|

31 niedziela zwykła Rok C

PODNIEŚ A NIE POTEPIAJ.

Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”. Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy widząc to szemrali: „Do grzesznika poszedł w gościnę”. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: „Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”. Na to Jezus rzekł do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło” (Łk 19,1-10).

Prawie wszyscy byli przekonani o grzeszności celników. Ściągali oni dla rzymskiego okupanta podatki, a że mieli w tym wielką swobodę, stąd też ulegając chciwości krzywdzili podatników. W sensie religijnym traktowano ich jako nieczystych. Zacheusz będąc przełożonym celników w Jerycho, jakby automatycznie stawał się największym grzesznikiem. Tłum, a szczególnie faryzeusze, nie brali pod uwagę tego, że może być on dobrym człowiekiem, wykonując znienawidzony zawód. Łatwiej było im zaszufladkować go do grzeszników i potępić. A wygląda na to, że Zacheusz nie był złym człowiekiem. Może i nadużywał swojej władzy, ale pragnął uczciwego życia, w tym celu wspiął się na sykomorę, aby ujrzeć i usłyszeć Nauczyciela, który z mocą, tak pięknie nauczał o Bogu. Chrystus, który wiedział co kryje się w sercu człowieka, zauważył go, kazał zejść z drzewa i ku zgorszeniu faryzeuszy zaszczycił go gościną. Zacheusz po tym spotkaniu stał się innym człowiekiem. Powiedział do Jezusa: „Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”. A Jezus powiedział do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu”. Prawdopodobnie faryzeusze i wielu im podobnych nie zauważyli tej zmiany i do końca życia uważali Zacheusza za grzesznika. A przez taką postawę sami zgrzeszyli. Uważając się za gorliwych czcili miłosiernego Boga, stali się zaprzeczeniem Jego miłosierdzia.

Zaszufladkowanie człowieka, zaliczenie go do pewnej kategorii, bez uwzględnienia, że może się on zmienić, bywa krzywdzące. Dla ilustracji przytoczę poniższą historię. W czasie spotkania z nowo wyświęconym kapłanem, biskup zapytał go, czy ma jakieś sugestie odnośnie swej nominacji na pierwszą parafię, w jakiej parafii mógłby pracować najowocniej w pierwszym roku kapłaństwa. Młody ksiądz otrzymał kilka dni na zastanowienie. W rozmowie ze swoim przyjacielem również księdzem, zwierzył się, że zamierza poprosić biskupa, aby posłał go do swojej rodzinnej parafii. W czasie studiów otrzymywał wsparcia z tej parafii, a ponad to zna wszystkich parafian i uważa, że doskonale zrozumie ich potrzeby duchowe. Przyjaciel jednak odradzał mu to. Powiedział mu, że chociaż on również zna wszystkich w swojej rodzinnej parafii, to i parafianie znają go bardzo dobrze. Wiedzą, co robił w podstawowej szkole, pamiętają jego młodzieńcze wybryki, znają dziewczyny z którymi umawiał się na randki. Znają dobrze jego rodzinne historie. Swoje wywody przyjaciel zakończył słowami: „Zasadniczy problem jest w tym, że oni sądząc, że cię znają, będą osądzać cię teraz tak jak kiedyś. Zaszufladkują cię według ich wiedzy o tobie i miną długie lata, aby wyrwać się z tego zaszufladkowania. Upłynie dużo czasu nim przekonają się, że jesteś innym człowiekiem. Wybierz parafię, gdzie nikt cię nie zna tam będziesz oceniany według tego kim teraz jesteś”.

