|

19 niedziela zwykła Rok C

ROK KRÓLOWANIA

Nie bój się, mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo. Sprzedajcie wasze mienie i dajcie jałmużnę. Sprawcie sobie trzosy, które nie niszczeją, skarb niewyczerpany w niebie, gdzie się złodziej nie dostaje ani mól nie niszczy. Bo gdzie jest skarb wasz, tam będzie i serce wasze.  Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy podobni do ludzi, oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci; aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie. A to rozumiejcie, że gdyby gospodarz wiedział, o której godzinie złodziej ma przyjść, nie pozwoliłby włamać się do swego domu. Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie (Łk 12,35-40).

Powyższe słowa, Jezus skierował do zebranych słuchaczy bezpośrednio po ostrzeżeniu ich przed nadmierną chciwością w gromadzeniu dóbr materialnych: “Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet, gdy ktoś ma wszystkiego w nadmiarze, to życie nie zależy od jego mienia”. Nie jest to potępienie chęci posiadania czy pomnażania swego majątku; te wartości są konieczne do naszego funkcjonowania na ziemi. Stają się siłą destrukcyjną, gdy chęć ich posiadania, czy zachowania przybiera formę chciwości.

Czy możemy, zatem, w obecności Chrystusa, spokojnie cieszyć się uczciwie nagromadzonymi dobrami, zachowując je tylko dla siebie? Zapewne można próbować. Ale czy da się to osiągnąć? Sądzę, że nie. Chrystus żąda więcej; chce abyśmy nasze dobra włączyli w służbę drugiemu człowiekowi: “Sprzedajcie wasze mienie i dajcie jałmużnę”. To żądanie przychodzi czasami do nas przez umierających z głodu, sąsiada, którego dotknęło nieszczęście i żebraka, który z zażenowaniem wyciąga rękę po kawałek chleba. Dopiero tak zużytkowane dobra materialne stają się skarbem, który nie niszczeje: “Sprawcie sobie trzosy, które nie niszczeją, skarb niewyczerpany w niebie, gdzie złodziej się nie dostaje ani mól nie niszczy”.

Dla wielu ludzi doby współczesnej obietnica Królestwa Bożego i wezwanie do gromadzenia tam swych skarbów brzmi trochę nierealnie. A ci, którzy bez zastrzeżeń poszli za tym wezwaniem uważni są za ludzi trochę szalonych. Przywodzi to na myśli opowiadanie o kogucie. Paradował on po podwórku odbierając hołdy zapatrzonych w niego kur. Ale najbardziej cenił sobie kawał ziemi ogrodzonej płotem. Grzebał w niej całymi dniami w poszukiwaniu smakowitych robaków i ziaren pszenicy rozsypanych przez gospodynię. Od czasu do czasu, syty i zadowolony, wyskakiwał na płot, aby pianiem ogłosić światu swe szczęście. Za nic by nie oddał swego przyziemnego dostatku. Pewnego razu nad rozgrzebaną ziemią przemknął cień ogromnego ptaka. Na niebie szybował majestatycznie orzeł. Kogut z pogardą spojrzał na niego. Biedne, szalone ptaszysko, nalata się po tym niebie i co z tego ma. Nie znajdzie tam nawet marnego ziarnka pszenicy, nie mówiąc już o pysznym robaku, których nie brakuje na podwórku. Chrystus wzywa do wysokiego lotu, gdzie można zachłysnąć się pięknem i szczęściem nieba.

Gromadzenie “skarbów w niebie” nie jest odwróceniem się i odrzuceniem rzeczywistości tego świata. Jest ono uwrażliwieniem człowieka na pełny jego wymiar, który realizuje się w teraźniejszości i wieczności. W teraźniejszości jesteśmy roztropniejszy i umiemy planować. Gdy chcemy kupić samochód, dom itp. potrafimy nieraz bardzo długo gromadzić pieniądze, nieraz kosztem wielu wyrzeczeń. Dla człowieka wierzącego wieczność jest tak samo realna jak wyżej wymienione cele. A więc trzeba ją zdobywać- “gromadzić skarby w niebie”.

Zygmunt Freud, wybitny austriacki neurolog mówiąc o przygotowaniu używał do ilustracji takiego opowiadania. W czasie potężnego sztormu rozbił się na skałach żaglowiec. Jeden z uratowanych rozbitków został wyrzucony na brzeg wyspy Południowego Pacyfiku. Rozbitek entuzjastycznie został przyjęty przez mieszkańców wyspy. Klaskali w dłonie i śpiewali, wzięli go na ramiona i zanieśli do swojej wioski i posadzili na złotym tronie. Powoli rozbitek zorientował się, w czym rzecz. Mieszkańcy wyspy wybrali go na króla- jak później się dowiedział- na okres jednego roku. W czasie sprawowania władzy podani byli mu posłuszni w wypełnianiu jego sensownych rozkazów bez zadawania pytań. Rozbitek był szczęśliwy z powodu wybrania go na króla. Nie mógł uwierzyć w tak szczęśliwy zbieg okoliczności. Pewnego dnia, kierowany ciekawością zaczął dopytywać się, jaki jest los króla po upływie jednego roku. Prawda, jaką odkrył zaszokowała go. Po roku król był wypędzany na Wyspę Królów, gdzie nie było nic do jedzenia ani do picia. Wypędzony król wkrótce umierał z głodu i pragnienia. Rozbitek, który został królem kazał zbudować poddanym mały statek. Gdy statek był gotowy kazał rolnikom zasadzić na Wyspie Królów warzywa, drzewa owocowe i posiać zboże. Następnie kazał wybudować dom. I tym sposobem przygotował sobie miejsce do spokojnego życia, gdy zostanie wypędzony z wyspy, na której obwołano go królem.

Nasz “rok królowania” na ziemi liczy wiele lat. Nie wiemy ile, jesteśmy tylko pewni, że przyjdzie czas naszego “wygnania” z tej ziemi. A wtedy stanie przed nami pytanie czy nagromadziliśmy, po drugiej stronie naszego życia wystarczająco skarbów, aby się tam dostać i żyć. A tym skarbem będą między innymi dobra materialne, które Bóg nam powierzył, a my je wykorzystaliśmy do rozwoju naszej osobowości i w służbie naszemu bliźniemu (Ku wolności).

GODZINA, KTÓREJ SIĘ NIE DOMYŚLACIE

Noc wyzwolenia oznajmiono wcześniej naszym ojcom, by nabrali otuchy, wiedząc niechybnie, jakim przysięgom zawierzyli. I lud Twój wyczekiwał ocalenia sprawiedliwych, a zatraty wrogów. Czym bowiem pokarałeś przeciwników, tym uwielbiłeś nas, powołanych. Pobożni synowie dobrych składali w ukryciu ofiary i ustanowili zgodnie Boskie prawo, że te same dobra i niebezpieczeństwa święci podejmą jednakowo. I już zaczynali śpiewać hymny przodków (Mdr 18,6-9).

Już od tygodnia jestem na wakacjach w Polsce. Za mną lot samolotem i wyświetlana na ekranie instrukcja, co robić, aby szczęśliwie dolecieć do celu i ocalić życie na wypadek niespodziewanego, przymusowego lądowania samolotu. Film lub stewardesa pouczają nas jak zapiąć pas, gdzie jest kamizelka ratunkowa, maska tlenowa, drzwi awaryjne, jak siedzieć w czasie przymusowego lądowania oraz jak korzystać z tratwy ratowniczej itd. Pasażerowie różnie odbierają te instrukcje. Jedni z uwagą słuchają, chcą wszystko zapamiętać i ewentualnie zastosować, gdy samolot zamiast na lotnisku lądował będzie na oceanie. Inni nie chcą wcale o tym słyszeć. Sama myśl o przymusowym lądowaniu przeraża ich. W czasie instruowania starają się zająć czymś innym. I ostatnia grupa to ci, którzy nie biorą pod uwagę możliwości awaryjnego lądowania. A zatem nie sensu wysłuchiwanie pouczeń i rad. Lepiej zająć się czymś innym.

