił go do ponownej zmiany miejsca pracy. Mając lat 18 Matt zaczął pracować jako murarz w firmie budowlanej i w tym zawodzie pozostał do roku 1892.
Matt razem z kompanami od kieliszka przepijał prawie wszystkie zarobione pieniądze w licznych knajpach i oberżach Dublina. Gdy brakowało mu pieniędzy sprzedawał nawet buty, kupował także alkohol na kredyt. Posuwał się do kradzieży. W ciągu tych szesnastu lat nałogu wypalało się w nim życie duchowe, chociaż nadal, ze starego nawyku brał udział w niedzielnych nabożeństwach, a wychodząc do pracy wykonywał jeszcze znak krzyża i odmawiał „Zdrowaś Mario”. W tym trudnym okresie towarzyszyła mu wytrwała modlitwa matki, która podobnie jak św. Monika, modliła się nieustannie za syna. I tak jak św. Monika doczekała się jego nawrócenia. Początek tej przemiany miał miejsce pewnej soboty 1884 roku.
Przed tą pamiętną sobotą, 28 letni Matt pił przez wiele dni, aż wydał wszystkie pieniądze. Trawiony głodem alkoholowym stał na rogu ulicy ze swym młodszym bratem Filipem, czekając na powracających z pracy kolegów. Liczył, że zaproszą go do gospody i zafundują alkohol, jak on to czynił, gdy miał pieniądze. Jednak koledzy wiedzieli, że Matt nie ma ani grosza, dlatego minęli go obojętnie. To niby niewiele znaczące wydarzenie wstrząsnęło Mattem. Uświadomił sobie wtedy swoją nędzę. Milczący i zgnębiony wrócił do domu. Matka powitała go zdumiona: „Wracasz tak wcześnie i do tego trzeźwy!”. Matt po długim milczeniu powiedział: „Pójdę teraz do księdza złożyć ślubowanie abstynencji”. Niedowierzająca, ale uradowana matka powiedziała: „Idź w imię Boże, ale ślubowanie trzeźwości złóż, jeśli jesteś gotowy je wypełnić!”. Matt udał się do kościoła św. Krzyża, tam odszukał księdza, aby się u niego wyspowiadać po raz pierwszy od trzech lat. Po spowiedzi złożył na jego ręce ślubowanie całkowitego unikania alkoholu w ciągu następnych trzech miesięcy. Nazajutrz w niedzielę przyjął Komunię św.
Dochowanie wierności przyrzeczeniu kosztowało Matta wiele wysiłku. Pewnego razu dręczony głodem alkoholowym powiedział do matki: „Nie zostanę abstynentem, jak tylko miną trzy miesiące, zacznę pić z powrotem”. Ona jednak doradzała mu zachowanie przyrzeczenia abstynencji alkoholowej na dłuższy czas. Kiedy minął czas trzymiesięcznej próby, Matt przedłużył przyrzeczenie na dalsze trzy miesiące, potem na dwanaście miesięcy, a z końcem roku przyrzekł nie pić alkoholu do końca swego życia. W tym przyrzeczeniu trwał 41 lat, do końca swego życia. Musiał pokonać wiele zasadzek ze strony kolegów, którzy na różne sposoby chcieli go z powrotem wciągnąć do swojej pijackiej gromady. Matt przebywając w ich towarzystwie nie wziął do ust kropli alkoholu. Wiedział, jak każdy pijący, któremu udało się wyzwolić z nałogu, że każde najmniejsze ustępstwo na nowo roznieci dawne skłonności.
Zagrożenie kryło się w nim samym, o czym mówi pewne zdarzenie. Krótko po swym nawróceniu przechodził koło gospody. Nagle poczuł nieprzepartą pokusę złamania przyrzeczenia trzeźwości. Trzy razy odchodził i powracał sięgając do pieniędzy, które miał przy sobie. Ostatecznie pokusa wzięła górę- wszedł do gospody. Nie spotkał tam jednak nikogo znajomego. Nikt z pracowników gospody nie podszedł do niego. Ta chwila zwłoki była potrzebna, aby zastanowił się nad swoim przyrzeczeniem abstynencji, które w tej chwili był gotów złamać. Szybko podjął decyzję i pospiesznie opuścił gospodę. A potem wszedł do najbliższego kościoła, gdzie pozostał na modlitwie aż do jego zamknięcia. Wtedy postanowił, że nigdy nie będzie nosił pieniędzy przy sobie, aby nie narażać się na podobną próbę.