Jakże często, gdy rozmowa zejdzie na temat osiągnięć naszego znajomego, pojawia się człowiek, który nie chce tego zauważyć, co więcej, z lubością wyciąga jego błędy, nawet sprzed kilkudziesięciu lat i przez ich pryzmat go ocenia. Przemiana znajomego, dzisiejsze dokonania, nie mają dla niego żadnego znaczenia. On go już wcześniej zaszufladkował do grzeszników i z tym czuje się dobrze. Źródłem takiej postawy może być zwykła ludzka głupota, zazdrość, chęć bezinteresownego szkodzenia lub pragnienie wywyższenia samego siebie, bo wydaje mu się, że jak bliźniego obrzuci błotem to sam staje się czystszy. Ale najczęstszym tego powodem jest brak autentycznej wiary w Boga, który jest Bogiem miłosierdzia. Mówią o tym dzisiejsze czytania mszalne. W Księdze Mądrości czytamy: „Panie, świat cały przy Tobie jak ziarnko na szali, kropla rosy porannej, co spadła na ziemię. Nad wszystkim masz litość, bo wszystko w Twej mocy, i oczy zamykasz na grzechy ludzi, by się nawrócili. Miłujesz bowiem wszystkie stworzenia, niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił”. W poetycki sposób autor biblijny pisze o potędze Pana. Dla Niego cały świat jest jak kropelka rosy porannej. I ten wszechpotężny Bóg miłuje wszystkie stworzenia, a szczególnie człowieka. Upomina człowieka, aby się nawrócił i żył. Daje człowiekowi szansę i raduje się jego przemianą.

Bóg dostrzega prawdziwą wartość człowieka, nawet gdy ten jest skalany grzechem. Pomaga mu odrzucić błoto grzechu i zajaśnieć blaskiem diamentu jak w poniższej przypowieści. Pobożny rabin poświęcał wiele czasu na pracę społeczną w dzielnicach biedy. Pomagał głodnym, bezdomnym, ludziom uzależnionym od alkoholu i narkotyków. Jeden z członków wspólnoty religijnej, bogaty właściciel sklepu z diamentami zwrócił uwagę, że rabin marnuje wiele czasu poświęcając go ludziom, którzy na to nie zasługują. Rabin w odpowiedzi na ten zarzut zapytał go, czy wyrzucił kiedykolwiek nieoszlifowany diament, który niczym nie różni się o zwykłego kamienia? „Nigdy.”- odpowiedział kupiec – Jestem ekspertem w tej dziedzinie i znam wartość, nawet nieoszlifowanego diamentu, który trzymam w ręku”. „Pozwól przyjacielu, że ja ci wyjawię mój sekret – spokojnie kontynuował rabin – ja także jestem ekspertem. Każdego dnia przechodzę ulicą i mijam najcenniejsze diamenty. Niektóre z nich nie są dostatecznie oszlifowane, trzeba je wyciągnąć z rynsztoku i oczyścić. I wtedy zadziwiają one swoim blaskiem. Każdy z nas powinien wiedzieć, że wszyscy, w pewnym sensie jesteśmy diamentami, które, aby zajaśnieć kolorami tęczy potrzebują zauważenia i oczyszczenia” (Na podstawie opowieści rabina Roberta N. Levine pt. „There Is No Messiah and You’re It”).

A na zakończenie warto sobie uświadomić, że każdy z nas ma coś z celnika i potrzebuje nawrócenia. Ta świadomość jest nam szczególnie potrzebna, gdy mamy pokusę bezlitosnego osądzenia bliźniego. Jesteśmy grzesznikami i nie jeden raz ogarnia nas żądza posiadania, nie lecząca się ani z Bogiem, ani krzywdą bliźniego. Ale i wtedy Bóg daje nam szansę jak Zacheuszowi. Staje na drodze naszego życia, pod naszym drzewem i woła nas po imieniu, abyśmy zeszli z drzewa swoich nałogów, grzesznych przyzwyczajeń, zapędzenia za dobrami materialnymi…, abyśmy zeszli i oparli swoje życie na fundamencie wiary. Jeśli to uczynimy wtedy On wchodzi do świątyni naszego wnętrza jak do domu celnika, aby zbawienie stało się naszym udziałem. Masza św. jest najważniejszym miejscem i czasem spotkania z Chrystusem. Spotykamy naszego Zbawiciela w liturgii słowa, gdy słuchamy jego nauki, w liturgii eucharystycznej, kiedy mówi On: „Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim”. I w praktykowaniu na co dzień nauki wyniesionej z tego świętego spotkania: „Zaprawdę powiadam wam, cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych moich braci, mnie uczyniliście”. Ilekroć przychodzimy do kościoła na modlitwę, ożywieni duchem Zacheusza, zawsze odchodzimy ubogaceni. (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej)

