|

Niedziela Wniebowstąpienia Pańskiego Rok A

JA POZOSTAŁEM Z WAMI  

Jedenastu uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili. Wtedy Jezus zbliżył się do nich i przemówił tymi słowami: „Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28, 16-20).

Góra Oliwna jest miejscem wielu zdarzeń związanych z działalnością Jezusa. Jest także na niej miejsce upamiętniające wydarzenie związane z przeżywaną dzisiaj Uroczystością Wniebowstąpienia Pańskiego. Na wzgórzu stoi niewielka kaplica, która obecnie jest w rękach muzułmańskich. W kaplicy znajduje się kamień, na którym są ślady dwóch stóp. Według tradycji zostały one odciśnięte przez Jezusa przed Jego wniebowstąpieniem. Jest to jednak miejsce bardziej wypisane w krajobraz naszej wiary niż rzeczywistą topografię terenu.

W Nowym Testamencie znajdujemy kilka różniących się opisów Wniebowstąpienia. A może nie tyle różniących się, co uzupełniających. Według opisu św. Łukasza Chrystus wznosi się do góry, do nieba. Jest to obraz bardzo przemawiający do wyobraźni. Jako małe dziecko, słysząc o niebie, o Bogu lokowałem to miejsce wysoko nad chmurami, w przestrzeni ozdobniej gwiazdami księżycem i słońcem. Takie wyobrażenie pomaga dziecku poukładać sprawy związane z wiarą, lecz staje się niebezpieczne dla dorosłego człowieka. Przykładem tego może być wypowiedź przywódcy Związku Radzieckiego Chruszczowa po pierwszym locie człowieka w kosmos. Powiedział on, że Gagarin był w kosmosie, ale Boga tam nie widział. Stąd prosty wniosek: Biblia się myli, nie ma Boga.

Wydarzenie Wniebowstąpienia Pańskiego ma przede wszystkim podwójny charakter teologiczny- zamyka publiczne życie Jezusa i rozpoczyna okres działalności publicznej Jego uczniów i Kościoła. Jezus nie tyle wzniósł się do góry, ile zasłonił się przed oczyma apostołów, jak w Eucharystii. Nie jest to zatem odejście, lecz pozostanie w innym kształcie. Wcześniej jednak Jezus posyła apostołów z misją głoszenia Królestwa Bożego: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem”. To jest najważniejsze zadanie dla apostołów. Chrystus zostawił dzieło zbawienia jakby niedokończone. Uczniowie mają je dopełnić.

Obrazuje to poniższa legenda. Jezus po śmierci i zmartwychwstaniu wrócił do nieba. Archanioł Gabriel był nieco zaskoczony, że Jezus tak szybko powrócił. Trzydzieści trzy lata to za mało, aby dobrze przygotować tak bardzo ważne dzieło, jakim było zbawienie człowieka. „Wróciłeś tak szybko”- powiedział archanioł Gabriel. „Mogłem zostać dłużej, ale oni mnie ukrzyżowali”- odpowiedział Jezus. „Och, ukrzyżowali Cię, to znaczy, że nie spełniłeś swojego posłannictwa”- podsumował Gabriel. „Nie koniecznie- opowiedział Jezus- Powołałem niewielką grupę uczniów, oni będą kontynuować moje dzieło”. Zaniepokojony Gabriel pyta: „A co będzie, gdy oni też nie wypełnią swego zadania. Czy masz jakiś zapasowy plan?” „Nie mam żadnego innego planu”- odpowiada Jezus.

Jezus złożył w ręce niewielkiej grupy apostołów misję głoszenia Ewangelii. Nie przygotował jakiegoś „zapasowego planu”, tylko dlatego, że pozostał na zawsze ze swymi uczniami, mogą oni zawsze liczyć na Jego pomoc: „A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata”. Sam człowiek może się mylić, może ulec przeciwnościom. Zaś w łączności z Bogiem znajduje mądrość i siłę do pokonania wszelkich przeciwności, stojących na drodze wypełnienia powierzonej misji. Chrystus obiecuje apostołom szczególną asystencję Ducha Świętego, na którego zesłanie czekają po wniebowstąpieniu Jezusa. W pięćdziesiątym dniu po zmartwychwstaniu, gdy apostołowie z Maryją trwali w wieczerniku na modlitwie, zstąpił na nich Duch Święty. Napełnieni Jego mocą zaczynają odważnie głosić Ewangelię Chrystusa. Moc Ducha i świadomość obecności Chrystusa w ich życiu sprawia, że dokonują rzeczy niezwykłych; uzdrawiają chorych, wskrzeszają umarłych, mówią różnymi językami, gotowi są oddać swe życie za Chrystusa. I dzięki temu Kościół rozprzestrzenia się w zadziwiającym tempie.

Jest to możliwe w naszym życiu pod warunkiem, że tak jak apostołowie napełnimy się mocą Ducha Świętego i żyć będziemy głęboką świadomością obecności Chrystusa w naszym życiu. Ksiądz Mark Link, aby przybliżyć tę prawdę, w jednym ze swoich kazań opowiada następującą historię. Pewnego ranka siedmioletnia Jenny siedziała w kuchni przy stole spożywając śniadanie. Nagle do kuchni wszedł ojciec. Był tak zapędzony, że nawet nie zauważył córeczki. Pośpiesznie wziął coś, i zamierzał wyjść. A wtedy Jenny chwyciła go za rękę i powiedziała: „Tatusiu, zapomniałeś czegoś. Zapomniałeś przywitać się ze mna”. Zaskoczony ojciec przygarnął do siebie dziecko i powiedział: „Bardzo przepraszam. Tak wiele mam problemów w pracy, że one zaprzątają moje myśli dniem i nocą”. Jenny ciągle trzymając ojca za rękę powiedziała: „Tatusiu, czy pomodliłeś się dzisiaj rano?” „Nie”- odpowiedział zmieszany ojciec”. „Chodź ze mną- powiedziała- To zajmie tylko jedną minutę”. Ojciec posłusznie podążył za córeczką do jej pokoju. Następnie Jenny powiedziała: „A teraz zamknij oczy”. Po czym sama zrobiła to sama i cicho powiedziała: „Jezus powiedział: Nie lękaj się, ja zawsze jestem z tobą”. Po chwili dziewczynka dodała: „Tatusiu, tylko pomyśl o tym kilka minut a na pewno poczujesz się lepiej”. I rzeczywiście ta poranna lekcja była bardzo ważna w życiu zabieganego człowieka.

Świadomość obecności Boga w naszym życiu sprawia, że otwieramy się na działanie Jego łaski. Napełnieni nią możemy dokonać bardzo wiele, możemy wypełnić zadanie, jakie postawił Chrystus swoim uczniom i nam przed swoim wniebowstąpieniem: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem”. Wypełnianie tego nakazu słowem i czynem jest drogą, prowadzącą do nieba (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

SŁAWA I CHWAŁA

Pan powiedział do Mojżesza: „Przemów do całej społeczności Izraelitów i powiedz im: Bądźcie świętymi, bo Ja jestem święty, Pan, Bóg wasz! Nie będziesz żywił w sercu nienawiści do brata. Będziesz upominał bliźniego, aby nie ponieść winy z jego powodu. Nie będziesz szukał pomsty, nie będziesz żywił urazy do synów twego ludu, ale będziesz miłował bliźniego jak siebie samego. Ja jestem Pan!” (Kpł 19, 1-2. 17-18).

Pani Freemann pęka z dumy. „Czy słyszałaś o moim synu Louie” -pyta swoją przyjaciółkę„ Nie. A co jest z twoim synem?” „Chodzi do psychiatry. Ma wyznaczone dwie wizyty w tygodniu.”- odpowiada chełpliwie pani Freemann. „I co, to jest dobrze?”- pyta przyjaciółka. „Oczywiście, że jest dobrze. Płacę dwadzieścia dolarów za godzinę, pomyśl, tylko dwadzieścia dolarów! Ale za to przez cały ten czas syn mówi tylko o mnie”- z dumą kończy pani Freemann.