Matt zastanawiając się nad minionymi latami swego życia w nałogu, podjął decyzję zadośćuczynienia za te zmarnowane lata. Wzorując się na wielkich pokutnikach wczesnego chrześcijaństwa podejmował często surowe posty. Np. w niedzielę jadł bardzo skromny posiłek dopiero około drugiej po południu, po powrocie z kościoła. Mimo, że pracował bardzo ciężko 10 godzin dziennie sypiał tylko trzy godziny. Matt był człowiekiem modlitwy. Aby bez przeszkód oddawać się różnym ćwiczeniom duchowym, wstawał przeważnie o drugiej w nocy. O piątej godzinie brał udział we Mszy św. i regularnie przyjmował Komunię św.. Stale był świadom obecności Bożej. Był gorącym czcicielem Matki Bożej. Codziennie odmawiał różaniec. Kiedy był jeszcze murarzem, musiał codziennie o szóstej rozpoczynać pracę. Przed pracą szedł na godzinę piątą do kościoła na nabożeństwo. W 1892 roku Msza św. została przeniesiona z godziny piątej na 6:15. Na skutek tej zmiany nie mógł już brać udziału w nabożeństwie przed rozpoczęciem pracy. Zdecydowanie zrezygnował z dotychczasowego zawodu murarza i przeniósł się do wielkiej firmy handlu drzewem, gdzie miał przychodzić do pracy na ósmą. Mógł więc dalej chodzić codziennie rano na Mszę św. W tej firmie pozostał do końca swego życia.
Matt nigdy nie zdecydował się na małżeństwo. Gdy był młody matka chciała, aby się ożenił, sądząc że obowiązki wobec żony, rodziny pomogą mu ustatkować się i wyrwać z nałogu pijaństwa. Matt nie chciał jednak słyszeć o małżeństwie i odpowiadał matce, że ona jest jedyną kobietą w jego życiu. W późniejszym okresie, gdy poważnie zanosiło się na małżeństwo Matt rozpoczął nowennę, aby wyraźnie poznać wolę Boga w tym decydującym momencie swego życia. Zmagając się ze sobą w obliczu Boga doszedł do wniosku, że powinien zrezygnować z małżeństwa, aby pełniej ofiarować się Bogu i służbie bliźnim.
W roku 1923 Matt po raz pierwszy zaczął odczuwać poważne problemy zdrowotne. Przed pójściem do szpitala zdjął łańcuchy pokutne, które po wyjściu nałożył ponownie i nosił do końca życia. Mimo, że był poważnie chory na serce ponownie podjął pracę. Zdawał sobie jednak sprawę, że w każdej chwili jego serce może przestać bić. Jednak to nie przerażało go, gdyż był pewien, że zdąża na spotkanie ze swym Panem. Do jednego z odwiedzających go, powiedział: „Nikt mnie nie zatrzyma, kiedy Pan mnie wezwie”. Pan go wezwał 7 czerwca 1925 roku, w drodze do kościoła. Matt został pochowany w prostym grobie na dublińskim cmentarzu Glasnevin w brązowym habicie członka Trzeciego Zakonu św. Franciszka ze swoimi pokutnymi łańcuchami. Grób ten stał się miejscem pielgrzymek.
W listopadzie 1931 roku ówczesny arcybiskup Dublina, Byrne, otworzył proces informacyjny, mający na celu zebranie wszystkich danych, ważnych w procesie beatyfikacyjnym (z książki Wpłynęli na głębię).