BÓG NIE CHCE ŚMIERCI GRZESZNIKA

Panie, świat cały przy Tobie jak ziarnko na szali, kropla rosy porannej, co spadła na ziemię. Nad wszystkim masz litość, bo wszystko w Twej mocy, i oczy zamykasz na grzechy ludzi, by się nawrócili. Miłujesz bowiem wszystkie stworzenia, niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił. Jakżeby coś trwać mogło, gdybyś Ty nie powołał do bytu? Jak by się zachowało, czego byś nie wezwał? Oszczędzasz wszystko, bo to wszystko Twoje, Panie, miłośniku życia. Bo we wszystkim jest Twoje nieśmiertelne tchnienie. Dlatego nieznacznie karzesz upadających i strofujesz, przypominając, w czym grzeszą, by wyzbywszy się złości, w Ciebie, Panie, uwierzyli (Mdr 11,22-12,2).

Głęboko jest w nas zakorzenione poczucie sprawiedliwości. Sprawiedliwość domaga się słusznej kary za popełnione zło. I tutaj tak łatwo przekroczyć bardzo subtelną granicę między sprawiedliwą karą a odwetem, dla którego nie ma żadnego usprawiedliwienia. A nawet sprawiedliwa kara może stać się niesprawiedliwością, gdy jej wymierzanie nie daje szansy nawrócenia grzesznikowi. Taka jest boża miara. A człowiek, boże stworzenie nie może jej ignorować. W Księdze Mądrości czytamy: „Nad wszystkim masz litość, bo wszystko w twojej mocy, i oczy zamykasz na grzech ludzi, by się nawrócili. Miłujesz, bowiem wszystkie stworzenia, niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił”. Ta „pobłażliwość” w wymierzaniu kary nie jest tolerowaniem zła, ale szansą daną grzesznikowi. Taką szansę dajemy bliźniemu, gdy osądzanie i wymierzanie kary przepoimy miłością. Można by tu użyć porównania dobrych rodziców, którzy karząc swoje dzieci za popełnione zło drżą z miłości i obawy, aby kara nie utrudniła ich dzieciom prawdziwej przemiany. To, o czym poucza Księga Mądrości, znalazło swoje wypełnienie w Jezusie Chrystusie. A powyższa scena, z zacytowanej na wstępie Ewangelii jest jednym z wielu tego przykładów.

Przy wjeździe do Jerycha wita nas tablica z informacją, że wjeżdżamy do najstarszego miasta świata. Liczy ono sobie prawie dziesięć tysięcy lat. Urodzajna ziemia rodzi najsmaczniejsze i najbardziej soczyste owoce cytrusowe w całej Ziemi Świętej. Za czasów Chrystusa, Jerycho było, jak pisze historyk rzymski najbogatszym miastem w Palestynie. A zatem celnicy mieli z kogo ściągać podatki. Celnik w oczach swoich współziomków był synonimem zdrajcy i grzesznika. Na takie skojarzenie składało się wiele czynników. Ściągał on podatki, i to dla okupanta. Palestyna była wtedy pod okupacją rzymską. Naciągając lub omijając prawo chciał on ściągnąć jak najwięcej pieniędzy, gdyż od zebranej sumy otrzymywał określony procent dla siebie. Celnicy dopuszczali się także innych podatkowych nadużyć. Przez to stawiali się jak gdyby poza wspólnotą wierzących.

W tym mieście jest jedno szczególne drzewo, sykomora. Tablica informuje, że jest drzewo, na które wspiął się szef celników Zacheusz, aby lepiej widzieć Jezusa. Drzewo jest bardzo stare, ale nie tak stare, żeby pamiętać Jezusa idącego ulicami Jerycha. Jest ono raczej znakiem wydarzenia, opisanego przez Ewangelię. Chrystusowi towarzyszył wielki tłum, Zacheusz chciał zobaczyć Jezusa, a że był niskiego wzrostu, wspiął się na sykomorę. Czym się kierował? Ważniejszy od odpowiedzi na to pytanie jest osobisty wysiłek Zacheusza, aby bliżej poznać Chrystusa. Ten wysiłek zaowocował nawróceniem, przemianą życia. Przemianą tak wielką, że Jezus powie do niego: „Dziś zabawienie stało się udziałem tego domu”.