Potrzeba uznania ze strony innych jest jedną z podstawowych potrzeb psychicznych człowieka. Jednak nieumiarkowana pogoń za uznaniem, za chwałą przybiera groteskową formę jak w powyższej anegdocie. Najważniejsza jest sława, nieważne, jaka ona jest. Szukanie takiej sławy jest raczej zjawiskiem rzadko spotykanym. Częściej występuje pogoń za uznaniem w sferze pozytywnych wartości. Ale i w tej sferze buduje się wiele fałszywych tronów sławy. Może mieliśmy okazję słyszeć opowieści samochwałów; jak wiele dokonali oni w życiu, kim to oni nie byli, wszyscy kłaniali się im w pas. Takimi opowieściami samochwała może nas zamęczyć. Są to tylko puste słowa. Sam siebie otacza chwałą. Jest to sława, która budzi śmiech a czasem politowanie. Bywa i tak, że człowiek, który niewiele sobą prezentuje opanowany jest rządzą zdobywania powszechnie uznanych oznak chwały takich jak tytuły, stanowiska, wyróżnienia, rzeczy materialne, które wskazują na przynależność do „wyższej klasy” itd., Jeśli to czyni tylko dla próżnej chwały niewiele się różni od pani Freedmann. Prawa życia bywają jednak nieubłagane, bezlitośnie weryfikują chwałę do jakiej wynieśliśmy się sami, albo uczynili to inni. Nawet wokół nas pełno jest „zdetronizowanych królów”. Obnosili się ze swoim stanowiskiem, pozycją, bogactwem a dziś zostało im tylko to, kim są naprawdę i okazuje się, że nic nie zostało.

Jednak najbardziej obiektywnym weryfikatorem sławy i chwały, jaką zdobyliśmy jest śmierć. Sięgnijmy, zatem do najwyższych sfer. Stalin gloryfikowany za życia po śmierci został wyrzucony z mauzoleum. Pomniki ubóstwianego Lenina przetapia się na bardziej użyteczne rzeczy lub zwyczajnie wyrzuca się na śmieci. Sława Hitlera nie warta była nawet najuboższego pochówku. Ale nie trzeba sięgać tak wysoko, aby się o tym przekonać.

Z historii wiemy, że prawdziwa wielkość bywa nieraz zauważona dopiero po śmierci tak jak to było w życiu znanego malarza Vincenta van Gogha. Namalował około 1700 obrazów. Za życia sprzedał tylko jeden i to za śmiesznie niska sumę. Po jego śmierci uważano, że na malarstwie zmarnował życie. A w sto lat po jego śmierci jego obrazy osiągały cenę po kilkadziesiąt milionów dolarów. Zyskał sławę genialnego malarza.

Święta Joanna d’Ark bohaterka Francji została spalona na stosie przez Brytyjczyków, jako czarownica i heretyczka. Patrząc na jej bohaterską śmierć na stosie jeden z żołnierzy powiedział: „Chciałbym, aby pewnego dnia moja dusza była tam gdzie jest teraz dusza tej kobiety”. A inny dodał: „My wszyscy jesteśmy zgubieni, ponieważ spaliliśmy świętą”. Po śmierci dostrzeżono jej wielkość i świętość. Została otoczona chwałą.

W zacytowanym na wstępie fragmencie Ewangelii Chrystus mówi, że przez Jego śmierć na krzyżu Ojciec otoczy Go chwałą. Spełnienie tej zapowiedzi widzimy w scenie pod krzyżem. Jeden z żołnierzy, widząc umierającego Chrystusa wyznał: „Zaprawdę, Ten był Synem Bożym”. Śmierć Chrystusa ukazała światu, że On jest Synem Bożym. Ta śmierć była konieczna do ukazania pełnej chwały Chrystusa w Jego zmartwychwstaniu. Zmartwychwstanie Jezusa było ostatecznym i najpełniejszym uwielbieniem Go przez Boga Ojca.

Wspomniany fragment Ewangelii mówi także o chwale, jaką, przez śmierć na krzyżu, Jezus otoczył Ojca. W jaki sposób Jezus otoczył chwałą Ojca? Wykonał dzieło miłości zlecone przez Ojca. Jezus przyszedł na ziemię, aby ukazać miłość Ojca. Śmierć na krzyżu jest najbardziej wymownym znakiem miłości Boga do człowieka. „ Nie ma większej miłości jak oddać życie za przyjaciół swoich”. Prawdziwą chwałę osiąga się przez miłość.

A zatem śmierć Jezusa na krzyżu jest dla nas zaproszeniem do zdobywania prawdziwej chwały na drodze miłości.. „Miłujcie się wzajemnie jak ja was umiłowałem”. Wszystkie ludzkie tytuły, godności wskazujące na chwałę są plewą i niczym, jeśli zabraknie w nich miłości. Można nie mieć żadnego tytułu, pozycji społecznej, bogactw a można zdobyć chwałę, którą zauważy nie tylko drugi człowiek, ale przede wszystkim sam Bóg. A wtedy nasza ziemska chwała staje się chwałą wieczną (z książki Ku wolności).

SZUKANIE NIEBA  

Bracia: Bóg Pana naszego Jezusa Chrystusa, Ojciec chwały, dał wam ducha mądrości i objawienia w głębszym poznawaniu Jego samego, to znaczy światłe oczy dla waszego serca, tak byście wiedzieli, czym jest nadzieja waszego powołania, czym bogactwo chwały Jego dziedzictwa wśród świętych i czym przemożny ogrom Jego mocy względem nas wierzących – na podstawie działania Jego potęgi i siły, z jaką dokonał dzieła w Chrystusie, gdy wskrzesił Go z martwych i posadził po swojej prawicy na wyżynach niebieskich, ponad wszelką zwierzchnością i władzą, i mocą, i panowaniem, i ponad wszelkim innym imieniem wzywanym nie tylko w tym wieku, ale i w przyszłym (Ef 1,17-22).

Uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego kieruje nasz wzrok ku niebu, które nieraz w naszej wyobraźni prowadzi nas ku słońcu i gwiazdom. Bo tam gdzie nie sięga nasze empiryczne poznanie najlepiej ulokować rzeczywistość idealnego społeczeństwa, nieogarnionego i wiecznego szczęścia, które odnajdujemy w Bogu. Człowiek próbował nieraz zbudować rajskie społeczeństwo na ziemi. O ludzkich pragnieniach zbudowania takiego społeczeństwa pisze św. Tomasz Morus w dziele zatytułowanym „Utopia”. Jest to wizja wyspy powszechnej szczęśliwości. Wszystkie dobra były wspólne, panowała religijna tolerancja, wszyscy obywatele żyli na tym samym ekonomicznym poziomie, ubierając się i jedząc podobnie. Sam tytuł „Utopia” jest oceną takich poczynań. Słowo to pochodzi od dwóch słów z języka greckiego „outopos” – miejsce nieistniejące oraz od słowa „eutopia” – dobre miejsce. Autor celowo użył zbieżności tych słów, aby podkreślić, że pragnienie zbudowania takiego społeczeństwa jest niemożliwe na ziemi. Marks jednak uważał odwrotnie. Sądził, że ostatnim etapem ewolucji cywilizacji będzie komunizm, raj na ziemi na straży, którego stać będzie dyktatura proletariatu. Na to utopijne kłamstwo dało się nabrać wielu ludzi w tym także Lenin. Realizacja komunistycznego raju na ziemi pociągnęła miliony ofiar ludzkich i wypaczenie ludzkich relacji prawie w każdej dziedzinie. Dzisiaj nikt poważnie nie traktuje tych idei. Ale to nie znaczy, że człowiek nie jest mamiony ziemskim rajem. Dzisiejszy człowiek ulega innej utopijnej idei raju na ziemi, raju konsumpcyjnego. Spełnisz się i będziesz szczęśliwy na ziemi, gdy będziesz konsumował jak najwięcej dóbr materialnych. W służbę tej idei wprzęgnięta jest cała machina medialna. Konsumuj jak najwięcej a będziesz szczęśliwy. Aby konsumować trzeba pracować lub kraść. I tak człowiek jest wpędzany w obłędny i zatracający kołowrót pracy i konsumpcji.