Przez podobieństwo lotu samolotem możemy spojrzeć na życie. Lecimy, a przed nami „lądowanie”, ale nie takie normalne, tylko awaryjne. Dlaczego? Ponieważ najczęściej według naszego zdania śmierć przychodzi nie w porę, niespodziewanie. O tym mówi także Ewangelia: „Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie”. Dla chrześcijanina spotkanie z Chrystusem nadaje ostateczny wymiar śmierci. To On sprawia, że przez to „lądowanie” nie tylko zachowujemy wartość życia ziemskiego, ale rodzimy się dla wieczności i pełni.

Chrześcijanie pierwszej generacji sądzili, że Chrystus powtórnie przyjdzie na ziemię, aby dokonać sądu ostatecznego, jeszcze za ich ziemskiego życia. Pełni gorliwości i gotowości czekali na to przyjście. Jednak tak się nie stało. Następna generacja chrześcijan, dla których pisze św. Łukasz ewangelista, z wielkim trudem szukała sensu słów Chrystusa o powtórnym przyjściu. Niektórzy z nich podali się bierności i zaniedbali się w praktykowaniu swej wiary. Ich to poucza św. Łukasz w Ewangelii, że powtórne spotkanie z Chrystusem w czasach ostatecznych na pewno będzie mieć miejsce, tylko nikt z nas nie wie kiedy. Uwrażliwia ich także na spotkanie z Chrystusem, które ma wymiar ostateczny i wiąże się momentem indywidualnej śmierci każdego z nas. Powinniśmy być gotowi na to spotkanie.

Ewangelia zapisana przez św. Łukasza zawiera niektóre ze wskazań, jak przygotować się na spotkanie z Chrystusem, aby było ono spotkaniem ku radości i życiu. Utrzymując się w konwencji przenośni lotu samolotem możemy powiedzieć, że są to instrukcje bezpiecznego „lądowania”. Korzystając dalej z tej analogii zauważymy, że dzisiejszy człowiek wobec wskazań Ewangelii zachowuje się podobnie, jak pasażerowie samolotu wobec instrukcji awaryjnego lądowania. Jedni wsłuchują się w to, co mówi Ewangelia, starają się jak najwięcej zapamiętać, żyć według tych wskazań, aby przez to jak najlepiej przygotować się na spotkanie z Chrystusem. Inni zaś nie chcą słyszeć o śmierci, o spotkaniu z Chrystusem. Po co mącić radość życia widmem śmierci. Uważają za nietakt mówienie o tych sprawach. I ostatnia grupa ziemskich pasażerów. Zachowują się oni jakby ten „lot” miał trwać w nieskończoność. Mają własne recepty na życie, nie potrzebują „instrukcji bożych”. Aż w końcu niespodziewane „lądowanie” zaskakuje ich przerażeniem. Wydaje się wtedy, że jest już za późno na jakąkolwiek zmianę i tylko jeden Bóg wie, czy udało się im szczęśliwie „wylądować”.

Boże „instrukcje” są wezwaniem do trudniejszych wyborów, a człowiek o zawężonej, żabiej perspektywie widzi tylko czubki trawy i wybiera rozwiązania łatwiejsze, przyjemniejsze, które w wiecznej perspektywie okazują się zgubne. Ta zgubność może mieć analogię nawet w perspektywie doczesnej. Przykładem tego może być transatlantycki parowiec pasażerski Titanic. 14 kwietnia 1912 roku zderzył się on z górą lodową na Północnym Atlantyku. W ciągu czterech godzin, ten „praktycznie niezatapialny” statek spoczął na dnie oceanu. Z 2228 osób na pokładzie ocalało tylko 705. Początkowo zaplanowano umieścić na statku 48 łodzi ratowniczych, tyle było trzeba, aby zmieścić wszystkich pasażerów i członków załogi. Jednak konstruktorzy, aby zyskać na pięknym wyglądzie i zapewnić pasażerom wygodniejsze podróżowanie zmniejszyli liczbę łodzi ratunkowych do dwudziestu. Zdecydowali się na to, ponieważ byli absolutnie pewni bezpieczeństwa statku, który projektowali. Postawili oni piękno zewnętrzne statku i wygodę pasażerów przed bezpieczeństwem. Takie podejście okazało się w skutkach tragiczne dla pasażerów. Nie dla wszystkich wystarczyło miejsca i czasu, aby znaleźć się w łodziach ratunkowych.

Ci, którzy z uwagą słuchają wskazań Ewangelii i starają się według nich żyć, nawet gdy się to wiąże z pewnymi wyrzeczeniami mogą być pewni, że to do nich mówi Chrystus: „Nie bój się, mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo”. Posiądą to królestwo w pełni, gdy przyjdzie czas ostatniego „lądowania”. Zajaśnieje ono jak spadająca gwiazda na spokojnym, ciemnym niebie, tak jak to opisuje James Weldon Johnson w swojej książce „God’s Trombones”.

„Siostra Karolina zobaczyła to, czego my widzieć nie możemy;

zobaczyła starą śmierć.

Zobaczyła starą śmierć jak spadającą gwiazdę.

Ale śmierć nie przestraszyła Siostry Karoliny;

Jawiła się ona dla niej jak oczekiwany przyjaciel.

I szepnęła do nas:

‘Idę do domu.’

Następnie uśmiechnęła się i zamknęła oczy” (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej)

NIC NIE MOŻE WIECZNIE TRWAĆ?

Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy. To dzięki niej przodkowie otrzymali świadectwo. Dzięki wierze ten, którego nazwano Abrahamem, usłuchał wezwania, by wyruszyć do ziemi, którą miał objąć w posiadanie. Wyszedł, nie wiedząc, dokąd idzie. Dzięki wierze przywędrował do Ziemi Obiecanej, jako ziemi obcej, pod namiotami mieszkając z Izaakiem i Jakubem, współdziedzicami tej samej obietnicy. Oczekiwał bowiem miasta zbudowanego na silnych fundamentach, którego architektem i budowniczym jest sam Bóg (Hbr 11, 1-2. 8-10).

Frank Kendig i Richard Hutton w książce „Life Spams, or How Long Things Last” dokonali ciekawego zestawienia na temat czasu użytkowania pewnych rzeczy. Oto kilka przykładów. Buty zawodnika baseballa krajowej ligi wytrzymują trzy miesiące. Kij hokejowy zawodnika wytrzymuje tylko dwie gry. Buty żołnierskie w czasie pokoju zużywają się w ciągu piętnastu miesięcy, zaś w czasie wojny w czasie trzech miesięcy. Puszka po piwie zostawiona na biwaku w lesie przetrwa 80 lat, zaś skórzane buty pięćdziesiąt. Zaś skała trwa tysiące lat. Na końcu tego zestawienia autorzy konkludują: wszystko przeminie, nawet skały, nic nie może wiecznie trwać. Tu pojawia się pytanie, a jak to jest z człowiekiem? Gdy odwiedzamy cmentarz, to mamy wypisane najczęściej dwie daty: urodzenia i śmierci. A zatem możemy powiedzieć bardzo konkretnie, jak długo trwa ludzkie życie. Jednak większość ludzi sądzi, że takie stwierdzenie jest fałszywe, bo życie człowieka wymyka się tym datom i zmierza ku wieczności.

Przed laty Anna Jantar śpiewała piękną piosenkę, której refren brzmi: „Nic nie może przecież wiecznie trwać  / Co zesłał los trzeba będzie stracić / Nic nie może przecież wiecznie trwać / Za miłość też przyjdzie nam zapłacić”. Ta piosenka nabrała szczególnej wymowy, gdy 14 marca 1980 roku, w Lasach Kabackich pod Warszawą rozbił się samolot lecący z Ameryki do Polski, na pokładzie, którego była 30- letnia Anna Jantar. Piosenkarka trzymała w ręku znak, który niejako wbrew słowom piosenki mówił, że jest coś co wiecznie trwa. Jej ciało znaleziono w wodzie, w dłoni trzymała mocno zaciśnięty różaniec. Modliła się do ostatniej chwili swojego życia. A nie był to odruch, który wyraża powiedzenie: „Jak trwoga to do Boga”. Anna była osobą głęboko wierzącą. Ksiądz Andrzej Witko powiedział, że Anna nie rozstawała się z tym różańcem, zawsze nosiła go przy sobie. Jej matka Halina Szmeterling powiedziała, że Ania bardzo przeżyła wybór Karola Wojtyły na papieża: „Pamiętam, że kiedy ogłoszono tę radosną nowinę, uklękła i długo płakała ze wzruszenia”.