Chrystus zatrzymał się pod sykomorą. Tłum myślał zapewne, że potępi On celnika. Jednak ku zgorszeniu faryzeuszy im podobnych, Chrystus niezwykle życzliwie potraktował Zacheusza. Nie tylko, że go zauważył, ale poszedł do niego w gościnę. Zgorszeni mówili: „Do grzesznika poszedł w gościnę”. Oni woleliby, aby Chrystus ściągnął z nieba ogień kary, który by zniszczył celnika w jego własnym domu. Inne było jednak myślenie Chrystusa, który przez swą miłość, łagodność i życzliwe pochylenie nad grzesznikiem doprowadził do nawrócenia celnika i przyjęcie zbawczego orędzia. To nawrócenie zaowocowało także dobrem dla społeczności, w której on żył. Rozradowany celnik woła: „Panie, oto połowę mojego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”.

Harold Hughes w swojej autobiografii pisze, że w swoich młodzieńczych latach nadużywał alkoholu, kłamał i oszukiwał. Aż w końcu doprowadził się do takiego stanu, że nie widział dla siebie żadnych szans. Czuł się kompletnie zagubiony. Pewnej nocy wyciągnął z szuflady broń, wszedł do wanny i przyłożył lufę pistoletu do skroni. Tak chciał skończyć ze sobą. Gdy już miał pociągnąć za cyngiel, przypomniał sobie nagle Biblię, która potępia samobójstwo. Następnie odłożył broń i zdecydował się wyjaśnić Bogu, dlaczego chciał to uczynić. Wyszedł z wanny, ukląkł na zimnej posadce i oparł głowę o brzeg wanny. Łkając zaczął rozmawiać z Bogiem. I wtedy wydarzyło się coś, czego nigdy w swoim życiu nie doświadczył. Pisze o tym w swojej autobiografii: „Czułem, że głęboki pokój zamieszkał we mnie… Moje grzechy, jak gdyby się ulotniły… Jak zagubione dziecko w czasie nawałnicy nagle odczułem, że jestem w kochających ramionach mojego Ojca… Klęcząc w łazience, całkowicie oddałem się Bogu mówiąc: O cokolwiek poprosisz mnie Ojcze… To wszystko uczynię”. To niesamowite przeżycie było początkiem całkowitego nawrócenia. Wiele lat później Harold Huges został wybrany gubernatorem stanu Iowa, a następnie senatorem Stanów Zjednoczonych. Zaś po przejściu na emeryturę poświęcił cały swój czas na walkę z alkoholizmem i narkomanią.

Bóg nie chce śmierci grzesznika, lecz żeby się nawrócił i żył. Wychodzi do człowieka z wybaczającą miłością. Każdy, kto się do Niego zbliży odczuje tę miłość. Miłość, która prowadzi do przemiany i nawrócenia, tak jak to było w przypadku Zacheusza, jak i też Harolda Hughes’a. Jest to zachęta dla tych, którzy odeszli od Boga, że mogą do Niego wrócić i doznać przemiany w promieniach Jego miłości. A dla tych, którzy trwają przy Bogu, aby podobnie jak On byli bardziej skorzy do przebaczenia niż bezwzględnego potępienia (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

ŚWIĘTY JAN BOŻY

Bracia: Modlimy się zawsze za was, aby Bóg nasz uczynił was godnymi swego wezwania, aby z mocą udoskonalił w was wszelkie pragnienie dobra oraz czyn płynący z wiary. Aby w was zostało uwielbione imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa, a wy w Nim, za łaską Boga naszego i Pana Jezusa Chrystusa. W sprawie przyjścia Pana naszego, Jezusa Chrystusa i naszego zgromadzenia wokół Niego prosimy was, bracia, abyście się nie dali zbyt łatwo zachwiać w waszym rozumieniu ani zastraszyć bądź przez ducha, bądź przez mowę, bądź przez list rzekomo od nas pochodzący, jakoby już nastawał dzień Pański (2 Tes 1,11-2,2).