Mimo nachalności medialnej w propagowaniu świata bez Boga i raju konsumpcyjnego na ziemi dla większości ludzi to nie wystarcza. Człowiek szuka spełnienia w sferze religijnej i duchowej.  Potwierdzają to dane statystyczne z ostatniego roku Międzynarodowego Biuletynu Badań Misyjnych.  Według tych danych na świecie ubywa ateistów. I to 300 każdego dnia. Rośnie natomiast liczba chrześcijan: o 80 tys. dziennie, w tym 31 tys. katolików i 37 tys. zielonoświątkowców. Ekspansywną religią jest również islam. Przybywa ich dziennie 79 tys. Warto zwrócić uwagę, że każdego dnia 270 chrześcijan oddaje życie za wiarę. Jest nas chrześcijan ponad 2,3 mld, w porównaniu do 1,6 mld muzułmanów, niemal miliarda hinduistów i niespełna pół miliarda buddystów. Ateistów jest 137 mln, a ich liczba ciągle spada. Wśród chrześcijan największe wyznanie stanowią katolicy: 1.160 mln. Protestantów jest 426 mln, prawosławnych 171 mln, anglikanów 87 mln. 378 mln to członkowie Kościołów niezależnych, a 35 mln to tak zwani chrześcijanie marginalni o wątpliwej teologii trynitarnej. Mając na uwadze te tendencje papież Benedykta XVI powiedział: „Człowiek epoki cyfrowej podobnie jak człowiek epoki jaskiniowej poszukuje w doświadczeniu religijnym dróg przezwyciężenia swej ograniczoności oraz zapewnienia bezpieczeństwa swej niepewnej przygodzie na ziemi”.

Dzisiaj tak jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, świętowanie Wniebowstąpienia Pańskiego jest źródłem umocnienia radosnej wiary, że Chrystus przez tę tajemnicę przekroczył ograniczenia fizyczne czasu i przestrzeni, aby być z nami w każdym czasie i w każdym miejscu. Abyśmy w Nim, my także mogli posiąść niebo. W V wieku papież św. Leon I Wielki mówił: „Bo zaiste wielka i nieopisana była przyczyna szczęścia Apostołów, kiedy widzieli, jak na oczach tłumu wstępowała natura rodzaju ludzkiego ponad wszystkie stworzenia niebieskie, bijące godnością chóry aniołów, a nawet ponad zastępy archaniołów się wznosząc i dochodząc do granic Bóstwa – bowiem Syn Boży ją sobie poślubił. Dlatego wyniesienie Chrystusa jest równocześnie i naszym także wyniesieniem: co bowiem pochodzi z Głowy, spada i na ciało. Dzisiaj bowiem nie tylko zostaliśmy umocnieni w posiadaniu nieba, lecz wznieśliśmy się wyżej dzięki łasce Chrystusa, niż utraciliśmy przez zazdrość szatana. Jak bowiem zawzięty nieprzyjaciel zrzucił nas z posiadłości niebieskich, tak nas jako braci swoich syn Boży społem po prawicy Ojca umieszcza”.

W drugim czytaniu z Dziejów Apostolskich słyszymy słowa: „Kiedy uporczywie wpatrywali się w Niego, jak wstępował do nieba, przystąpili do nich dwaj mężowie w białych szatach. I rzekli: ‘Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Ten Jezus, wzięty od was do nieba, przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba’”. Na miejscu, gdzie wypowiedziane zostały te słowa od samych początków gromadzili się uczniowie Chrystusa, aby uczcić Wniebowstąpienie Jezusa.  Z czasem wybudowano tu świątynię, w której znajduje się prostokątny kamień ze śladem prawej stopy. Tradycja mówi, że jest to stopa Jezusa. Ta odciśnięta stopa ma głęboką wymowę. Z nieba odezwał się glos: „Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo?”. To pytanie jest wezwaniem do spojrzenia na ziemię, bo właśnie na niej mamy zdobywać niebo. Na tej ziemi Jezus pozostawił swoje ślady. Zamiast wpatrywać się w niebo trzeba się wpatrywać w ślady Jezusa wyciśnięte w pyle ziemi i nimi iść. Ślady Jezusa odnajdujemy na kartach Ewangelii. Będą to ślady człowieka kuszonego na pustyni dostatkiem materialnym, ludzką władzą i sławą.  Będą to ślady człowieka wjeżdżającego triumfalnie do Jerozolimy. Będą to ślady człowieka, który stanął po stronie pokrzywdzonych i odrzuconych. Będą to ślady człowieka, który z miłości do nas dźwigał krzyż na miejsce egzekucji. Będą to ślady człowieka złożonego do grobu. Będą to ślady wypalone blaskiem zmartwychwstania w jerozolimskim ogrodzie. I będzie to stopa odciśnięta na Górze Wniebowstąpienia.

Dzień Wniebowstąpienia jest wezwaniem do spojrzenia w niebo, które jest celem naszego życia. To wpatrywanie się w niebo ma przybrać formę bezgranicznego zaufania obietnicy danej przez Chrystusa. Jest to obietnica naszego zbawienia, czyli stania się dziedzicem nieba. Ta obietnica realizuje się tu na ziemi, w nas samych i pośród nas. Uczniowie Jezusa od początku akcentowali przynależność do ziemskiej rzeczywistości, ale ukierunkowanej na niebo. Symbolem takiej postawy mogą być Apostołowie mocno stojący na ziemi, ale wzrokiem i sercem wpatrzeni w Chrystusa, wpatrzeni w niebo. Zmieniając nieco słowa filozofa greckiego Diogenesa można powiedzieć: „We wszystkim co czynisz patrz na niebo”. Inaczej mówiąc, wszystko co czynimy na ziemi ma wydać owoc wieczności (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

I CO DALEJ?

Nowy Jork, jaki wiele innych wielkich miast pozbawia nas pięknych widoków rozgwieżdżonego nieba. Światła miast i zanieczyszczenie powietrza zasłaniają piękno nocnego nieba. W zamian miasta ofiarują rozświetlone neonami, krzykliwe i zabiegane ulice, pogoń za złudnym szczęściem, które kryje się w zaułkach miasta. Wielkie miasta nie są dobrymi miejscami na zadumę i odkrywanie tego co najważniejsze w życiu, tego co sięga gwiazd. Dlatego też wielcy mistycy często opuszczali zatłoczone miasta i udawali się na pustynię. Nad pustynnym światem, który ginął w ciemnościach rozciągało się niebo z miliardami gwiazd, które wciągało w nieprzeniknione, niezbadane i tajemnicze przepaście kosmosu. Gdy wracam w rodzinne strony, do niewielkiej wioski Oseredek na Roztoczu, z wielką przyjemnością wpatruję się w nocne niebo. Naokoło nieprzenikniona ciemność rozdzierana szczekaniem psów, głosem nocnego ptaka i innymi odgłosami tej części natury, która budzi się nocą do życia. A nad głową rozgwieżdżone niebo. Droga Mleczna jest tam rzeczywiście biała, jakby ktoś rozlał bańkę pełną mleka. Niebo migoce miliardami gwiazd, niektóre z nich, jak mówimy spadają na ziemię i trzeba wtedy coś dobrego pomyśleć, aby się spełniło. Wiele gwiazd znam z imienia. Zapoznał mnie z nimi mój tata, gdy byłem dzieckiem. Ale większość z nich to tajemnicze świetliste punkty, których nigdy nie poznam do końca. Obraz tajemniczego i nieogarnionego kosmosu, zwanego po prostu niebem, stał się wspaniałym i wymownym symbolem nieba, które odkrywamy na kartach Biblii, i które jest naszym przeznaczeniem. Mówiąc o tym duchowym niebie niejako odruchowo spoglądamy do góry i tam szukamy jego miejsca.