Przeczuwamy, jesteśmy pewni, że jest w nas pierwiastek wieczności. Szukamy na różnych drogach potwierdzenia tych przeczuć. Dla wielu przemawiającym argumentem za życiem wiecznym są przeżycia ze stanu śmierci klinicznej. Napisano wiele książek na ten temat. Jedna z nich jest „Niebo naprawdę istnieje!” Coltona Burpo. Książka biła rekordy popularności na amerykańskich listach bestsellerów. Colton Burpo w wieku 4 lat przechodził operację usunięcia wyrostka robaczkowego, który pękł w jego trzewiach. W trakcie zabiegu wystąpiły komplikacje i zatrzymała się akcja serca. Kilka miesięcy później okazało się, że w czasie reanimacji, gdy już lekarze tracili nadzieję chłopiec doświadczył przeżyć, które zmieniły jego życie. Później wyznał, że podczas operacji zaczął się nagle unosić nad swoim ciałem, obserwując kolejne działania lekarzy i zachowania zebranych tam osób. Zobaczył z góry modlących się za niego rodziców, a potem trafił do nieba. To co mówił chłopiec, ku zdumieniu słuchających zgadzało się z faktycznym stanem. Dokładnie opisywał jak wyglądał reanimacja. Chłopiec stwierdził, że podczas wizyty w zaświatach spotkał swojego dziadka oraz siostrę, która zmarła przed swoim narodzeniem, a o której Colton wcześniej nie słyszał. Colton twierdził, że widział w niebie także Jezusa.

Możemy w takie historie wierzyć lub nie, bo nasza wiara opiera się na innym fundamencie. Autor Księgi Mądrości, zacytowanej na wstępie tych rozważań, mówi o nocy wyzwolenia. Oświeceni Duchem Świętym widzimy w tym zapowiedź wyzwolenia z grzechu i śmierci przez Jezusa: „Noc wyzwolenia oznajmiono wcześniej naszym ojcom, by nabrali otuchy, wiedząc niechybnie, jakim przysięgom zawierzyli”. Zaś autor Listu do Hebrajczyków w drugim czytaniu wspomina wiarę Abrahama, dzięki której spełniły się boże obietnice: „Przez wiarę przywędrował do Ziemi Obiecanej jako ziemi obcej, pod namiotami mieszkając z Izaakiem i Jakubem, współdziedzicami tej samej obietnicy. Oczekiwał bowiem miasta zbudowanego na silnych fundamentach, którego architektem i budowniczym jest sam Bóg”. Była to wiara mocno osadzona w rzeczywistości ziemskiej i miała pewne potwierdzenie w spełnieniu obietnic Bożych. Nasza wiara w zmartwychwstanie opiera się także na spełnionych obietnicach danych Abrahamowi. Jednak najważniejsze są obietnice Jezusa Chrystusa, który powiedział: „Kto we Mnie wierzy, to choćby umarł, żyć będzie”. Aby nie być gołosłownym w swych obietnicach Jezus umarł na krzyżu i trzeciego dnia zmartwychwstał. A po zmartwychwstaniu ukazywał się uczniom, aby umocnić ich wiarę.

W pobliżu kościoła Matki Bożej Częstochowskiej w Dolnym Brooklynie jest dom pogrzebowy prowadzony przez Doris. W czasie bankietu parafialnego byłem świadkiem zabawnego dialogu. Przy powitaniu Doris uścisnęła mocno jednego z starszych panów, na co ten odpowiedział żartem: „Doris, ja nie jestem jeszcze gotowy”. Żartobliwie możemy sobie pozwolić na stwierdzenie, że nie jesteśmy przygotowani na śmierć, na spotkanie z Chrystusem. W rzeczywistości nie możemy lekceważyć słów Chrystusa z dzisiejszej Ewangelii: „Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy podobni do ludzi, oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci; aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie”. Co do tego, że śmierć może nas nagle zaskoczyć nie mamy wątpliwości, każdy dzień dostarcza nam dziesiątki takich przykładów. Jeśli poważnie traktujemy wieczność, to także winniśmy poważnie potraktować słowa Jezusa wzywające nas do czujności.

Przepasane biodra obrazują człowieka gotowego do drogi. Izraelici przed wyjściem z Egiptu, przygotowując się do spożycia Paschy zgodnie z poleceniem Boga mieli włożyć sandały na nogi, wziąć w ręce laski podróżne i przepasać sobie biodra. Przepasane biodra są obrazem gotowości. Św. Piotr, mówiąc o spotkanie z Bogiem napisał: „Dlatego przepasawszy biodra waszego umysłu, bądźcie trzeźwi, miejcie doskonałą nadzieję na łaskę”. Nie wiemy, kiedy Bóg wezwie nas do naszej, niebiskiej Ziemi Obiecanej, dlatego mamy być gotowi do wyruszenia tę długą drogę. Zapalone pochodnie są kolejnym obrazem naszej gotowości na spotkanie z Chrystusem. Ogień oczyszcza. Mamy oczyścić się z wszelkiego zła. Ogień rozświetla. Życie nasze mamy zanurzyć w Światłości, którą jest sam Chrystus. Wtedy nasze spotkanie nie będzie zaskoczeniem dla nas, ale przejściem po nagrodę wieczną.

Wietnamski kardynał F.X. Nguyen van Thuan w czasie rekolekcji dla św. Jana Pawła II zacytował wietnamski aforyzm:  „Narodziny są pielgrzymką, śmierć jest powrotem do domu”. Św. Jan Paweł II z przepasanymi biodrami i zapaloną pochodnią, na łożu śmierci powiedział: „Pozwólcie mi odejść do Domu Ojca”. Prośmy Chrystusa, abyśmy w chwili naszego spotkania z Bogiem, mogli z wewnętrznym pokojem powtórzyć za św. Janem Pawłem II: „Pozwólcie mi odejść do Domu Ojca” (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

„GDZIE ZAMIERZASZ PÓJŚĆ PO ŚMIERCI?” 

Wielu z nas przebywa teraz na wakacjach. Najczęściej jest to czas beztroskiej radości. Cieszą nas spotkania z rodziną, przyjaciółmi z dawnych lat. Zachwycamy się pięknem przyrody. Podziwiamy zabytki historii. Odpoczywamy, bawimy się… W pełni korzystamy z tego, co oferuje nam życie. Zanurzeni w wakacyjnej radości mniej jesteśmy skłonni myśleć o przemijaniu, w tym też wakacyjnego piękna. Jakby nie licząc się z naszym nastrojem, czytania biblijne z dzisiejszej niedzieli przypominają nam prawdę o przemijaniu, zachęcając równocześnie do mądrego i roztropnego korzystania z dobrodziejstw ziemskich. Chodzi tu o mądrość wypływającą z nieba, którą Bóg dla pewnej przejrzystości zawarł w swoich przykazaniach. Ta mądrość prowadzi nas pięknymi drogami życia ziemskiego do nieprzemijającego piękna, którego pełni doświadczymy przy spotkaniu Boga twarzą w twarz. Dokona się to w momencie, który uważamy za najtrudniejszy w naszym życiu. Jest to moment śmierci. Potworną rzeczywistość śmierci możemy przezwyciężyć w mocy Chrystusa i nadać jej charakter radosnego oczekiwania na spotkanie z Bogiem. Wielu świętych tak właśnie przeżywało ten moment. Wszyscy jesteśmy powołani do świętości, a więc i do takiego przeżywania śmierci, czy raczej spotkania z Chrystusem.