Jezus skorzystał z gościny celnika Zacheusza. Wielu gorszyło się, że zatrzymał się w domu grzesznika, bo za takich uważano celników. Jezus nie zważał na to zgorszenie, przystawał z grzesznikami, aby zbawienie stało się ich udziałem. Z pewnością niektórzy gorszyli się, gdy św. Jan Boży odwiedzał upadłe kobiety, prostytutki. Wbrew ludzkiemu zgorszeniu szedł tam, gdzie gnała go gorliwość o zbawienie bliźniego. Błagał upadłe kobiety o zmianę życia. Starał się zabezpieczyć ich los, aby nie musiały utrzymywać się z nierządu. Święty swoją troską obejmował wszystkich ludzi, a szczególnie tych, którzy doświadczali nędzy materialnej i moralnej.

Jan Cidade przyszedł na świat w Portugalii, w mieście Montemor-O-Nowo 8 marca 1495 roku. Ojciec Jana, Andrzej Cidade wspólnie z żoną Teresą prowadził warsztat rzemieślniczy. Pewnego dnia w domu Cidadich zatrzymał się na nocleg duchowny. Ośmioletni Jan z zapartym tchem słuchał opowieści podróżnego o krajach, które odwiedził. Następnego dnia duchowny wyruszył w dalszą drogę. Po pewnym czasie zauważył, że towarzyszy mu Jan. Z niewyjaśnionych powodów kapłan nie odesłał chłopca do strapionych rodziców. Po dwudziestu dniach chłopiec nie był w stanie dalej wędrować, wtedy duchowny zostawił go w mieście Oropesa u Franciszka Mayorala, hodowcy owiec, który przyjął Jana jak syna. Przybrani rodzice polubili chłopca tak, że planowali oddać mu za żonę swoją jedyną córkę i uczynić go dziedzicem ich majątku.

Jan jednak ku strapieniu przybranych rodziców opuścił ich i zaciągnął się do armii hiszpańskiej, która prowadziła wojnę z Francją. Miał wtedy 27 lat. W wojsku, prowadził typowe życie żołnierza najemnego, który nie stronił od alkoholu, kobiet i wszelkiego rodzaju światowych rozrywek. Przebywanie w takim środowisku było nie bez wpływu na życie religijne Jana. Jednak dwa zdarzenia w czasie służby wojskowej zmusiły go do zastanowienia się nad swoim życiem. Pewnego dnia Jan zaskoczył brawurową szarżą Francuzów, którzy stacjonowali w jednym z dworów. W czasie ataku rozhukany koń zrzucił go z siodła i tylko cudem ocalił życie. Innym razem dowódca powierzył Janowi kasę oddziału. W nocy pieniądze zginęły. Nikt nie chciał uwierzyć Janowi, że został okradziony. Młodego żołnierza skazano na rozstrzelanie. W czasie przygotowania do egzekucji, nadjechał dowódca pułku, który po zapoznaniu się z całą sprawą nakazał Jana uwolnić i wydalić z wojska.

Jan powrócił do swoich opiekunów w Oropesie. Nie pozostał tu jednak długo. Znowu jako ochotnik wyruszył na wojnę, tym razem z Turkami, którzy pod wodzą Osmana II wkroczyli na Węgry. Po zdobyciu Budy Turcy szli na Wiedeń. Cesarz Niemiec, Karol ogłosił w swoim państwie ochotniczą mobilizację. Jan zaciągną się do tej armii. Po zawarciu pokoju powrócił do miejsca swego urodzenia. Tu dowiedział się, że jego rodzice z powodu zgryzoty, której on był po części powodem przedwcześnie zmarli. Skruszony odbył spowiedź z całego życia i wybrał się na pielgrzymkę do grobu św. Jakuba Apostoła w Compostelli. Po powrocie, gnany pragnieniem zadośćuczynienia za swoje grzechy udał się Afryki, aby głosić Ewangelię i zaświadczyć o niej nawet męczeńską śmiercią. W drodze na Czarny Ląd poznał rodzinę biednych wygnańców, którymi się szczerze zaopiekował. Gdy wydał wszystkie pieniądze, najął się do pracy, aby wesprzeć tę rodzinę. Po kilku latach zwierzył się swojemu spowiednikowi, że zamierza udać się głąb Afryki, aby nieść pomóc niewolnikom. Spowiednik poradził mu, aby wrócił do ojczyzny i tam zajął się pracą, która przyniosłaby innym wiele pożytku. Jan usłuchał tej rady i wrócił do Grenady, gdzie założył księgarnię książek i obrazów religijnych.