Chociaż biblijne niebo jest naszym ostatecznym przeznaczeniem, to jednak nie zawsze zajmuje właściwe miejsce w naszej ziemskiej pielgrzymce. Aby się o tym przekonać wystarczy zadać kilka pytań. Zacznijmy przepytywanie od dziecka ze szkoły podstawowej, co chce osiągnąć. „Otrzymać świadectwo ukończenia szkoły i dostać się do średniej szkoły” – padnie odpowiedź. – „I co dalej? – „Ukończyć szkołę i dostać się na studia”. – „I co dalej?” – „Zdobyć dyplom magisterski i dostać dobrą pracę”. – „I co dalej?”. – „Dorobić się, założyć rodzinę, wychować dzieci, zabezpieczyć się na starość”. – „I co dalej?” – „Przejść na emeryturę, cieszyć się życiem, wnukami”. Byłoby cudownie, gdy nie to natrętne pytanie: „I co dalej?” Czy chcemy, czy nie chcemy, odpowiedź jest jedna: śmierć. Mimo śmierci pytanie: „I co dalej?” jest jak najbardziej na miejscu i ma sens. Ta ostatnia odpowiedź jest najważniejsza, ponieważ decyduje o naszej wieczności. Odpowiedź na to pytanie dają dzisiejsze czytania biblijne.

Apostołowie znali dobrze odpowiedź na pytanie stawiane w obliczu śmierci: „I co dalej?”. Wierzyli w niebo, wierzyli w życie wieczne. Z chwilą spotkania Jezusa odpowiedź ta nabrała nowego, bardzo konkretnego kształtu. W Chrystusie, niebo niejako zstąpiło na ziemię. Mogli bardzo osobiście doświadczać mocy Boga, mocy nieba. Chrystus nie tylko pięknie i mądrze nauczał, ale miał także nadprzyrodzoną moc. Uzdrawiał, wskrzeszał umarłych. Idąc za Nim, pytanie: „Co dalej?” było zbędne. Mieli pewność, że Chrystus prowadzi ich we właściwym kierunku i do właściwego celu. Jednak i na drodze wytyczonej przez Chrystusa, kilka razy, w dramatycznej sytuacji stanęli przed pytaniem: „I co dalej? Chrystus głosił nadejście Królestwa Bożego. Apostołowie przyjęli to z radością, bo wyobrażali sobie to królestwo na sposób bardzo ziemski i ludzki. Niektórzy z nich prosili nawet o eksponowane stanowiska w tym królestwie. Jakże byli zaskoczeni, gdy Chrystus powiedział, że Jego Królestwo nie jest z tego świata. Powiedział to bardzo dobitnie w momencie bardzo dramatycznym. W czasie swej męki, na pytanie Piłata, czy jest królem, Jezus odpowiedział: „Tak, ja nim jestem”. Było to niezrozumiałe dla apostołów. Wymowa faktów odebrała im wiarę w słowa Chrystusa. Cóż to za król tak sponiewierany? Zwątpili w Jezusa. Myśląc o sobie zadawali dramatyczne pytanie: „I co dalej?”

Radosną odpowiedź na to pytanie otrzymali w poranek wielkanocny, kiedy dowiedzieli się, że Chrystus zmartwychwstał. A później przez czterdzieści dni Chrystus upewniał ich, że prawdziwie zmartwychwstał. Były to dla apostołów cudowne dni. W przepięknej scenerii jeziora Galilejskiego, zmartwychwstały Jezus przychodził do nich. Obecność zmartwychwstałego Jezusa była odpowiedzią na wszystkie rodzące się pytania. Jednak pytanie: „I co dalej” powróciło, gdy Chrystus zapowiadał koniec widzialnego pobytu na ziemi i powrót do Ojca. Chrystus widząc obawy apostołów zapewnia, że nie zostawi ich samych, że wypełni obietnicę zesłania Ducha Świętego, który o wszystkim ich pouczy: „Słyszeliście o niej ode Mnie: Jan chrzcił wodą, ale wy wkrótce zostaniecie ochrzczeni Duchem Świętym”. Mimo tej zapowiedzi sam moment wniebowstąpienia Jezusa był dla apostołów zaskoczeniem. Dzieje Apostolskie mówią, że Jezus uniósł się do góry, a apostołowie z uporem wpatrywali się w niebo, jakby nie rozumiejąc do końca tego co się dzieje. A wtedy przystąpili do nich dwaj mężowie w białych szatach i powiedzieli: „Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Ten Jezus, wzięty od was do nieba, przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba”. Chrystus zapewnia uczniów, że mimo wniebowstąpienia pozostanie z nimi do końca świata: „Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata”.

Wniebowstąpienie Jezusa jest tajemnicą naszej wiary, której nie możemy rozwikłać w kategoriach czasu i przestrzeni. Św. Augustyn pisze: „Jezus Chrystus nie opuścił nieba, gdy zstąpił do nas, na ziemię, nie opuścił nas także, gdy wstąpił do nieba. Z miłości do nas zstąpił z nieba i chociaż wstąpił do nieba sam, to jednak ogarnięci Jego łaską jesteśmy z Nim złączeni i z Nim także wstępujemy do nieba. Stąd też jest On z nami zarówno w niebie jaki na ziemi”. Możemy powiedzieć, że wniebowstąpienie Jezusa dokonuje się niejako poza przestrzenią i czasem. Chociaż tradycja wyznacza miejsce wniebowstąpienia Jezusa. Na Górze Oliwnej, na miejscu dawnej świątyni chrześcijańskiej jest niewielki meczet, a w nim skała, na której jest odciśnięte prawa stopa. Tradycja mówi, że jest to stopa Jezusa, odciśnięta przed jego wniebowstąpieniem. Nieopodal jest olbrzymi monastyr prawosławny z najwyższą wieżą kościelną, górująca nad całą okolicą. Prawosławni w tym miejscu czczą wniebowstąpienie Jezusa. Zaś dzisiejsza Ewangelia mówi o Galilei, jako miejscu wniebowstąpienia Jezusa: „Jedenastu uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon”. Czy nie jest to wskazówka dla nas, że tajemnicy wniebowstąpienia możemy doświadczyć na każdym miejscu?

Napełnieni wiarą we wniebowstąpienie Jezusa już nie musimy pytać: „I co dalej?” To pytanie trzeba zastąpić innym: „Co czynić, aby osiągnąć niebo?” Odpowiedź na to pytanie daje nam Jezus Chrystus: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem” (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

ŚWIĘTY JÓZEF FREINADEMETZ

Świadomość ostatniego spotkania nadaje mu szczególną wagę. Ostatnie słowa nabierają znaczenia testamentu. Chrystus przed wniebowstąpieniem mówi do apostołów: „Idźcie, więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Nie jest to łatwe zadanie, dlatego Chrystus zapewnia ich, że będzie z nimi do końca świata. A ponad to apostołowie, widząc Chrystusa wstępującego do nieba, są pewni, że jest tam także dla nich miejsce. Świadomość nieba i obecności Chrystusa jest mocą oraz mądrością uczniów Chrystusa, na różne sposoby głoszących Ewangelię. Niektórzy z nich bardzo dosłownie przyjmują słowa Chrystusa- idą do wszystkich narodów i nauczając je udzielają chrztu zbawienia. Są to święci misjonarze, do których należy święty Józef Freinademetz.

Józef urodził się 15 kwietnia 1852 r. w Oies, małej górskiej wiosce w południowym Tyrolu. Rodzice Świętego, Jan Maciej i Anna Maria byli właścicielami niewielkiego gospodarstwa rolnego, gdzie dzieci pracowały od najmłodszych lat. Mieszkańcy tej doliny należeli do niewielkiej mniejszości Ladynów, która do dziś posługuje się własnym językiem. Stąd też Józef po ukończeniu szkoły parafialnej, gdy udał się na dalszą naukę do Bressanone musiał opanować nowy język, jakim był niemiecki. Po ukończeniu szkoły średniej, w roku 1872 Jozef wstąpił do seminarium duchownego. Trzy lata później został wyświęcony na kapłana i skierowany do pracy jako wikariusz w parafii Sankt Martin, w rodzinnej dolinie Gader.