ODEJŚCIA I POWROTY
Po piętnastu latach życia w nieformalnym konkubinacie Anielka została sama, bez dachu nad głową. Jej chłopak, czy raczej stary chłop odszedł z inną, młodszą. Było to dla niej traumatyczne przeżycie. Spoglądając w niebo szukała mocy do przetrwania tych trudnych dni. I tam ją odnalazła. Doświadczyła wewnętrznej przemiany, nawrócenia i postanowiła radykalnie zmienić swoje życie. Pogodziła się z zaistniałą sytuacją i zaczęła odkrywać piękno przyjaźni z Chrystusem. Pochłaniała książki i filmy religijne. Powtarzała, że tego pokoju i radości, jaką odnajdywała w bliskości Boga nie oddałaby za nic. Rodziła się nawet myśl wstąpienia do zakonu i służby najbardziej potrzebującym. Od tego zamiaru odwiodła ją najbliższa przyjaciółka, mówiąc, że na podjęcie tej decyzji ma jeszcze czas, a potrzebującym może pomagać na inne sposoby. Niech się rozejrzy dokoła, poczeka i zobaczy, co życie przyniesie. Posłuchała tej rady. Myśl o wstąpieniu do zakonu stawała się coraz bardziej odległa, ale to nie zmieniało jej relacji do Chrystusa. Nadal bliskość Boga była dla niej źródłem radości i pokoju. Była rozmodloną dziewczyną. Prawie codziennie uczęszczała na Mszę św., regularnie chodziła do spowiedzi. Pewnego dnia, jak sama mówiła, los uśmiechnął się do niej. Spotkała Franka, który należał wspólnoty charyzmatycznej. Co więcej, grał na gitarze. Zapewne Anielka uległa czarowi piosenki Karin Stanek „Człowiek z gitarą byłby dla mnie parą”. Jednak to nie gitara, ale pobożność i wiara Franka zdobywały jej serce. Z podziwem mówiła o jego wierze. Nie tyle z miłości, co z lęku przed samotnością zaczęła zabiegać o jego względy. I udało się.
Później wszystko potoczyło się tak, jak zwykle bywa w takich sytuacjach. Wspólne wyjazdy, nabożeństwa, modlitwy, koncerty, spacery plażą w blaskach księżyca, wyznania. Jednym słowem było cudownie. Zapewne ten piękny początek miałby piękne zakończenie, gdyby nie powierzchowność wiary Franka. Okazało się, że przynależność do wspólnoty charyzmatycznej, która stwarza niesamowite możliwości pogłębienia więzi z Chrystusem może niewiele znaczyć. Anielka powoli wchodziła w nowy nieformalny konkubinat z Frankiem. Coraz częściej zdarzało się, że wspólne weekendowe wyjazdy pod namiot zastępowały im uczestnictwo w niedzielnej Mszy św. Anielka coraz bardziej oddalała się od Boga. Zaniedbała modlitwę, życie sakramentalne. Pod wpływem Franka te sprawy zeszły na drugi plan. Z czasem Franek uregulował swój status pobytowy w USA, nota bene dzięki Anielce. I od tego czasu coraz częściej pojawiały się zgrzyty między Anielką a Frankiem. Zaczęli oddalać się od siebie. Aż w końcu Franek zostawił Anielkę i wyjechał. Przy rozstaniu, jak na ironię zacytował słowa Exuperiego z książki „Mały Książe” które kiedyś Anielka zamieściła na swoim profilu Facebookowym: „Jeśli coś kochasz, puść to wolno. Kiedy do ciebie wróci, jest twoje. Jeśli nie, nigdy twoje nie było. …” Może to i zgrabne powiedzenie, ale takie podejście do życia może być usprawiedliwieniem każdej zdrady i odejścia, nawet po 25 latach wspólnego życia. Dorosłym może łatwiej to zrozumieć, ale czy dzieci potrafią pojąć, że ich mama nigdy nie należała do taty? A co z biedną Anielką? Szuka wewnętrznego pokoju, który odnalazła kiedyś w bliskości Chrystusa i liczy, że ten pokój będzie mogła kiedyś dzielić z kimś, na którego nie trzeba czekać z lękiem, że on nie wróci.