O gotowości na to spotkanie, Chrystus przypomina nam słowami: „Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie”. Rodzi to skojarzenie z nakazem jaki otrzymali Izraelici przed wyjściem z niewoli Egipskiej. Mieli spożywać Paschę z przepasanymi biodrami, co było znakiem gotowości wyjścia z niewoli egipskiej i wyruszenia w drogę do Ziemi Obiecanej. W porównaniu z rzeczywistością niebieską, życie doczesne ma wiele ograniczeń, które nieraz mogą być odbierane jako pewnego rodzaju zniewolenie. Dlatego mamy być gotowi, aby w każdej chwili wyjść z niewoli tych ograniczeń, szczególnie z niewoli grzechu i wyruszyć do ziemi obiecanej nam przez Boga. Przepasanie bioder mówi o dyspozycji wewnętrznej człowieka. Piotr wzywając do uczciwego życia pisze: „Dlatego przepasawszy biodra waszego umysłu, bądźcie trzeźwi, miejcie doskonałą nadzieję na łaskę”. Tę myśl podejmuje św. Paweł w liście do Efezjan: „Stańcie więc do walki przepasawszy biodra wasze prawdą, oblókłszy pancerz, którym jest sprawiedliwość”. Zapalone pochodnie miały w czasach Chrystusa znaczenie również symboliczne i oznaczały oczyszczenie ze zła i grzechu, były znakiem światła, w blaskach którego człowiek odnajduje drogę prowadzącą do Ojca Niebieskiego. Uniesione pochodnie były symbolem życia, zaś opuszczone – symbolem śmierci. A zatem zapalone pochodnie, to znak ocalenia, gdy w ostatni dzień naszego życia przyjdzie nam stanąć przed Chrystusem. Ojcowie Kościoła w obrazie „zapalonych pochodni”, widzieli rozpalone miłością serca, tych, którzy czekają na przyjście Pana.

Z tym przygotowaniem w naszym życiu bywa różnie. Jakże często powtarzają się sytuacje, jak ta z poniższej przypowieści. Pewnego dnia mała muszka wpadła w pajęczynę. Gdy zadowolony pająk zabierał się do jej pożarcia, wtedy muszka błagalnie powiedziała: „Jeśli mnie wypuścisz, to powiem ci jak możesz uratować swoje życie”. Pająk powstrzymał przygotowania do uczty i zaczął słuchać. „Powinieneś opuścić to pole, ponieważ zbliża się czas żniwa”- powiedziała. Pająk szyderczo się zaśmiał i powiedział: „O czym ty mówisz? Jaki czas żniwa? Sama to wymyśliłaś, aby się wywinąć od śmierci”. „To prawda. Widziałam jak właściciel pola przygotowuje już maszyny do żniwa. Wszystkie kolby kukurydzy będą ścięte i razem złożone. Jeśli tu zostaniesz, to potężne maszyny zmiażdżą cię” – powiedziała muszka. „Twoje słowa o żniwach, o wielkich maszynach brzmią niedorzecznie. Udowodnij to”. Mała muszka zaczęła przekonywać pająka: „Popatrz na pole. Kukurydza rośnie w równych rzędach. To znaczy, że ktoś bardzo mądry ją zasiał”. Pająk wybuchnął serdecznym śmiechem: „To idiotyczne. Ta kukurydza zasiała się sama i dlatego rośnie”. Mała muszka nie poddawała się: „O, nie. To pole zostało obsiane przez gospodarza i gdy przyjdzie czas żniwa, kukurydza zostanie ścięta”. „To co opowiadasz jest śmieszne – powiedział pająk – Mieszkam tutaj od momentu, gdy kukurydza była wysoka na jeden metr i nikt od tamtego czasu mnie nie niepokoił. Nic się tu nie zmieniło. Tak będzie zawsze”. Na tym skończył się dialog, a pająk zabrał się do posiłku złożonego z maleńkiej muszki. Nagle cieszę poranka przerwało dziwne dudnienie, które z minuty na minutę stawało się coraz głośniejsze. Gęsta chmura kurzu ogarnęła pająka. Oszołomiony, pośpiesznie połykając muszkę zdążył tylko jęknąć: „Ojej…” (Bill Geer).

Nieraz człowiek jest tak zajęty konsumowaniem dóbr tego świata, że nie chce nawet słyszeć o przemijaniu, o życiu wiecznym. A gdy przychodzi śmierć to pozostaje po nim tylko pajęczy jęk. Zdając sobie sprawę, że osądzanie nie należy do nas, ale do Boga, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pewnym sensie miało to miejsce w życiu Howarda Hughesa, w swoim czasie najbogatszego Amerykanina. Był właścicielem linii lotniczych, hoteli i kasyn. Kiedy najbliższemu krewniakowi pokazano ciało Howarda, ten ze zdziwieniem zapytał: „To ma być pan Hughes? Howard przez piętnaście swoich ostatnich lat życia był uzależniony od narkotyków. A gdy już nie był w stanie kierować swoim biznesem zastrzelił się. Nikt z rodziny, ani jego znajomych nie uronił łzy żalu po jego śmierci. Jedynie jego kasyna w Las Vegas uczciły pamięć właściciela minutą ciszy. Magazyn „Times” pisał: „Śmierć Howarda Hughesa w Las Vegas uczczono minutą ciszy. Zamilkły kasyna. Grający czuli się niewygodnie ściskając w rękach papierowe kubki z monetami. Prowadzący gry czekali, aby jak najszybciej minęła ta niezręczna dla nich sytuacja. Po upływie minuty jeden z kierowników z ulgą powiedział do pracownika: „W porządku, rzucaj kości do gry. To była jego ostatnia minuta”. Dla idących za Chrystusem ta ostania minuta staje się wiecznością. Pod warunkiem, że w życiu mieli „biodra przepasane i zapalone pochodnie”.

Do tego spotkania winniśmy przygotowywać się od najmłodszych lat. Dla ilustracji tej prawdy przytoczę historię wziętą z nowojorskiego życia. Pewnego razu Teresa posłała swego sześcioletniego syna do sklepu. Tomek wrócił z zakupami, ale parę centów reszty schował do kieszeni, zatrzymując je dla siebie. Dla Teresy była to zwykła kradzież. Przeżyła szok. Wszystko robiła, aby swoich synów wychować na uczciwych ludzi. A oto najmłodszy ukradł pieniądze. Jest złodziejem. Nie krzyczała na niego, nie biła, tylko padła na łóżko, zanosząc się płaczem. Mały chłopiec był przerażony. W pierwszej chwili nie wiedział co robić. Stał jak sparaliżowany. Następnie zaczął prosić mamę, aby przestała płakać. Małymi rączkami ocierał jej łzy i błagał: „Mamusiu nie płacz, Mamusiu nie płacz”. A w końcu powiedział: „Przysięgam na Boga, że to się nigdy nie powtórzy”. I rzeczywiście nie powtórzyło się. A o skuteczności swego wychowania Teresa przekonała się niebawem. Pewnego dnia wybrała się metrem do parku, zabierając ze sobą swoje dzieci i dzieci koleżanki. Wszystkie przeszły bez biletów bramkę metra, ponieważ dzieci do siedmiu lat mogą podróżować za darmo. Wszystkie, z wyjątkiem Tomka, który stanął jak drut przed wejściem, mówiąc: „Ja nie mogę przejść za darmo, bo wczoraj skończyłem siedem lat”. Teresa z satysfakcją uśmiechnęła się, wrzuciła żeton i siedmiolatek w poczuciu uczciwości przekroczył bramkę metra. Ta bramka metra może być początkiem przygotowania się na przejście bramy nieba, gdy przyjdzie ku temu czas. (z ksiązki W poszukiwaniu mądrości zycia).

ŚWIETY BAZYLI WIELKI

Wezwanie Chrystusa do oddania swych majętności potrzebującym miało bardzo żywy oddźwięk w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Wielu wyznawców Chrystusa sprzedawało swoje posiadłości i otrzymane pieniądze rozdawało ubogim. Takie postępowanie wypływało z głębokiej wiary, że tym sposobem gromadzimy skarby w niebie. Do licznego grona świętych tamtych wieków, którzy złożyli swoje skarby w „trzosach, które nigdy nie niszczeją” należy, żyjący w latach 329- 379 św. Bazyli Wielki. Nauczał on, że z podjęciem tej decyzji nie możemy zwlekać: „Nikt nie załatwia interesów po skończonym jarmarku, a ten co przybywa po igrzyskach, nie bywa wieńczony i kto zjawia się po wojnie, nie jest bohaterem. A więc i po skończeniu życia nie ma oczywiście miejsca na praktykowanie bogobojności?”