W niewielkiej diecezji Bressanone była bardzo żywa tradycja misyjna. Młody kapłan z wielkim zainteresowaniem wsłuchiwał się w głosy misjonarzy przyjeżdżających z misji. Powoli rodziło się w nim pragnienie poświęcenia się pracy misyjnej. I kiedy w  roku 1875 Arnold Janssen otworzył w Steyl w Holandii swój pierwszy Dom Misyjny, Józef Freinademetz, jako jeden z pierwszych zgłosił gotowość współpracy z założycielem. Poprosił swojego biskupa o pozwolenie. Biskup świadom, że traci gorliwego kapłana dla diecezji powiedział: „Jako biskup Bressanone mówię nie, ale jako biskup Kościoła powszechnego powiadam tak”. W liście do swoich rodziców ks. Józef napisał: „Jeżeli dacie mi zezwolenie na wyjazd na misje do pracy wśród pogan, będę bardzo zadowolony, jeśli nie, i tak muszę jechać, choćbym miał uratować jedną tylko duszę”.

Latem 1878 r. ks. Józef dołączył do wspólnoty Domu Misyjnego, później oficjalnie zatwierdzonej jako Zgromadzenie Słowa Bożego (Werbiści) w Steylu. Po siedmiu miesiącach przygotowań misyjnych wraz Janem Baptystą Anzerem i innym członkiem wspólnoty, jako pierwsi misjonarze ze Steylu wyruszyli na misje do Chin. Na miejsce dotarli 20 kwietnia 1879 roku. Pierwsze dwa lata spędzili w Hongkongu. Początki były bardzo trudne. Nauka języka chińskiego, przełamanie nieżyczliwości Chińczyków do misjonarzy. Nawet małe dzieci okazywały niechęć misjonarzowi, krzycząc za nim: „obcy diabeł”. W tych trudnych dniach ojciec Józef pisał do swoich rodziców: „Chiny to naprawdę kraj diabła. Nawet powietrze, którym się tu oddycha, jest przesiąknięte pogaństwem”.

Z czasem ojciec Józef coraz bardziej kochał ten kraj i Chińczyków. Częste odwiedziny wspólnot katolickich rozsianych po licznych wyspach i odległych miejscowościach były okazją coraz głębszego poznawania kraju, języka i życia ludzi. Młody misjonarz zmieniał swoje poglądy i korygował swoje uprzedzenia wobec Chińczyków. W miarę poznawania miejscowych obyczajów, coraz bardziej zaczynał myśleć i czuć po chińsku. Zmienił swoje nazwisko na Fu Shenfu, co oznaczało Kapłan szczęścia. Coraz bardziej też zewnętrznie upodabniał się do Chińczyków w ubiorze, z noszeniem warkocza włącznie. Pod koniec pobytu w Hongkongu pisał: „Najważniejsze pozostało mi jeszcze do zrobienia, a tym jest wewnętrzna przemiana: muszę poznać chiński światopogląd, chińskie obyczaje i zwyczaje, chiński charakter i uzdolnienia. A tego nie można dokonać w jednym dniu. Również nie w jednym roku. Ani bez niektórych bolesnych doświadczeń”.

W roku 1881 r. Freinademetz i Anzer przejęli powierzoną werbistom misję w południowym Shantungu. Warunki materialne w misji były bardzo trudne. Nie było łatwiej pod względem duszpasterskim. Misja liczyła zaledwie 158 katolików na terenie zamieszkałym przez osiem milionów Chińczyków. Z czasem do misji przybywali nowi misjonarze z Europy. Misja się rozrastała. Ojciec Józef przemierzał na koniu lub ośle bezkresne przestrzenie Chin, umacniając wiarę tych, którzy zostali ochrzczeni wcześniej, jak i też pozyskiwał nowych wyznawców. W jednym z listów pisał: „Mówię wam szczerze i otwarcie: kocham Chiny i Chińczyków i jestem gotów umrzeć dla nich. Powrót do Europy oznaczałby teraz największą ofiarę, jakiej można by ode mnie zażądać. Kiedy nie mam już tak wielkich trudności z językiem i kiedy znam już ten lud i jego sposób życia, Chiny stały się moją ojczyzną i polem bitwy, na którym chciałbym kiedyś polec. Gdybym teraz zjawił się u Was, w Abtei, czułbym się tam obco. Od siedmiu lat jestem w Chinach, i – jeśli Bóg pozwoli – gotów jestem pozostać tu jeszcze siedemdziesiąt lat. Wierzcie mi, Chiny nie są mniej piękne niż Abtei, poza tym, że ludność jest tu pogańska”. A w roku 1886, kiedy składał śluby wieczyste, w swoim dzienniku zapisał: „Twój los, Józefie, się wypełnił. Całe twoje życie jest teraz dla twoich ukochanych Chińczyków.”

Niektórzy ze współbraci uważali, że zbytnia sympatia, jaką Józef okazywał Chińczykom jest przeszkodą w skutecznym głoszeniu Ewangelii. Pisali nawet o tym do Założyciela. Jozef zawsze odpowiadał na te zarzuty słowami: „Język miłości jest jedyną mową zrozumiałą dla wszystkich”. I tym językiem przemawiał do Chińczyków do końca życia, nawet wtedy, gdy doświadczał od nich wielu cierpień. Szczególne podczas tzw. powstania bokserów, w czasie, którego prześladowano obcokrajowców, misjonarzy. Zginęli wtedy dwaj współbracia Józefa. Gdy sytuacja się zaostrzyła, misjonarzy ewakuowano na wybrzeże. Freinademetz pod nieobecność biskupa, przebywającego wówczas w Europie odpowiedzialny za całą misję, postanowił pozostać w zagrożonym atakiem powstańców Puoli. Nie chciał opuścić chrześcijan, którzy się tu schronili.

Latem 1900 r., po stłumieniu rozruchów, ojciec Józef został mianowany przez Arnolda Janssena przełożonym prowincjonalnym Zgromadzenia Słowa Bożego w Południowym Szantungu. Po śmierci biskupa misyjnego w Chinach Anzera ks. Jozef był jednym z kandydatów na jego następcę. Przeciw tej kandydaturze zaprotestowały władze niemieckie, zarzucając mu, że jest zbyt życzliwy i uległy wobec Chińczyków oraz, że niepotrzebnie staje w obronie Chińczyków źle traktowanych przez europejskich kolonistów. Ojciec Józef nie został biskupem. To wydarzenie Święty skomentował tymi słowami: „A zatem, bracie Józefie, twój los jest przesądzony: módl się, pracuj, cierp i wytrwaj. Całe twoje życie jest teraz dla ukochanych Chińczyków tak, abyś wtedy, gdy pod wieczór twojego życia położysz się, mógł położyć się do snu obok i razem z twoimi wiernymi Chińczykami. Adieu! Żegnaj po raz ostatni, ukochana ojczyzno, hen, tam, daleko za morzami”.

Ojciec Józef nadal pracował bardzo owocnie. W roku 1907 świętował jubileusz 25-lecia Misji w Szantung jako jej przełożony. Cieszył się rozwojem lokalnego Kościoła, który liczył wtedy przeszło 40 000 katolików. Osłabiony pracą ponad siły, ascetycznym trybem życia zachorował na tyfus. Zmarł 28 stycznia 1908 r., mając zaledwie 58 lat. Umarł w opinii świętości. Chińczycy tłumnie odwiedzali misję, a jeden z nich powiedział: „Czuję się jakbym utracił ojca i matkę” (z książki Wypłynęli na głębię).

„ŁASKA PAŃSKA NA PSTRYM KONIU JEŹDZI”

W Uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego wpatrujemy się w niebo, gdzie, jak słyszeliśmy w Ewangelii sprzed dwóch tygodni wstąpił Jezus, aby przygotować nam miejsce. Niewierny Tomasz zapytał wtedy o drogę do domu Ojca, do nieba. Jak można tam się dostać? Zostawiając odpowiedź Jezusa na później, teraz w nawiązaniu do tytułu tych rozważań mogę odpowiedzieć, że nie dojedziemy tam na „pstrym koniu”. Powiedzenie to zawiera mądrość ludową, która może nas uchronić przed wieloma błędami życiowymi. Uświadamia nam, że nadmierne zabieganie o sympatię, przychylność i pomoc ludzi bogatych, osób na wysokich stanowiskach jest błędem, ponieważ przychylność „pana” jest zmienna i zależy od jego chęci, kaprysów i korzyści. To tak jakby budować dom na rzecznej mieliźnie. Pisał o tym w XVIII wieku ks. biskup Ignacy Krasicki: „Winszuj ojcze, rzekł Tair. W dobrym jestem stanie. Jutrom szwagier sułtana i na polowanie z nim wyjeżdżam. Rzekł ojciec: wszystko to odmienne; łaska pańska, gust kobiet, pogody jesienne. Jakoż zgadł; piękny projekt wcale się nie nadał. Sułtan siostrę odmówił, cały dzień deszcz padał.”