Jest to jedna z wielu historii, które pisze codzienne życie. Zapewne wiele osób, jak to zwykle bywa będzie się identyfikować z tą historią, jeśli nie w całości, to na pewno w części. Jest to historia wierności i zdrady, odejść i powrotów, zarówno wobec Boga, jak i człowieka. Sprawy ludzkie i boże są ze sobą ściśle splecione. I jeśli nasze życie zaczyna się gmatwać, wtedy Światło boże może nas wyprowadzić z tego zagubienia, wyprostować nasze drogi. Musimy jednak dać szansę temu Światłu, po prostu otworzyć na nie swoje serce i duszę. Opowiedziałem tę historię w niedzielę, kiedy w czasie liturgii mszalnej słyszymy słowa Ewangelii o zdradzie i odejściu, skrusze i powrocie, wybaczeniu i miłości. Jest to historia syna marnotrawnego, jego brata i miłosiernego ojca. Zapewne znamy bardzo dokładnie tę przypowieść, ale na wszelki wypadek przypomnę jej treść. Ojciec ma dwóch synów; młodszy prosi o przypadającą mu w spadku część majątku, wyrusza z tym bogactwem w świat, trwoni wszystko z nierządnicami, a kiedy dosięga dna, skruszony wraca do domu z nadzieją, że ojciec przyjmie go jako najemnego robotnika. Ojciec, widząc wracającego syna, wybiega mu naprzeciw, ze łzami w oczach tuli go, przywraca mu godność syna i z radością każe przygotować huczną ucztę. W tym czasie starszy syn wraca z pola i gdy dowiedział się co się wydarzyło nie chciał wejść do domu i czynił zarzuty ojcu, że ten nie tylko wybaczył marnotrawcy, ale tak wspaniałomyślnie przyjął go.
W całym tym spektrum zdrady i wybaczenia chciałem w pierwszym rzędzie zwrócić uwagę na starszego syna, który nie opuścił domu ojca, nie złamał jego praw. Wydawał się całkowicie przyzwoitym człowiekiem, a jednak w oczach Chrystusa nie zyskał aprobaty. On także odszedł z domu ojca, tylko inaczej. Jego odejście było groźniejsze, bo nie odczuwał swojej grzeszności i potrzeby nawrócenia. Nie potrafił zdobyć się na wybaczenie, był nawet zgorszony miłosierdziem ojca. Miał za złe swemu ojcu, że ten wybaczył synowi, który zszedł na złe drogi i roztrwonił swój majątek. W jego sercu nie było miłości i miłosierdzia. Jego największy grzech głęboko zakopany tlił się na dnie jego serca. W jego słowach skierowanych do ojca: „Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu; ale mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi” można wyczuć żal, że się nie zabawił jak jego młodszy marnotrawny brat. Nie było okazji, a może zabrakło mu odwagi. Gdyby było jedno i drugie, to zapewne poszedłby w ślady swego brata. Istnienie czegoś podobnego można podejrzewać w życiu Franka. Przynależał do wspaniałej wspólnoty charyzmatycznej, żył jej rytmem, ale gdzieś tam na dnie serca były inne pragnienia i gdy tylko nadarzyła się okazja i zdobył się na odwagę zwyciężyły te ciemne pragnienia. Opuścił dom Ojca. Przynależność do wspólnoty religijnej, życie jej rytmem jest bardzo ważne i pomocne, ale najważniejsze jest to co kryje się na dnie naszego serca, bo to właśnie tam Chrystus spotyka się z nami. Chrystus spojrzał w serce starszego brata i dojrzał tam marnotrawnego syna, tylko w innym wydaniu. Czasami ktoś mówi: „Gdybym wygrał ogromną sumę w Lotto, to bym całkowicie odmienił swoje życie”. W jednej z gazet zamieszczono listę takich wielkich wygranych. Rzeczywiście życie ich odmieniło się całkowicie. Prawie zawsze opuszczali swoich współmałżonków i swoje rodziny i najczęściej źle kończyli. Od początku na dnie ich duszy czaił się marnotrawny syn, czekając na swoją okazję.
Postawa syna marnotrawnego jest bardzo klarowna. Zgrzeszył i to bardzo. I gdy dotknął dna nędzy materialnej i moralnej zapłakał gorzko, nawrócił się i błagał ojca o wybaczenie. Ojciec mu wybaczył i ogarnął go ogromną miłością, której nie mógł zrozumieć starszy syn. Pogmatwana droga marnotrawnego syna stała się jasna i prosta. Jednak w całej tej przypowieści najważniejszy jest wybaczający Ojciec. Jeśli mamy nieszczęście opuścić dom Ojca i gdy zrozumiemy ten błąd i będziemy żałować, możemy być pewni, że czekają na nas wyciągnięte ramiona Ojca. Przypowieść o synu marnotrawnym mówi nam o wartościach, które prostują poplątane nasze drogi i prowadzą do domu Ojca (Kurier Plus 2014).