Bazyli Wielki przyszedł na świat w bardzo bogatej i świętej rodzinie, mieszkającej w Cezarei, rzymskiej prowincji Kapadocji, leżącej obecnie we wschodniej Turcji. Rodzina Bazylego od lat podążała za Chrystusem. Dziadkowie ze strony ojca należeli do chrześcijan prześladowanych przez Dioklecjana. Także rodzina matki była głęboko religijna. Bazyli miał dziewięcioro rodzeństwa: pięć sióstr i czterech braci. Kilkoro z nich prowadziło życie według ideałów eremickich, a dwóch braci zostało biskupami. Dziadkowie, ojciec i matka, siostra i dwóch braci są czczeni w kościele jako święci. Jest to chyba jedyny przypadek w historii kościoła, aby z jednej rodziny było aż siedmiu świętych.

Bazyli spędził dzieciństwo z rodzicami w pontyjskim majątku ojca w pobliżu Neocezarei, gdzie zamieszkiwała także jego babcia, która podczas prześladowania chrześcijan przez siedem lat ukrywała się z mężem w górach pontyjskich. Bazyli otrzymał bardzo staranne wykształcenie, którego początki miały miejsce w rodzinnym domu. Następnie uczył się w szkole swojego ojca, który będąc retorem miał prawo prowadzenia własnej szkoły. Dalsze studia kontynuował w Konstantynopolu i Atenach. Tam też spotkał św. Grzegorza z Nazjanzu, z którym związał się dozgonną przyjaźnią. Studiował z nimi także przyszły cesarz Julian, który zapisał się niechlubnie w dziejach kościoła jako apostata.

Bazyli zasłynął ze swych zdolności i prawości charakteru. Wiele uczelni, we wspomnianych miastach poczytywałoby sobie za chlubę mieć takiego nauczyciela. Jednak Bazyli zdecydował się na powrót do rodzinnej Cezarei. Otworzył tutaj swoją szkołę retoryki, podejmował się także, z wielkim powodzeniem prowadzenia spraw prawnych jako adwokat. Pochwały z jakimi się spotykał rodziły w nim pewnego rodzaju pychę. Nie uległ jej jednak, a dużą zasługę w tym miała siostra Makaryna i przyjaciel Grzegorz z Nazjanzu. Ostatecznie Bazyli zrezygnował z kariery wziętego adwokata i retora, ukierunkowując się bardziej na gromadzenie skarbów w  „trzosach, które nigdy nie niszczeją”. W wieku 27 lat przyjął chrzest święty. Chrzest w tak późnym wieku nie był wynikiem jakiegoś zaniedbania, taka była wówczas praktyka. Chrztu udzielano w wieku dorosłym, gdy kandydat miał pełne rozeznanie, co do obowiązków wypływających z tego sakramentu. Następnie sprzedał swój majątek, a otrzymane pieniądze rozdał ubogim. Po czym wyruszył na poszukiwanie mistrza życia duchowego.

Odwiedził Syrię, Palestynę, Mezopotamię i Egipt, gdzie zapoznawał się z życiem tamtejszych mnichów i pustelników. Po czym powrócił do Neocezarei w Poncie, gdzie jego siostra Makaryna, owdowiała matka i kilka innych kobiet żyły we wspólnocie religijnej przypominającej zakon. Bazyli zamieszkał w pobliżu, prowadząc pustelnicze życie. Wkrótce przyłączył się do niego św. Grzegorz z Nazjanzu i kilku innych pobożnych mężów. I tak powstał pierwszy klasztor w Azji Mniejszej. Tutaj Bazyli zaczął pisać zarys „Asceticon”, czyli zarys przyszłej reguły zakonnej zachowywanej w klasztorach bazylianów kościoła prawosławnego i greckokatolickiego, oraz niektórych klasztorach we Włoszech, Polsce i Węgrzech.

Po pięcioletnim pobycie w eremie Bazyli został wezwany przez biskupa Euzebiusza do Cezarei i wyświęcony na kapłana. Biskup zlecił mu obronę przed błędnymi naukami Ariusza. Święty czynił to tak skutecznie, że zrodziło to zazdrość biskupa Euzebiusza. Wobec tego Bazyli powrócił do klasztoru. Jednak święty Grzegorz przekonał go, że powinien pozostać w Cezarei. Bazyli usłuchał tej rady. Porywające mowy Świętego skutecznie przeciwdziałały szerzeniu się herezji arianizmu. Pociągał on wiernych siłą własnego przykładu i cnoty, łagodnością i hojnością jałmużny. Gdy w roku 367 –368 zapanował srogi głód, Bazyli oddał biednym znaczny majątek odziedziczony po matce, a dochody jakie miał z pełnionej posługi rozdawał pomiędzy głodnych.

Po śmierci Euzebiusza powołano Bazylego na stolicę arcybiskupią w Cezarei. W pałacu biskupim żył jak najuboższy zakonnik. Znaczne dochody obracał na kształcenie kapłanów, budowę szkół, szpitali dla ubogich i sierot. W swej gorliwości był niedościgniony. Skutecznie przeciwstawiał się herezji arianizmu, za co ściągnął na siebie gniew, sprzyjającego arianom, cesarza Walentyna. Pewnego razu święty został wezwany na sąd przed oblicze Modesta – cesarskiego prefekta, który argumentując, iż wielu biskupów wschodnich pogodziło się już z wolą cesarza i przyjęło ariańską wiarę, zażądał od niego, aby poszedł w ich ślady i uznał, iż Syn Boży Jezus Chrystus to tylko Boskie stworzenie, chociaż wyższego rzędu. Bazyli jednoznacznie odmówił. Poirytowany śmiałą odmową świętego Modest uciekł się do gróźb, strasząc Bazylego konfiskatą mienia, zesłaniem, ciężkimi torturami, nawet śmiercią. Na groźby biskup spokojnie odpowiedział: „Gniewu cesarza się nie obawiam, albowiem pojąć nie mogę, czym by mógł mnie dotknąć; jeżeli pozbawi mnie biskupich dochodów, to tych nie mam dla siebie, moją własnością jest kilka książek i kawał razowego chleba, wreszcie kilka szmat dla mego niegodnego ciała, na co się cesarz pewnie nie złakomi. Jeżeli mnie zechce wypędzić, toć cały świat jest miejscem mego wygnania, a tylko niebo uważam za moją przyszłą ojczyznę. Tortur się nie obawiam, albowiem moje ciało jest tak wątłe i słabe iż pierwsze już ciosy śmierć mi zadadzą. Jeśli zachce mnie zabić to i owszem, tym sposobem bowiem prędzej dostanę się do Boga, któremu jedynie chcę służyć; powiedz zatem cesarzowi, że go się nie obawiam”. Modest zaskoczony i zdziwiony powiedział: „Tak odważnie nikt do mnie jeszcze nie przemawiał”. Na co Bazyli odpowiedział: „W takim razie nie miałeś widocznie jeszcze do czynienia z biskupem chrześcijańskim”. Męstwo świętego wywołało tak ogromny podziw, że prefekt, a także cesarz postanowili pozostawić go w spokoju.

Wysiłki i starania św. Bazylego na rzecz obrony Kościoła, jak również ciągłe szykany arian oraz posty i wyrzeczenia nadwątliły zdrowie Świętego. Zmarł niespodziewanie wcześnie w 379 roku, przeżywszy niespełna 50 lat. W krótkim czasie jego relikwie wraz z relikwiami św. Grzegorza z Nazjanzu i św. Jana Chryzostoma przewieziono do Konstantynopola. Obecnie znajdują się one w trzech miejscach: w Burges w Belgii, Amalafi pod Neapolem i Wenecji (z ksiązki Wypłynęli na głębię).