Możemy się śmiać, słuchając fraszki biskupa, nie było jednak do śmiechu tym, którzy jeździli na „pstrym koniu” Józefa Stalina”. Cały jego kremlowski dwór zabiegał o względy swego „pana”. Robili wszystko, aby się tylko jemu przypodobać. Wdawali na śmierć swoich przyjaciół, jeśli w tym chorym środowisku była możliwa, jakakolwiek przyjaźń. Każdy na każdego donosił. Po trupach dochodzili do władzy, aby w niedługim czasie stać się ofiarą Stalina – krwawego pana.  W czasie tak zwanej wielkiej czystki, w ciągu dwóch lat zamordowano prawie dwa miliny ludzi. Represje objęły także armię, zlikwidowano 3 z 5 marszałków, 13 z 19 dowódców armii oraz kilka tys. oficerów. Tortury były tak okrutne, że każdy przyznawał się do niepopełnionych win. Prawie wszyscy byli wpatrzenie w Stalina, jak w boga. Nawet przed egzekucją z miną błagalno – poddańczą spoglądali na swego „pana”. A „pan” bez zmrużenia oka podpisywał wyroki śmierci, na tych którzy z uwabieniem gotowi byli zrobić wszystko dla niego. Aparatem, który służył do wprowadzenia czystki było cieszące się najgorszą sławą NKWD. Ostatnim etapem wielkiej czystki była likwidacja przywódców NKWD.

W maju 1937 r. w więzieniu na Łubiance przesłuchiwano Gienricha Jagodę, niedawnego szefa NKWD, prawą rękę Stalina. Na portalu Wyborcza. pl czytamy  „W sprawozdaniu dla Jeżowa napisz, że Pan Bóg istnieje. Enkawudzista ze zdziwieniem patrzy na przesłuchiwanego, który przez wiele lat kierował działaniami bezpieki i bezwzględnie zwalczał wszelkie przejawy kultu religijnego. Przesłuchiwany słabo się uśmiecha i widząc zdziwienie śledczego, tłumaczy: – Od towarzysza Stalina za wierną służbę zasłużyłem na wdzięczność. Od Boga na surową karę za to, że setki razy naruszałem jego przykazania. Spojrzyj, gdzie teraz jestem i sam wyciągnij wnioski: Czy Bóg istnieje?” Wniosek takiego toku rozumowania jest oczywisty: Bóg istnieje. Zbrodniarza dosięgła kara. Jednak pod wpływem okrutnych tortur Jagoda przyznał się do wszystkich niepopełnionych win, po czym został rozstrzelany. Po łokcie utytłany niewinną krwią, okryty hańbą, bez godności i żadnej nadziei odchodził z tego świata zbrodniarz, który jechał na „pstrym koniu”, zabiegając o łaski jeszcze większego zbrodniarza. Podobnie zginął jego następca Jeżow.

Powyższe historie, wbrew pozorom dotykają także naszego osobistego życia, rodząc pytania: Na jakim koniu ja jeżdżę, w kim pokładam swoją nadzieję, komu chcę się najbardziej przypodobać, o czyje zabiegam względy? Dzisiaj, w polityce mechanizmy zdobywania władzy są podobne, jak w czasach stalinowskich może trochę je ucywilizowano i założono białe rękawiczki. Aby przypodobać się „panu” od którego zależy kariera polityczna, człowiek jest w stanie zdradzić przyjaźń, zaprzeć się Boga. Nie musimy sięgać do wielkiej polityki. Życie polonijne dostarcza wiele przykładów zażartej walki o względy swego „pana”. Kopanie pod sobą dołków, donoszenie na swego współpracownika do „pana”, to prawie codzienność. Są to metody, które Bogu podobać się nie mogą. Ta jazda na pstrym koniu kończy się nieraz bardzo szybko. Jeździec traci łaskę „pana”, traci pracę, zostając z poczuciem własnego upodlenia i winy wobec Boga. To zdarza się także w bliskości ołtarza. Aby jednak wykluczyć wszelkie domysły, dodam, że swoje kazania, w pierwszym rzędzie kieruję do siebie. Czasami, w codziennej służbie Bogu można zauważyć niechlujstwo i brak gorliwości, ale na przyjazd zwierzchnika wszystko jest wyglancowane i postawione na baczność. Odnosi się wtedy wrażenie, że chcemy bardziej przypodobać się biskupowi niż Bogu. Oczywiście, nie trzeba tego zaniedbywać, ale trzeba pamiętać, że w tym wszystkim Bóg jest najważniejszy i tylko Jemu trzeba się przypodobać, a wtedy bez względu na „łaskę pańską”, z podniesioną głową będziemy zdążać na spotkanie Pana, który jest Panem nieba i ziemi. Nieraz odnosi się wrażenie, że także wierni chcą się przypodobać bardziej kapłanowi niż Bogu. W czasie Mszy św. swoimi wierszykami, hołdami prawie zasłaniają obecnego na ołtarzu Pana pod Eucharystycznymi postaciami. To także jest potrzebne. Nie może jednak przesłonić Chrystusa, który chroni nas przed dosiadaniem „pstrego konia”, który wcześniej, czy później wyrzuci nas ze swego siodła.

Św. Paweł w liście do Efezjan przypomina nam: „Bóg Pana naszego Jezusa Chrystusa, Ojciec chwały, dał wam ducha mądrości i objawienia w głębszym poznawaniu Jego samego, to znaczy światłe oczy dla waszego serca, tak byście wiedzieli, czym jest nadzieja waszego powołania”. Bóg daje nam mądrość, abyśmy odkryli najważniejsze nasze powołanie, powołanie do nieba. Odpowiadając na pytanie, czym jest niebo przytoczę słowa ks. profesora Tischnera, którego zapytano, który święty jest jego ulubionym świętym. „Święty Spokój”- z lekką dozą żartu odpowiedział profesor. Jeśli swoją nadzieję złożymy w Bogu, jeśli Mu bezgranicznie zaufamy, On obdarzy nas pokojem, którego nie jest w stanie zakłócić nieprzewidziana okoliczność, nieszczęście, zło, zdradziecki człowiek, choroba i ból, osamotnienie, braki materialne, codzienne utrudzenie, a nawet śmierć, która będzie dyktować nam modlitwę: „Niech odpoczywają w pokoju wiecznym. Amen”. Gdy mamy w sobie boży pokój, który rodzi się w bliskości Chrystusa, doświadczymy szczęścia, którego świat dać nie może i ten pokój jest przedsmakiem nieba. Jezus wstępując do nieba nie tylko ukazał nam nasze miejsce, ale także polecił nam, abyśmy innych pociągali do nieba: „Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata”. Bóg jest zawsze z nami. I gdy Mu zaufamy możemy śpiewać podniosły hymn uwielbienia Boga: „W Tobie, Panie, zaufałem, nie zawstydzę się na wieki” (Kurier Plus, 2017).