FAŁSZYWI PASTERZE
Na jednym z portali internetowych młoda dziewczyna napisała: „Moimi przewodnikami życiowymi są rodzice. To właśnie oni mnie wychowują, pokazują mi jak mam żyć. Dzięki nim potrafię odróżnić co dobre, a co złe. Pracują zawodowo, uważam, że sumiennie wykonują swoje obowiązki, lubią swoją pracę. Nie mają konfliktów z prawem. Jeśli czegoś nie rozumiem chętnie mi wytłumaczą. Zawsze i wszędzie znajdą dla mnie czas, za co jestem im ogromnie wdzięczna. Fajnie jest mieć takich przewodników życiowych jak moi rodzice”. Oczywiście, że fajnie mieć takich przewodników życiowych. Z wielką radością i sentymentem wspominam okres beztroskiego dzieciństwa, a to również dlatego, że wszelkie moje troski spadły na barki rodziców. Nie martwiłem się o jedzenie, ubranie, mieszkanie itd. Nie stawałem przed trudnymi wyborami, bo wierzyłem rodzicom, że oni prowadzą mnie właściwą drogą. A najważniejsze było to, że rodzice kochają mnie ponad życie i mogę przy nich czuć się bezpieczny. Nawet gdybym się zagubił, to będą mnie szukać do białego rana. Przypominam sobie taką sytuację, gdy po wyczerpujących zabawach przysnąłem wśród zieleni, kwiatów i zapachu lip. Rodzice szukali mnie wszędzie. Zajęło im to prawie całą noc.
Ta dziecięca beztroska trwa tak krótko. Wyrastamy i pojawiają się młodzieńcze problemy, a rady rodziców nie zawsze nam odpowiadają. Szukamy własnych rozwiązań. Nasi rodzice odchodzą do wieczności, a my sami stajemy się rodzicami, przychodzą dzieci i ich problemy stają się naszymi problemami. Przychodzi czas spowolnionych kroków i szybko mijających dni, z coraz krótszą perspektywą przyszłości, która przygotowuje nas do opuszczenia naszych ziemskich ogrodów. Nie opuszcza nas jednak tęsknota za beztroskimi latami dzieciństwa, w której to tęsknocie ważne miejsce zajmuje przewodnik życiowy, będący odpowiedzią na nasze życiowe sprawy, drogowskazem na rozdrożach i nadzieją, gdy przyjdzie nam postawić ostatni ziemski krok w nieznane. Kogoś, kto by się troszczył o nas jak dobry pasterz o swoje owce, mówiąc językiem ewangelicznym. Pasterz, o którym pisała Agnieszka Osiecka: „A jeśli ja owce pasę zwyczajnie, / tłuścieją poddane mi stada. / Szałasu naszego pożoga nie zajmie / i nie tknie zagłada”. Nie tknie zagłada, gdy będziemy przechodzić nawet przez ciemną dolinę, jak pisze psalmista: „Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach / przez wzgląd na swoje imię. / Chociażbym chodził ciemną doliną, / zła się nie ulęknę, / bo Ty jesteś ze mną”. Różne są nasze ciemne doliny, ale najciemniejsza jest dolina śmierci.
W historii pojawiają ludzie, którzy kreują się na takich pasterzy, przewodników. Obiecują wspaniałe „pastwiska”, na których można zaspokoić swoje pragnienia, stać się szczęśliwym. Zapewne na takiego pasterza kreował się komunizm, którego idea zniewoliła wiele państw na całym świecie i funkcjonuje do dziś. W ubiegłym roku można było obejrzeć w Centrum Historii Zajezdnia we Wrocławiu wystawę „Raj doczesny komunistów”. Ten raj stał się piekłem dla mionów ludzi. Historyk i badacz, Stephane Curtois ocenił, że ofiar komunizmu mogło być nawet 94 miliony.