20 stycznia 1538 roku, w czasie odpustu ku czci św. Sebastiana, Jan przeżył coś, co całkowicie zmieniło jego życie. Odpustowe kazanie, które wygłosił św. Jan z Avili wywarło na nim niesamowite wrażenie. Przeniknięty bólem straconych lat i świadomością czekającego go sądu Bożego z jękiem rzucił się na ziemię, wołając: „Miłosierdzia, o Panie miłosierdzia”. Następnie wrócił do domu rozdał ubogim cały swój majątek. Po czym wyszedł na ruchliwą ulicę i padając w błoto wołał: „Miłosierdzia, o Panie miłosierdzia”. Ludzie śmieli się i mówili, że to wariat i rzucali w niego kamieniami oraz błotem. Jan nie tylko się nie bronił, ale jeszcze ich zachęcał słowami: „Dobrze czynicie, na większą jeszcze zelżywość i wzgardę zasłużyłem, ja, który pogardziłem Bogiem i znieważyłem Go”.

Jana zamknięto w zimnym i wilgotnym lochu w domu dla obłąkanych. Przez 40 dni był przykuty łańcuchem do ściany. Znęcano się nad nim i bito do utraty przytomności. Jednak, ku zdumieniu wszystkich, Jan z pokorą przyjmował to cierpienie, mówiąc: „Bijcie! bijcie! to przeniewiercze ciało, niech ponosi karę za swoje winy”. Jan cierpliwie znosząc własne cierpienia, bardzo stanowczo stawał w obronie innych, jak i też w miarę możliwości pomagał chorym, z którymi dzielił swoją celę. Postawa Świętego przekonała otoczenie, że jest szaleńcem, ale szaleńcem Bożym, który przemienia świat na miarę ewangelicznych wymagań.

Po opuszczeniu zakładu dla obłąkanych Jan postanowił poświęcić swoje życie służbie ubogim i chorym. Na początku, aby uzyskać fundusze na ten cel zbierał w lesie drzewo i sprzedawał na rynku. Swoją postawą powoli zjednywał sobie ofiarodawców. Za użebrane pieniądze zakupił dom, w którym urządził szpital na 47 łóżek. W miarę napływu ofiar powiększał go i lepiej zaopatrywał. Troska o ciało wiązała się z troską o dusze. Podopieczni byli otoczeni opieką duszpasterską. Jan, prosząc bogatych o jałmużnę miał zwyczaj mówić: „Pomóżcie sobie, wspomagając ubogich i chorych, bowiem błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią”.

Biskup z Tuy, Don Sebastian urzeczony pracą Świętego nadał mu przydomek „Jan Boży”, zaś bogatsi obywatele pomogli w zbudowaniu jeszcze obszerniejszego szpitala. Zgłosiło się także kilku mężczyzn, którzy pod kierownictwem Jana opiekowali się szpitalem. I tak powstał zakon Braci Miłosierdzia, zwany w Polsce „dobrymi braćmi”, bonifratrami. Papież Pius VI w roku 1578 zatwierdził ten zakon i nadał mu regułę św. Augustyna. Jan nie ograniczał swojej działalności tylko do szpitala. Spieszył z pomocą ludziom, żyjących nieraz w niewyobrażalnej nędzy materialnej i moralnej. W tym także, jak wspomniałem na wstępie upadłych kobiet, co było nieraz powodem ludzkiej podejrzliwości i złośliwości. Oszczercom Jan odpowiadał: „Bracie, prędzej czy później odpuścić ci muszę, dlatego już teraz odpuszczam ci z całego serca”.

Jan, wyczerpany nadmierną pracą i praktykami pokutnymi zmarł w wieku 55 lat. Umierał na klęczkach, trzymając w ręku krzyż. W tych ostatnich minutach całe swoje życie powierzał Chrystusowi słowami: „Jezu, w ręce Twoje oddaję ducha mego”.