„BIBLIA JEST JEDYNYM ŹRÓDŁEM PRAWDY”

Wizja biblijnego nieba nieraz była inspiracją do jego realizacji na ziemi w idealnych społeczeństwach. Książka Tomasza Morusa „Utopia”, opublikowana ponad 500 lat temu rozbudziła marzenia o ziemskim raju, idealnym państwie i sprawiedliwym systemie społecznym. Tomasz Morus bardzo dokładnie opisuje wiele aspektów z życia mieszkańców wyspy Utopia, szczegółowe opisy dotyczą również budowy idealnych miast, ich wzajemnej odległości itp. Jeśli chodzi o ustrój Utopii, to polega on na corocznych obradach posłów z każdego miasta na tematy wspólne dla całej wyspy. Sprawy bardziej lokalne rozwiązywane są przez rodziny, które wybierają przedstawicieli, którzy spośród siebie wypełniają wyższe stopnie władzy itd. Późniejsi myśliciele wykorzystywali koncepcje Morusa, tworząc utopijne wizje idealnych społeczeństw, które także miały niewiele wspólnego z biblijnym rajskim ogrodem. Tomasz Morus nadając swojemu dziełu tytuł „Utopia”, co z języka greckiego znaczy „miejsce, którego nie ma” chciał powiedzieć, że raju, nieba nie da się zbudować na ziemi. Nie powstrzymało to jednak poszukiwania wyspy, gdzie byłyby zrealizowane utopijne marzenia.

W grudniu 1766 roku Louis Antoine de Bougainville wyruszył na niezbadane jeszcze obszary południowego Pacyfiku. Po kilku miesiącach żeglugi natknął się na wyspę Tahiti. Tubylcy zgotowali załodze serdeczne powitanie i obficie ją zaopatrzyli. Wyspa rzeczywiście przypominała raj. Była urzekająco piękna. Wśród gęstej zieleni wartko płynące potoki tworzyły liczne wodospady. Bujna tropikalna roślinność zdawała się rosnąć bez jakichkolwiek zabiegów ze strony człowieka. Do idylliczności tego miejsca przyczyniał się zdrowy klimat i brak zagrożeń typowych dla tropiku. Nie było węży, niebezpiecznych owadów ani czynnych wulkanów. Tahitańczycy byli wysocy, przystojni i zdrowi. Ponadto odznaczali się pogodnym usposobieniem. Swoją gościnnością zauroczyli żeglarzy. Wyspa pod wieloma względami wydawała się bliska utopijnym wizjom doskonałego społeczeństwa. Żeglarze odnieśli wrażenie, że w społeczeństwie jest równość, nie ma biedy. Bougainville wraz z towarzyszami uległ złudzeniu, że odkrył zaginiony Eden. Po zakończeniu trzyletniej podróży dookoła świata Bougainville opublikował książkę, która okazała się bestsellerem i dała początek przekonaniu, że ta egzotyczna wyspa jest idealna pod każdym względem. I to właśnie tam można zakosztować szczęścia utraconego raju. Później okazało się, że to także utopia.

A nawet gdyby odnaleziono na ziemi taką idealną wyspę, gdzie wszyscy byliby szczęśliwi, to i tak to szczęście nie byłoby pełne. W najgłębszym wymiarze naznaczone byłoby przemijaniem i śmiercią. A zatem nie byłoby pełne. Tę pełnię absolutnego szczęścia odnajdujemy w wizji nieba biblijnego. Pojawiają się świadectwa ludzi, którzy mówią, że doświadczyli tego nieba. Jedno z nich zostało opisane w książce „Chłopiec, który wrócił z nieba”. W 2004 roku 6-letni Alex uległ bardzo poważnemu wypadkowi drogowemu. Samochód prowadzony przez jego ojca, Kevina wjechał na skrzyżowanie i został uderzony przez inny pojazd. Kevin Malarkey wyszedł cało z wypadku, ale jego syn Aleks w stanie krytycznym został przewieziony do szpitala. Lekarze nie dawali Aleksowi żadnych szans na przeżycie.

Jednak, po kilku operacjach i dwóch miesiącach śpiączki, chłopiec odzyskał świadomość i zaczął opowiadać o niebie. Opowieść o wizycie w niebie zaczyna się od przybycia anioła, który przeprowadził go przez niebiańskie bramy. Przebywając w niebie chłopiec słyszał anielską muzykę i spotkał samego Jezusa. Relację Aleksa spisał i zredagował jego ojciec, by następnie zainteresować nią oficynę Tyndale House. Wydana w 2010 roku książka okazała się sukcesem finansowym, a na jej podstawie nakręcono nawet film telewizyjny. Dziś okazało się jednak, że cała historia została zmyślona. Nie tak dawno 16-letni Alex rozesłał listy do redakcji i sklepów handlujących literaturą chrześcijańską, w którym czytamy: „Nie umarłem. Nie poszedłem do nieba. Wymyśliłem wszystko, gdyż chciałem zwrócić na siebie waszą uwagę. Nie czytałem nawet Biblii. Ludzie zarobili na moim kłamstwie i wciąż zarabiają. Biblia jest jedynym źródłem prawdy”.

To prawda, dla nas wierzących w Chrystusa Biblia jest najważniejszym źródłem prawdy o niebie. Z pewnością pomocne mogą być wizje świętych, które głęboko są osadzone na prawdach biblijnych, jak i też w życiu świętych, tak jako było w przypadku świętej Faustyny.  Swoją wizją nieba opisała w „Dzienniczku”: „Dziś w duchu byłam w Niebie i oglądałam te niepojęte piękności i szczęście, jakie nas czeka po śmierci. Widziałam, jak wszystkie stworzenia oddają cześć i chwałę nieustannie Bogu; widziałam, jak wielkie jest szczęście w Bogu, które się rozlewa na wszystkie stworzenia, uszczęśliwiając je i wraca do źródła wszelka chwała i cześć z uszczęśliwienia, i wchodzą w głębie Boże, kontemplują życie wewnętrzne Boga, Ojca, Syna i Ducha Św., którego nigdy ani pojmą, ani zgłębią. To źródło szczęścia jest niezmienne w istocie swojej, lecz zawsze nowe, tryskające uszczęśliwieniem wszelkiego stworzenia. Rozumiem teraz św. Pawła, który powiedział: ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani weszło w serce człowieka, co Bóg nagotował tym, którzy Go miłują. I dał mi Bóg poznać jedną jedyną rzecz, która ma w oczach Jego nieskończoną wartość, a ta jest miłość Boża, miłość, miłość i jeszcze raz miłość  – i z jednym aktem czystej miłości Bożej, nie może iść nic w porównanie. O, jakimi niepojętymi względami Bóg daży duszę, która Go szczerze miłuje”.

Nakaz miłości, która jest przepustką do nieba zawarty jest w ostatnich słowach Jezusa przed wniebowstąpieniem: „Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata”. Najważniejszym Jego przykazaniem jest przykazanie miłości. A zatem miłość, o której mówimy na różne sposoby jest drogą do pełnej szczęśliwości nieba. A namiastkę tego niebieskiego szczęścia możemy mieć już tu na ziemi. Św. Josemaría Escrivá de Balaguer powiedział: „Do szczęścia nie jest potrzebne wygodne życie, lecz zakochane serce”. Zaś Max Scheler ukazuje, że miłość ściśle jest związana z ofiarnością, dawaniem: „Człowiek jest szczęśliwy tylko wtedy, kiedy kocha i coś daje. Albowiem większym szczęściem jest dawać niż brać”.

 Na naszej drodze miłości do nieba nie jesteśmy sami. Chrystus mówi: „A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata”. Miłość może być trudna. W tych trudnych momentach Chrystus, który na krzyżu modlił się za swoich oprawców „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” mówi do nas: „Ty też dasz radę, Ja jestem z tobą”. Jest z nami na różne sposoby. Jest z nami w swoim słowie i naszej modlitwie, jest z nami w sakramentach świętych, szczególnie w Eucharystii, stając się dla nas pokarmem na drodze ku wieczności.

Prośmy, aby w mocy Ducha Świętego spełniały się w naszym życiu słowa św. Pawła z Listu do Efezjan: „Bóg Pana naszego, Jezusa Chrystusa, Ojciec chwały, niech da wam ducha mądrości i objawienia w głębszym poznawaniu Jego samego. Niech da wam światłe oczy serca, byście wiedzieli, czym jest nadzieja, do której On wzywa, czym bogactwo chwały Jego dziedzictwa wśród świętych i czym przeogromna Jego moc względem nas wierzących” (Kurier Plus, 2020).