O innym rodzaju fałszywych pasterzy na Jasnej Górze bp. Ignacy Dec: „Znajdujemy się w rzeczywistości jakby potopu, nie szwedzkiego czy bolszewickiego, ale ideologicznego (…). Niektórzy europejscy politycy, którzy u nas mają swoich zwolenników, przestrzegają nas przed państwem wyznaniowym. Jednakże, jak się dobrze rozejrzymy, to zauważymy, że w wielu krajach Europy Zachodniej zapanowało już państwo wyznaniowe, tyle tylko, że owym wyznaniem nie jest katolicyzm, ale ideologia lewicowo-liberalna, której częścią jest ideologia LGBT. Bogu dzięki, Polska jeszcze temu nie uległa. Piewcy nowego porządku nie ustają jednak w wysiłkach, by i u nas nastała oświeceniowa dyktatura politycznej poprawności (…). Idzie na Polskę potop genderyzmu, LGBT, uczenia dewiacji już nawet przedszkolaków; idzie zalew profanacji, bezczeszczenia świętości poprzez Internet, filmy, teatry, uniwersytety, szkoły, przedszkola, media, aż w końcu przez tzw. marsze równości”.
Pojęcia gender użył po raz pierwszy doktor John Money, kontrowersyjny psychiatra i seksuolog amerykański związany z Uniwersytetem w Baltimore. Money pierwszy przekonywał, że dziecko rodzi się bez poczucia tożsamości płciowej i przez pierwsze dwa lata życia można ją dowolnie ukształtować na drodze wychowania i socjalizacji. Co więcej, wystarczy odpowiednia interwencja, aby dokonać kolejnej zmiany płci. W latach 60. otworzył Gender Identity Clinic, pierwszą na świecie klinikę operacyjnej zmiany płci. W 1966 roku trafili tam rodzice bliźniaków jednojajowych, z których jeden przeszedł nieudaną operację usunięcia napletka. Półroczny Bruce Reimer wskutek zabiegu doznał poważnego okaleczenia, a zrozpaczeni rodzice, szukając rozwiązania, zdecydowali się na operacyjną zmianę płci. Doktora Moneya i jego teorię znali z mediów, które entuzjastycznie relacjonowały nowe odkrycia naukowej gwiazdy. Bruce-Branda od samego początku nie akceptował tej sytuacji. Niszczył sukienki, w które go ubierano, nie chciał się bawić z dziewczynkami, wdawał się w bójki. Money nie przejmował się niepowodzeniami, a w raporty wpisywał fałszywe informacje, według których eksperyment przebiegał prawidłowo. Jednocześnie wpadł na pomysł oswajania bliźniaków z narządami płciowymi. Po dwóch latach, gdy Bruce przestał już sobie radzić emocjonalnie, zagroził rodzicom, że jeśli jeszcze raz zabiorą go do Moneya, odbierze sobie życie. Odebrał sobie życie w wieku 38 lat, a jego brat bliźniak, zrobił to samo dwa lata wcześniej. Tak się zakończył eksperyment Moneya. Dzisiaj nie brakuje ludzi, którzy propagują gender, głosząc, że jest droga szczęśliwego i spełnionego życia.
Chrystus jest naszym Pasterzem. Prowadzi nas właściwymi drogami. Jest wiarygodny przez swoje zmartwychwstanie i miłość do nas, która zaprowadziła Go na wzgórze Golgoty. Posłuchajmy słów o Dobrym Pasterzu jednego z największych pasterzy doby współczesnej, św. Jana Pawła II: „Umiłowani moi rodacy! Pragnę dziś wspólnie z wami oddać chwałę Panu, który jest naszym Pasterzem: jest Dobrym Pasterzem swej owczarni. Sam to o sobie powiedział w Ewangelii. Mówi nam o tym również psalm dzisiejszej liturgii. Pragnę więc dzisiaj w ostatnim dniu mojego pielgrzymowania do Ojczyzny wyznać wraz z wami prawdę o Dobrym Pasterzu na tle jubileuszu Jasnej Góry. Sześć wieków przedziwnej obecności Bogarodzicy w tym Wizerunku, który nas wszystkich duchowo zespala i jednoczy – czyż to nie dzieło Dobrego Pasterza? Wszak wiemy, że troszczy się On nade wszystko o zachowanie jedności swej owczarni. Troszczy się o to, ażeby nikt nie zginął – i sam szuka zagubionej owcy. Dajemy temu świadectwo poprzez Rok Odkupienia w całym Kościele. A na ziemi polskiej, na której jeszcze trwa jasnogórski jubileusz, pytam: czyż całego swojego dzieła nie dokonuje Chrystus Dobry Pasterz za szczególnym pośrednictwem swej Matki? Naszej Pani Jasnogórskiej?” Czyż Jasna Góra nie jest dla nas takim miejscem, gdzie możemy odpocząć, gdzie dusze nasze doznają orzeźwienia? Czyż nie jest ona podobna do źródła żywej wody, z którego w ciągu pokoleń czerpiemy?” (Kurier Plus 2019).