PRZGOTOWANIE DO LĄDOWANIA

W czasie letnich wakacji wyruszamy samolotem w dalsze lub bliższe podróże. Przed wyjazdem kupujemy prezenty, rzeczy nam potrzebne i chcemy to wszystko zmieścić w jednej walizce, co w przypadku pań graniczy prawie z cudem. Rozmawiałem przed wyjazdem do Polski z Dianą, która powiedziała: „Proszę księdza, wyrzucam z walizki różne rzeczy i ciągle mam nadwagę”. Powiedziałem, niech się tym nie martwi, bo walizkową nadwagę łatwo zgubić, gorzej jest z nadwagą ciała, to już wymaga poświęcenia i wytrwałości, a jeszcze gorzej, gdy ma nadwagę w życiowej podróży swoje, gdy wleczemy za sobą niepotrzebny bagaż różnych rzeczy i przeżyć, z którymi tak trudno oderwać się od ziemi i wzbić się ku niebu. Gdy już pozbędziemy się walizkowej nadwagi jedziemy na lotnisko ogarnięci radosną myślą spotkania z ojczystymi stronami lub też egotycznymi krajami. Pozostaje jeszcze niezbyt przyjemna kontrola lotniskowa i wreszcie jesteśmy w hali odlotów. Pełny luz i radość dla tych, którzy nie dostają biegunki na samą myśl latania. W strefie bezcłowej możemy coś nabyć, co może nam poprawić nastrój.

Wreszcie wsiadamy do samolotu, zajmujemy swoje miejsce i jest super. Pełny relaks. Aż tu nagle wychodzi, najczęściej bardzo sympatyczna stewardesa i uśmiechając się zaczyna psuć nam nastrój. Przypomina nam, że możemy oczekiwać niespodziewanego, awaryjnego lądowania, które może okazać się ostatnim w naszym życiu. Jednak, aby zwiększyć nasze szanse przeżycia tego lądowania, stewardesa, z przyklejonym uśmiechem na twarzy demonstruje różne akcesoria zastraszenia podróżnych. Pokazuje jak zapiąć pas bezpieczeństwa, abyśmy w czasie awaryjnego lądowania nie przetaczali się w samolocie, jak kartofle w worku. Wyciąga także maskę tlenową, strasząc, że może nam zabraknąć tlenu i możemy się udusić. Pokazuje drzwi awaryjnie i coś w rodzaju zjeżdżali na placu zabaw dla dzieci, a więc możemy na koniec przejechać się na tyłku, trzeba tylko zdjąć buty, to zwiększy szanse przeżycia. Nieroztropny pasażer może mieć za złe, że ktoś stara się popsuć mu radość podróżowania. Zaś roztropny wie, że trzeba być na wszystko przygotowanym. Nie zabiera mu to radości podróżowania, ale pomaga uchronić ją nawet w najtrudniejszym momencie.

W okresie wakacyjnym coś podobnego ma miejsce w czasie liturgii mszalnej dzisiejszej niedzieli. Jezus mówi do każdego z nas: „Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy bądźcie podobni do ludzi oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie”. Na spotkanie, o którym mówi Chrystus przechodzimy przez bramę śmierci. Wygląda ono prawie zawsze jak lądowanie awaryjne. Nawet śmierć, której się spodziewamy często nas zaskakuje. Zaskoczenie nie jest dobre w życiu, a szczególnie w takim momencie. Na to najważniejsze wydarzenie trzeba być przygotowanym. O tym przygotowaniu możemy usłyszeć wiele mądrych sentencji. Oto niektóre z nich. „Trzeba zawsze postępować tak, żeby śmierć w jakiejkolwiek godzinie by nie przyszła, zawsze znalazła nas gotowych /Ks. Bosko/. „Dla tego, kto ma zawsze ufny wzrok utkwiony w Bogu, nie ma niespodzianek, nawet niespodzianki śmierci /Jan XXIII/. „Wypełniaj każdy czyn tak, jakbyś chciał go wypełnić w chwili ostatniej. Nieznana jest godzina śmierci, spraw, aby twoja dusza była ciągle taka, jak pragnąłbyś, aby była w tej godzinie /C. de Foucauld/. „Nigdy nie przestanę powtarzać: śmierć nie jest nocą, ale światłem; nie jest końcem, ale początkiem; nie jest nicością, ale wiecznością /V. Hugo/. „Przez miłosierdzie Pana nie wiesz, kiedy masz umrzeć; dzień twojego końca pozostaje w ukryciu, abyś rozważał wszystkie” /Św. Augustyn/.

Powyższe myśli są inspirowane słowami Chrystusa, który mówiąc o przygotowaniu na ten moment używa obrazów zapalonej pochodni i przepasanych bioder. Biodra są symbolem siły, mocy wewnętrznej człowieka. Przepasane biodra obrazują gotowość człowieka do wyruszenia w drogę. Piotr, nawołując do uczciwego życia pisał: „Dlatego przepasawszy biodra waszego umysłu, bądźcie trzeźwi, miejcie doskonałą nadzieję na łaskę”. Biodra symbolizują wnętrze człowieka. Św. Paweł pisze: „Stańcie więc do walki przepasawszy biodra wasze prawdą, oblekłszy pancerz, którym jest sprawiedliwość”. Płonące pochodnie to światło w ciemności, to oczyszczająca moc ognia. Podniesione w górę były symbolem życia, opuszczone zaś do dołu, symbolizowały śmierć. Pochodnie symbolizują ocalenie, ocalenie nawet w mroku śmierci. Chrystus mówiąc o przygotowaniu kieruje nasze myśli ku wartościom, które będą się liczyć w momencie, naszym przejściu do Królestwa Bożego: „Sprawcie sobie trzosy, które nie niszczeją, skarb niewyczerpany w niebie, gdzie złodziej się nie dostaje ani mól nie niszczy. Bo gdzie jest skarb wasz, tam będzie i serce wasze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę, powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc, będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie”.

Przygotowujemy się na to spotkanie w duchu wiary. W Liście do Hebrajczyków czytamy: „Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy. Dzięki wierze ten, którego nazwano Abrahamem, usłuchał wezwania, by wyruszyć do ziemi, którą miał objąć w posiadanie. Wyszedł, nie wiedząc, dokąd idzie. Dzięki wierze przywędrował do Ziemi Obiecanej, jako ziemi obcej, pod namiotami mieszkając z Izaakiem i Jakubem, współdziedzicami tej samej obietnicy”. Gdy zawierzymy Bogu nasze życie Bogu wtedy On stanie się naszym pasterzem i poprowadzi nas bezpiecznie nawet przez dolinę śmierci. To zawierzenie dyktowało słowa z Psalmu 23 wyryte na nagrobku Anny German „Pan jest Pasterzem moim”. Polski reżyser serialu o Annie German Waldemar Krzystek w wywiadzie dla Polityki powiedział: „Ona nie tylko mówiła, że śpiewa dla Boga, robiła to naprawdę. Na początku bałem się, czy producenci nie zechcą dodać czegoś do scenariusza, żeby nie była taka święta, bo zło zawsze jest bardziej atrakcyjne, na szczęście nie chcieli. Dziś już wiadomo, że serial miał w Rosji najwyższą oglądalność i najwyższą ocenę ze wszystkich pokazywanych w rosyjskiej telewizji. Breżniew wymyślił, żeby ściągnąć Annę German z powrotem do ZSRR, w końcu jaka z niej Polka? Farbowana! Po koncercie na Łużnikach piosenkarkę zaproszono na Kreml i tam dostała propozycję: obywatelstwo, mieszkanie, dacza pod Moskwą i samochód. Odmówiła. Powiedziała, że jest Polką, Polska uratowała życie jej i matki, i tak już zostanie”.

Mąż Anny German tak ją wspomina: „Anię odwiedzało wiele osób, również z kręgów rzymskokatolickich. Właśnie wtedy, pod wpływem ich sugestii, by uregulować z Bogiem najważniejsze sprawy życiowe, wzięliśmy ślub kościelny, mimo że ślub cywilny zawarliśmy wiele lat wcześniej. Wtedy też postanowiliśmy ochrzcić naszego syna, Zbyszka, który miał siedem lat. Ten znak, by powrócić do Kościoła adwentystów, pojawił się dopiero po tych wydarzeniach. A co do księdza Twardowskiego, to Ania bardzo lubiła jego poezję i lubiła z nim rozmawiać. Ale w sprawach zasad wiary, które w dzieciństwie wpoiła jej babcia, nigdy mu nie ustąpiła. Wierzyła w to tak mocno, że gdy odwiedził nas człowiek podający się za uzdrowiciela-bioenergoterapeutę i zaproponował Ani, że ją uleczy, ale nieopatrznie wyznał, że ma taką samą moc jak Jezus i że Jezus wcale nie był Bogiem, to Ania nawet nie chciała z nim rozmawiać, tylko natychmiast kazała wyprosić go z domu”. W czasie pogrzebu według rytu Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, ks. Jan Twardowski powiedział kilka słów i odmówił modlitwę Ojcze nasz (Kurier Plus, 2014).