Skutecznie ewangelizować

W Uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego razem z pierwszymi uczniami wznosimy oczy ku niebu, stając się świadkami Wniebowstąpienia Jezusa Chrystusa. Jest to chwalebna chwila w życiu Kościoła. Nasz Pan zasiada po prawicy Ojca, gdzie wzywa każdego z nas. Tak jak wyszedł z grobu w Niedzielę Wielkanocną, tak teraz wznosi się do nieba w swoim człowieczeństwie i w swojej boskości. Odchodząc zostawia nam nadzieję, że pewnego dnia my także zmartwychwstaniemy i niebo stanie się naszym domem. Wznosząc się do nieba, Jezus powierza nam, swojemu Kościołowi misję na ziemi, jak to słyszeliśmy w dzisiejszej Ewangelii: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem”.

Jezus nie przyszedł, aby stworzyć instytucję, w której dominują biurokratyczne zasady, przyszedł, aby stworzyć rodzinę, królestwo Boże, w którym na pierwszym miejscu jest przykazanie miłości. Chrystus chce stworzyć wszystkich narodów jedną rodzinę zjednoczoną przez chrzest w imię Trójcy Świętej – Ojca, Syna i Ducha Świętego. Każdy z nas ma swoją rolę do odegrania w budowaniu tej rodziny tu na ziemi. Bez względu na to, kim jesteśmy mamy misje głoszenia Ewangelii, dzielenia się dobrą nowiną o Jezusie i naszym zbawieniu. Nasze zbawienie związane jest z poznaniem Jezusa. Wszystko się zmienia, gdy w nasze życie wkracza Jezus. On jest światłem, on jest prawdą, on jest dobrem i pięknem. On jest jedyną drogą do szczęścia i chce, aby wszyscy o tym wiedzieli. Każdy z nas jest powołany, aby być uczniem-misjonarzem. To właśnie Jezus ma na myśli dzisiaj, kiedy mówi swoim uczniom: „Będziecie moimi świadkami… aż po krańce ziemi”.

Wypełnienie misji powierzonej nam przez Chrystusa może przybierać w naszym życiu różny kształt. Pełnienie tej misji, aby było skuteczne musi być poparte czynem, jak w poniższym przykładzie. Siostra MaryLou A. Rajdl na łamach Maryknoll Magazine opowiada historię swojej pracy w Chinatown w Chicago: „Wykonywałam tłumaczenia medyczne i socjalne dla nowych chińskich imigrantów. Pewna młoda para przyjechała z Chin. Oboje byli zagubieni, pełni obaw i leków. Oboje nie mówili po angielski. Żona była w zawansowanej ciąży. Pomagałam im załatwiać różne sprawy, a szczególnie zajęłam się matką oczekująca dziecka. Towarzyszyłam jej w każdej wizycie u lekarza. Byłam także przy porodzie. Córeczka, której nadano imię Dorota urodziła się z wadą serca. Nadal towarzyszyłam matce w czasie wizyt u lekarza a także w czasie operacji serca, która zakończyła się sukcesem. Po każdej wizycie lekarskiej odwoziłem rodzinę do domu i mówiłem: „Niech was Bóg błogosławi. Niech Jezus wam pomaga”. Pewnego dnia mąż spojrzał na mnie i powiedział: „Siostro MaryLou, nie wiem, kim jest ten Jezus, którego imieniem nas błogosławisz, ale dla mnie ty jesteś Jezusem”. Czyż może być coś piękniejszego, niż to, że w naszej misji inni rozpoznają w nas samego Chrystusa?

W pełnieniu misji Chrystusa, mimo że mamy głosić tę samą Ewangelię, to jednak musimy szukać różnych sposobów dotarcia z nią do drugiego człowieka. Ilustracja tego problemu może być historia opisana w The Washington Post. W wielu okręgach szkolnych w USA dramatycznie brakuje wykwalifikowanych nauczycieli. Niektóre okręgi rozpoczęły rekrutację wykwalifikowanych nauczycieli z zagranicy. Filipiny stały się miejscem ulubionym miejscem dla amerykańskich firm rekrutacyjnych rekrutujących nauczycieli do pracy w USA. Na Filipinach dla nauczyciel jest duża konkurencja. Średnio na jeden wolny etat jest 14 kandydatów. Większość filipińskich nauczycieli ma stopnie magisterskie lub doktoraty. Jedną z filipińskich nauczycielek, która podjęła pracę w USA jest Rose Obreque.

Rose była cenioną i lubianą nauczycielka w jednej z filipińskich szkół. Uczyła w siódmej klasie. Jej uczniami były dzieci rybaków i hodowców trzciny cukrowej. Lubili swoją nauczycielkę i zwracali się do niej z ogromnym szacunkiem. Na koniec każdego tygodnia pisali podziękowania dla swojej nauczycielki. Chcieli zostać inżynierami, lekarzami lub nauczycielami, tak jak ona. Zamiast wracać do domu bardzo chętnie zgłaszali się na na dodatkowe lekcje. Rose lubiła swoją szkołę, swoich uczniów. Dobrze czuła się w swojej ojczyźnie. Jednak kusząca materialnie propozycja pracy w USA zwyciężyła. Rose i jej mąż uznali, że wysoka pensja na obczyźnie wart jest poświęcenia i życia poza ojczyzną, w Stanach Zjednoczonych.

Rose przyjęła posadę nauczyciela języka angielskiego w siódmej klasie w szkole w Arizonie. Pierwszy dzień zajęć w Ameryce był dla niej wielkim zaskoczeniem. Jej klasa liczyła 24 uczniów – o połowę mniej niż jej typowa klasa na Filipinach. Jej nowi uczniowie bardzo dobrze wyposażeni w przybory szkolne. Klimatyzowana klasa była wyposażona w najnowocześniejszą technologię edukacyjna. Ale jej uczniowie nie okazywali zaangażowania, zainteresowania i byli dla niej niegrzeczni. Żartowali i wyśmiewali ją. Nie słuchali tego co mówiła. Nauczyciel wychowania fizycznego dwa razy przychodził, aby uspokoić klasę. Pod koniec zajęć Rose krzyknęła „dosyć” głośniej niż kiedykolwiek przez siedem lat nauczania na Filipinach. Kiedy zabrzmiał dzwonek kończący lekcję, Rose była załamana. Chciała zrezygnować z pracy. Ale doświadczony filipiński nauczyciel wziął Rose na bok i opowiedział jej o swoich trudnych początkach w tej szkole. Na zakończenie dał jej następującą radę: „Musisz udowodnić, że naprawdę ci na nich zależy”.

 Rose stopniowo przekroczyła swoje filipińskie doświadczenia. Zaczęła wypytywać swoich uczniów o ich życie. Od nich to poznała Amerykę różniąca się od tej, która stworzyła jej wyobraźnia. Zobaczyła rozbite rodziny, bezdomność, rosnącą liczba zgonów spowodowanych przedawkowaniem narkotyków, uzależnienie od alkoholu, samobójstwa i bieda, której doświadczyła w Filipinach. „Pod wieloma względami jej nowi uczniowie byli załamani i zranieni” – powiedziała Rose. Zaczęła podziwiać swoich kolegów za ich poświęcenie i doceniać swoich uczniów za ich odwagę, szczerość, a przede wszystkim ich wrażliwość.

W dzisiejszej Ewangelii Jezus wzywa swoich uczniów do głoszenia Ewangelii i udzielania chrztu. Ewangelia miłości i dobra, współczucia i sprawiedliwości pozostaje niezmienna, ale skuteczne nauczanie tej niezmiennej Ewangelii często oznacza zmianę nas samych i naszych oczekiwań. Głoszenie Ewangelii wymaga nieraz od nas ponownego ukierunkowania naszej wizji, ponownej zmiany naszej postawy, nauczenie się języka pokory i zrozumienia. Rose Obreque i jej koledzy stają się lubianymi nauczycielami w Ameryce, kiedy odkrywają nowe sposoby angażowania i dbania o swoich uczniów. W uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego, jesteśmy pewni stałej obecności Jezusa pośród nas. Niech obecność wstępującego do nieba Jezusa przemienia nasze serca i umysły, czyniąc nas skutecznymi głosicielami Jego Ewangelii (Kurier Plus, 2023).