SPOKOJNA PRZYSTAŃ
Kim i Kathy zaprzyjaźniły się w dziewiątej klasie. Dla Kim był to bardzo trudny czas. Rozwód rodziców pozbawił ją spokojnej przystani rodzinnego domu. Kim zamieszkała z matką i siostrą. Tragedia rozpadu małżeństwa położyła się głębokim cieniem na życiu matki z dwoma córkami. Kim tęskniła za ciepłem rodzinnego domu, który straciła po rozwodzie rodziców. Szukała chociaż jego namiastki. I znalazła go w domu swojej przyjaciółki Kathy. W piątek po zajęciach szkolnych Kim wsiadała do autobusu i jechała do swojej koleżanki, która miała sześcioro rodzeństwa. Kim była tutaj zawsze mile widziana. W sobotę Kim z całą rodziną Kathy zasiadała do kolacji. Godzinami rozmawiali i śmiali się. To byłe cudowne chwile, które pięknym wspomnieniem ciągle do niej wracają. Po czterdziestu latach tak o tym pisze w opowiadaniu opublikowanym na łamach „The Boston Globe”:
„Byłam szczęśliwa, czując się częścią wyjątkowej wspólnoty rodzinnej. Beztroska swoboda, brak zmartwień, obecność rodziców i kolacje przy stole dawały mi poczucie bezpieczeństwa i pokoju. Rodzice Kathy pozwalali swoim dzieciom być sobą i popełniać nawet błędy. Kochali je bezwarunkowo. Przyciągała mnie ta rodzina, która wydawała się przeciwieństwem mojej. Gdy zbliżała się pora kolacji wszyscy zasiadaliśmy do stołu. Czułam niezwykłe ciepło i serdeczność, która emanowała od osób zgromadzonych przy stole. Nawet serwowane proste potrawy pogłębiły niezwykłym pięknem i głębią atmosferę tych niezwykłych wieczorów.
Rodzice Kathy okazywali swoje dobre serce nawet zwierzętom. Przygarniali bezpańskie psy i koty. Moim ulubionym psem był żółty labrador pozbawiony jednej nogi. Mimo swego kalectwa był otaczany taką samą opieką i miłością, a może jeszcze większą niż inne czworonogi. Myśląc o tych zwierzętach pomyślałam, że jestem jedną z tych „bezpańskich” osób, które znalazły schronienie w życzliwie wyciągniętych ramionach rodziny Kathy”. Kim w traumatycznym zagubieniu odnalazła spokojną przystań, odnalazła samą siebie przy rodzinnym stole swojej przyjaciółki. Miłość i życzliwa otwartość rodziny Kathy sprawiła, że miejsce przy tym stole dawało schronienie wszystkim zagubionym.
Jest to zagubienie, który dotyka wielu z nas. Gdy rodzi się pytanie o winę zagubienia, to ostatecznie dochodzimy do wniosku, że to grzech, nasz osobisty lub naszego bliźniego jest tego powodem. Ewangelia na dzisiejszą niedzielę mówi o zagubieniu człowieka, który traci właściwą perspektywę życia przez grzech. Dla zagubionych Chrystus zastawia stół słowa i eucharystii, gdzie wszyscy zagubieni mogą odnaleźć swoje miejsce, odnaleźć sens i radość życia. W Ewangelii czytamy: „Przybliżali się do Niego wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać”. Słuchali, bo On mówił o Miłosiernym Ojcu, który jest zatroskany o każdego grzesznika, zagubioną owcę. Szuka jej, a gdy znajdzie bierze z wielką miłością na swoje ramiona. Przy stole Chrystusa zagubieni grzesznicy odnajdywali swoje miejsce, radość i pokój ducha.