„WY TEŻ BĄDŹCIE GOTOWI”

Pisarz Andrzej Majewski stwierdził: „Życie to taki dziwny teatr, gdzie tragedia miesza się z farsą, scenariusz piszą sami aktorzy, suflerem jest sumienie i nigdy nie wiadomo, kiedy otworzy się zapadnia.” Nie tylko nie wiemy, kiedy otworzy się zapadnia, ale możemy się mylić, kto pierwszy do niej wpadnie, tak jak w poniższej historii. Jedna z rodzin miała zwyczaj od czasu do czasu wypróbować swoje szczęście, grając w lotto. Zazwyczaj ojciec kupował kupony i dawał po jednym żonie, dzieciom i 90 letniemu dziadkowi. W końcu szczęście uśmiechnęło się do nich. Wygrali 20 milionów dolarów. Szczęśliwy kupon otrzymał dziadek. Rodzina obawiała się, że jak on się dowie o wygranej, to może po wpływem emocji nie przeżyć, miał bowiem problemy z sercem. Poprosili zatem zaprzyjaźnionego księdza, aby przygotował dziadka na przyjęcie tej radosnej wiadomości. Ksiądz chętnie się zgodził, licząc, że też coś tam otrzyma. Odwiedził zatem rodzinę. Rozmawiali na różne, aż w końcu ksiądz został z dziadkiem sam na sam. Duchowny sprowadził rozmowę na takie tory, że pytanie, które planował zadać nie wzbudzi żadnych podejrzeń. Jakby od niechcenia zapytał dziadka: „A co by pan zrobił, gdyby pan wygrał na przykład 20 milionów dolarów”. Dziadek odpowiedział: „Co, 20 milionów? To bardzo duża suma”. Zamilkł na chwilę, po czym, uśmiechając się powiedział: „Zrobiłbym tak; 15 milionów dałbym dzieciom i wnukom, a 5 miliony podarowałbym księdzu”. Zaskoczony i uradowany kapłan zakrztusił się i upadł na podłogę. Po przybyciu karetki pogotowia, lekarz stwierdził zgon z powodu zawału serca.

Takie i podobne historie pisze nasze życie. Większość zdarzeń w naszym życiu możemy zaplanować, wyznaczyć lub poznać ich datę i dobrze się do tego przygotować. Jest jednak wydarzenie w naszym życiu, co do którego nie możemy mieć absolutną pewność, że będzie miało miejsce w naszym życiu. Jest nim śmierć, nie mamy tylko pewności, kiedy się to wydarzy. Dlatego na to wydarzenia trzeba być ciągle przygotowanym. Chrystus w dzisiejszej ewangelii przypomina, abyśmy byli przygotowani na to najważniejsze wydarzenie w naszym życiu. Mamy zachować czujność: „Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie”. Dla uczniów Chrystusa śmierć nie kończy się ciemnością grobu, ale spotkaniem z Chrystusem zmartwychwstałym.  Przygotowanie na to spotkanie Chrystus wyraża słowami: „Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie”.

W starożytności tuniki były obszerne, długie, luźne. Stąd też przed rozpoczęciem pracy lub wyruszeniem w drogę trzeba było przepasać biodra, aby szata nie przeszkadzała w wykonywaniu pracy czy podróży. Pas zdejmowano na czas odpoczynku. Nakaz przepasania bioder odnajdujemy także w opisie spożywania paschy z Księgi Wyjścia: „Wasze biodra będą przepasane, wasze stopy obute w sandały, w rękach będziecie trzymać podróżne laski”. Postawa ta ukazuje gotowości do wyruszenia w drogę, opuszczenia domu niewoli i wyjścia na wolność. Jezusowy nakaz przepasania bioder oznacza gotowość do pełnienia misji jaką nam powierza i skupienia się na niej. Mamy uporządkować swoje wnętrze, aby bałagan nie przeszkadzał nam w pełnieniu tej misji. Nie chodzi tu o dosłowne potraktowanie słów Jezusa o rozdaniu majątku, opuszczeniu rodziny i skoncentrowaniu się na budowaniu Królestwa Bożego. Ale uświadomienie sobie, że kiedy „przepaszemy biodra”, to wchodzimy na drogę głoszenia Dobrej Nowiny i budowania Królestwa Bożego. Wartościami tego Królestwa mamy przesączyć naszą codzienność. Przyjęcie zapalonej pochodni jest gotowością przyjęcia Chrystusa jako światła.

Podsumowując możemy powiedzieć, że chodzi tu światło wiary i gotowość kroczenia w tym świetle. W pierwszym czytaniu z Listu do Hebrajczyków czytamy: „Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy. To dzięki niej przodkowie otrzymali świadectwo. Dzięki wierze ten, którego nazwano Abrahamem, usłuchał wezwania, by wyruszyć do ziemi, którą miał objąć w posiadanie. Wyszedł, nie wiedząc, dokąd idzie”. Abraham jest nazwany ojcem wiary, bo uwierzył Bogu wbrew ludzkiej nadziei. Opuszcza rodzinne strony i na słowo Boga udaje się w nieznane. A największej próbie wiary został poddany, gdy Bóg jakby wbrew poprzedniej obietnicy, że będzie ojcem licznego narodu każe złożyć w ofierze całopalnej swego swojego jedynego syna Izaaka. Z wielkim bólem serca Abraham idzie z synem na górę Moria, aby tam złożyć go w ofierze. Była to tylko próba wiary. Abraham przez swego syna Izaaka stał się ojcem wielkiego narodu. Kroczenie drogą autentycznej wiary przygotowuje nas na spotkanie z Chrystusem. Św. Jan Vianney, proboszcz z Ars napisał: „Ci, którzy nie mają wiary, mają duszę bardziej ociemniałą od tych, którzy nie mają oczu. Jesteśmy na tym świecie, niczym we mgle, ale wiara jest wichrem, który rozprasza tę mgłę i sprawia, że nad naszą duszą jaśnieje piękne słońce”.

Bardzo często na drogę prowadząca na spotkanie z Chrystusem pada cień wartości materialnych. Mówił o tym główny rabin Zjednoczonych Gmin Żydowskich Wspólnoty Brytyjskiej Jonathan Sacks w czasie pobytu w Rzymie, gdzie został przyjęty na audiencji przez Benedykta XVI: „Ekonomia współczesna ma korzenie żydowsko- chrześcijańskie. Została zachwiana równowaga. Rynek podminowuje wartości, które były u jego podstaw. Kultura konsumpcyjna jest głęboko niezgodna z godnością ludzką. Rozpala pragnienia, podminowuje poczucie szczęścia, osłabia zdolność panowania nad własnymi instynktami i sprawia, że stajemy się niezdolni rozróżnić między ceną rzeczy a ich rzeczywistą wartością. Prowadzi do większego błędu: traktowania rynku jako celu, a nie jako środka. W Biblii jest obraz tego, co się dzieje, kiedy ludzie przestają widzieć złoto jako środek wymiany, a traktują go jako przedmiot kultu. Biblia nazywa to ‘złotym cielcem”. Jego przeciwieństwem jest szabat – jeden z siedmiu dni, kiedy się nie pracuje ani nie zmusza innych do pracy, nie sprzedaje ani nie kupuje. Jest to czas poświęcony na sprawy, które mają wartość, a nie cenę: rodzinę, wspólnotę, podziękowanie Panu Bogu za to, co mamy – a nie ciągła gonitwa za tym, czego nam jeszcze brakuje. Nie przypadkiem w Wielkiej Brytanii niedziela jako dzień wolny od pracy, a poświęcony Bogu, i rynki finansowe zostały rozregulowane mniej więcej w tym samym czasie… Ustabilizowanie euro to jedna sprawa, a uzdrowienie kultury życia społecznego, które je otacza – druga. Świat, w którym wartości materialne są wszystkim, a duchowe niczym, nie owocuje stabilnym państwem ani zdrowym społeczeństwem, w którym ludzie są zadowoleni. Nadszedł czas, by ponownie odkryć etykę żydowsko-chrześcijańską tyczącą godności ludzkiej jako obrazu Boga. Ludzkość nie została stworzona po to, by służyć rynkom. To rynki zostały ustanowione po to, by służyć ludzkości”.

W powyższych słowach pobrzmiewa słowa Ewangelii: „Sprawcie sobie trzosy, które nie niszczeją, skarb niewyczerpany w niebie, gdzie się złodziej nie dostaje ani mól nie niszczy”. Z tymi trzosami będziemy gotowi na spotkanie z Chrystusem (Kurier Plus, 2019).

WAKACYJNE ZAMYŚLENIE

Jesteśmy w samym środku letnich wakacji. Odwiedzamy rodzinne strony, spacerujemy ścieżkami wydeptanymi w dzieciństwie, zrywamy czereśnie i wiśnie z drzew, a wieczorami wdychając woń płonącego ogniska spoglądamy na rozgwieżdżone niebo i liczymy spadające gwiazdy z roju meteorów Perseidy. Bowiem w tym czasie jest ich największy wysyp. Wyruszamy do cienistych lasów, gdzie odwieczną melodię szemrzą wartkie strumyki i pachnie żywicą oraz borowikami. I tak można się rozmarzyć, ciesząc się pięknem rodzinnych stron. Nie mniej ważne, są nasze podróże do różnych zakątków świata, gdzie palmy kładą się przyjaznym cieniem na złocistych plażach, obmywanych wodą koloru krystalicznego turkusu. Tak wiele piękna oferuje nam świat. W czasie jednej z moich wycieczek nurkowałem na australijskich rafach koralowych. Po skończonym nurkowaniu jeden z uczestników powiedział: „Dwie godziny byłem w niebie”.

W tym czasie, gdy cieszymy się pięknem świata w kościele na Mszy św. słyszymy słowa przypominające nam, że to wszystko się skończy i powinniśmy być przygotowani na ten moment. Chrystus mówi: „Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy bądźcie podobni do ludzi oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie”. Z pewnością liturgia Kościoła Katolickiego kieruje się swoimi racjami, przypominając nam tajemnice śmierci właśnie tym czasie. Współgra to jednak z naszym doświadczeniem życiowym. Bo to właśnie w wakacyjnym czasie najczęściej przychodzi Pan i puka do naszych drzwi. W trzech wakacyjnych miesiącach ma miejsce w skali rocznej 1/3 śmiertelnych wypadków drogowych, jeszcze wyższy wskaźnik dotyczy utonięć. A zatem jest to dobry czas, aby pomyśleć o przygotowaniu do wieczności.

Chrystus w dzisiejszej Ewangelii przez obrazy mówi nam na czym ma polegać nasze przygotowanie. Poleca uczniom, by ich biodra były przepasane. Przepasanie w kulturze wschodniej miało symboliczne znaczenie. W starożytności nie szyto ubrań na miarę. Tuniki często były obszerne i długie, dlatego do pracy, do podróży trzeba było się przepasać, aby tunika nie utrudniała ruchów. Przepasanie bioder oznacza gotowość do wykonania jakiejś pracy, spełnienia jakiegoś obowiązku, wyruszenia w drogę. Dopełniłem symboliki przepasania jest zapalona lampa, która rozprasza ciemność i pozwala bezpiecznie poruszać się w otaczającym nas świecie. Słowami „Niech będą wasze biodra przepasane, a lampy zapalone” Jezus wzywa każdego z nas do gotowości na spotkanie z Nim w naszych ostatecznych czasach.

Wracając do ewangelicznej przypowieści możemy powiedzieć, że Chrystus jest Panem, a my jego sługami. Sługa ma otworzyć drzwi, gdy tylko powracający Pan zastuka, niezależnie od pory dnia i nocy. Jezus utożsamia się z postacią Syna Człowieczego, który powtórnie przyjdzie na ziemię, aby dokonać sądu nad światem. Jednak nikt nie zna dnia, w którym to się stanie. Dlatego mamy czuwać. Każdy z nas we wspólnocie uczniów Chrystusa otrzymał jakieś zadanie i został obdarowany odpowiednimi talentami, uzdolnieniami, charyzmatami, potrzebnymi do jego wypełnienia. Te dary mamy wykorzystać w służbie Chrystusa i Jego wspólnoty. W dniu, gdy Pan zapuka do naszych drzwi trzeba się będzie rozliczyć z całego życia, z wykorzystania darów otrzymanych od Boga. Czasami wydaje się, że według ludzkiej miary otrzymaliśmy niewiele i niewiele możemy zrobić. Jednak w tej sytuacji trzeba przykładać miarę Bożą. I to ludzkie „nic” zawierzone Bogu może swoimi dziełami zadziwić świat.

Przykładem może być Abraham, o którym w Liście do Hebrajczyków czytamy: „Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy. Dzięki wierze ten, którego nazwano Abrahamem, usłuchał wezwania, by wyruszyć do ziemi, którą miał objąć w posiadanie. Wyszedł, nie wiedząc, dokąd idzie. Dzięki wierze przywędrował do Ziemi Obiecanej jako ziemi obcej, pod namiotami mieszkając z Izaakiem i Jakubem, współdziedzicami tej samej obietnicy. Dzięki wierze także i sama Sara, mimo podeszłego wieku, otrzymała moc poczęcia. Uznała bowiem za godnego wiary Tego, który udzielił obietnicy. Przeto z człowieka jednego, i to już niemal obumarłego, powstało potomstwo tak liczne jak gwiazdy na niebie, jak niezliczone ziarnka piasku na wybrzeżu morza”. Dlatego Abraham został nazwany ojcem wiary i stał się wzorem zawierzenia Bogu dla każdego z nas.

Z pewnością przykładem takiego zawierzenia jest św. Jan Maria Vianney. Tak po ludzku sądząc nie otrzymał od Boga zbyt wielu darów, które by zapowiadały tak owocne życie. Stało się to możliwe, bo zawierzył on Bogu wszystko co świat uznawał za słabość. Nic nie zapowiadało tak owocnego działania na niwie Bożej. W seminarium miał ogromne problemy z nauką, kompletnie nie radził sobie z łaciną. Jeden z profesorów powiedział o nim: „Co taki osioł może zdziałać w duszpasterstwie?”. Nie miał też zadatków na kaznodzieję. Przemawiał długo, zacinał się, tracił wątek. Przyszły Święty zdawał sobie sprawę z swoich ograniczeń, ale doskonale wiedział, gdzie może znaleźć źródło mocy. Mówił: „O, jak to pięknie, gdy się rzecz każdą czyni z Bogiem!… Jeśli pracujesz z Bogiem, On pracę twą pobłogosławi, On nawet uświęca wszystkie kroki twoje”.

Po wielu latach cierpień, upokorzeń, niepowodzeń i niepewności 23 czerwca 1815 r. Jan Maria Vianney otrzymał święcenia diakonatu, a 13 sierpnia tego samego roku sakrament kapłaństwa. 9 lutego 1818 r. ks. Jan Maria Vianney objął posługę proboszcza w liczącej 230 mieszkańców, wioski Ars. W wiosce nie było stałej szkoły. Rzadko które dziecko umiało czytać i pisać. Mieszkańcy wioski nie chodzili do kościoła, ale za to chętnie przesiadywali w karczmach, których w tej małej miejscowości było aż cztery. Towarzyszył temu kompletny upadek moralności. Ksiądz Vianney swoje wezwanie do nawrócenia łączył z pokutą i postem. Świadkowie mówią, że to cud, że nie umarł z głodu. Parafianie byli zdumieni skrajnym ubóstwem swojego proboszcza, jego całkowitym oddaniem się służbie Bogu oraz zatroskaniem o ich zbawienie. To sprawiło, że konfesjonał świętego proboszcza był oblegany dzień i noc. Przyprowadził on do Boga całą swoją parafię. Ciągnęły do niego tłumy wiernych z najdalszych zakątków Francji.

4 sierpnia 1859 r Pan zastukał do drzwi swojego gorliwego kapłana, który trzymał w ręku zapaloną pochodnię, a jego biodra były przepasane. Do takiej postawy wzywa Chrystus każdego z nas, niezależnie od tego jakie otrzymał powołanie i jakimi darami obdarzył nas Bóg (Kurier Plus, 2022).