Nie podobało się to faryzeuszom i uczonym w Piśmie. Patrzyli oni na bliźniego, szczególnie na grzesznika z wysokości tronu, na który wyniosła ich pycha i zarozumiałość. Uważali się za pobożnych, prawych do tego stopnia, że zapominali o Bożym Miłosierdziu, którego potrzebuje każdy. Towarzyszyło ono Narodowi Wybranemu od samych początków. Przypomina o tym pierwsze czytanie na dzisiejszą niedzielę. Bóg mówi do Mojżesza: „Widzę, że lud ten jest ludem o twardym karku. Pozwól Mi, aby rozpalił się gniew mój na nich. Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem”. Mojżesz zaczął błagać o miłosierdzie dla ludu: „Dlaczego, Panie, płonie gniew Twój przeciw ludowi Twemu, który wyprowadziłeś z ziemi egipskiej wielką mocą i silną ręką?” Natarczywa prośba Mojżesza dotarła do Boga, który okazał miłosierdzie skruszonym grzesznikom.
Prawdę o Bożym Miłosierdziu w dzisiejszej Ewangelii przybliża nam Chrystus w trzech przypowieściach. Dwie z nich ukazują zatroskanie Boga o zagubionych, wymagających pomocy. Pasterz zostawia dziewięćdziesiąt dziewięć owiec i idzie szukać jedną zagubioną. A gdy ją znajduje bierze na swoje ramiona i przynosi do stada. Chrystus tak komentuje tę przypowieść: „Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia”. W drugiej przypowieści zagubionym grzesznikiem jest drachma, która gdzieś się zapodziała. Ewangeliczna kobieta robi wszystko, aby ją odnaleźć. A gdy ją odnajduje sprasza przyjaciółki, aby się razem radować z odnalezionej drachmy. Chrystus wyjaśnia sens tej przypowieści: „Tak samo, powiadam wam, radość nastaje wśród aniołów Bożych z powodu jednego grzesznika, który się nawraca”.
Trzecią, a zarazem najpiękniejszą przypowieścią o miłosierdziu bożym jest przypowieść o synu marnotrawnym, czy raczej o miłosiernym ojcu. Młodszy syn, lekceważąc ojcowską miłość zażądał za życia ojca swojej części majątku. Po czym opuścił dom ojca. Żyjąc grzesznie roztrwonił swój majątek i znalazł się na dnie ludzkiego zagubienia. Skruszony postanowił wrócić do domu ojca. Ojciec przyjął go z otwartymi ramionami: „Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i weselić się, ponieważ ten syn mój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”. I zaczęli się weselić”. Starszy syn nie rozumiał miłosierdzia ojca. Zgorszony, z wyrzutem mówi do ojca: „Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę”. Przez postać starszego syna Chrystus wzywa nas, abyśmy byli wobec siebie miłosierni, bo Bóg jest Ojcem nas wszystkich, także tych, co błądzą i wszystkich pragnie obdarzyć swoją miłością i swoim miłosierdziem.
Ewangeliczna przypowieść o synu marnotrawnym może się w ten sposób wpisywać w naszą codzienność. Między Marią a Janem doszło do kłótni małżeńskiej. W złości, podniesionym głosem powiedzieli wiele słów, które jak miecz raniły ich serca. W końcu Jan zbiegł na dół do swojego warsztatu, a ona zamknęła się w kuchni. Zamyślona przez kilka minut szorowała ten sam garnek, a on bezmyślne coś tam majstrował. Po chwili ich gniew zamienił się w smutek i żal. Niepotrzebnie to powiedziałem. Dlaczego zrobiłem aferę z tak małej sprawy. Zaczęło mu to ciążyć. Przecież się wzajemnie kochają. Postanowił wrócić do kuchni i przeprosić żonę. Spotkał ją w połowie drogi. Szła do niego, aby mu to samo powiedzieć. Pojednanie wymaga, abyśmy byli zarówno synem marnotrawnym żałującym za swoje grzech, jak i przebaczającym ojcem (Kurier Plus, 2022).