W poczet błogosławionych zaliczył go papież Urban VIII w 1630 roku, a papież Leon XIII ogłosił św. Jana Bożego wraz ze św. Kamilem de Lellis patronem szpitali i chorych. Relikwie Świętego znajdują się w kościele zakonu w Grenadzie (z książki Wypłynęli na głębię).

SKRZYDŁA WIARY

Green Wood w Brooklynie, w pobliżu kościoła Matki Bożej Częstochowskiej  jest najciekawszym i najpiękniejszym cmentarzem w Nowym Jorku. Zaliczany jest do najważniejszych zabytków tego miasta. Ciekawe ukształtowanie terenu, jeziorka, różnorodna roślinność, ptaki, zwierzęta, wymowne pomniki i nazwiska na nich znanych osobistości z życia Stanów Zjednoczonych sprawiają, że jest miejsce, które warto odwiedzić. Jesienią liście drzew pokrywają się bogatymi odcieniami złocistych kolorów, a przejmująca cisza wypełza z każdego zakątka tej nekropolii. W tej scenerii można usłyszeć w duszy nie tylko kroki mijającego czasu, ale przed wszystkim pulsowanie wieczności. Kilka tygodni temu, w słoneczny dzień, pośród drzew malowanych kolorami jesieni stałem wraz z wiernymi nad urną z prochami śp. Marii. Czekaliśmy na przybycie pozostałej rodziny wraz z matką zmarłej. W czasie tego oczekiwania, Helena, jedna z uczestniczek pogrzebu wspomniała 90- letnią matkę zmarłej Marii. Trzydzieści lat temu straciła ona w wypadku swojego syna. Po tej tragicznej śmierci, do tej pory nie może odnaleźć się w życiu. Zgorzkniała, straciła optymizm i radość życia. A to rzutowało na jej odniesienie do rodziny i przyjaciół. To na nich przelewała swoją gorycz. Trudno było z nią wytrzymać. Odizolowała się od ludzi, pozostając ze swoją goryczą w sercu.

Moja rozmówczyni powiedziała, że matka zmarłej za tę tragedię obwiniała Boga, miała do Niego pretensję, że dopuścił do takiej tragedii. Przestała się modlić. Helena mówiła, że niejeden raz zachęcała matkę zmarłej, aby swoje cierpienie zawierzyła Bogu. Sięgnęła po różaniec, zaczęła się modlić, a na pewno odnajdzie ulgę w cierpieniu, nadzieję i siłę do codziennego życia. Mówiła to, odwołując się do własnych doświadczeń, bo sam też przeszła w życiu bardzo wiele. I w tych trudnych momentach zawierzenie Bogu, szczera modlitwa, w tym modlitwa różańcowa uratowały ją przed beznadzieją, rozpaczą i sprawiły, że dziś pogodnie patrzy na życie i dziękuje Bogu za kolejny wschód słońca, który radością i pokojem budzi ją do życia. Jednak te słowa kierowane do matki zmarłej Marii trafiały w zaporę żalu do Boga nie do przebicia. Serce się ściskało, gdy patrzyłem na matkę przygniecioną bólem, gdy staliśmy razem nad opasaną różańcem białą urną zmarłej córki. Gdy czytałem słowa Pisma świętego i przemawiałem, odnosiłem wrażenie, że te słowa przedzierają się przez mur żalu i może kiedyś otworzą serce na światło spływające z nieba.

Ból i cierpienie matki opłakującej śmierć dwójki swoich dzieci trzeba skonfrontować z Księgą Mądrości zacytowaną na wstępie, która zawiera piękne słowa o miłości Boga do człowieka i Jego trosce o nasz los: „Miłujesz bowiem wszystkie stworzenia, niczym się nie brzydzisz… Oszczędzasz wszystko, bo to wszystko Twoje, Panie, miłośniku życia”. Jak pojąć te słowa patrząc na ból matki stojącej nad grobem swoich dzieci? Jeśli nie chcemy utonąć w beznadziejnej rozpaczy winniśmy szukać odpowiedzi na postawione pytanie w tej samej Księdze: „Panie, świat cały przy Tobie jak ziarnko na szali, kropla rosy porannej, co spadła na ziemię”. Autor biblijny mówi o wielkości i potędze Boga, wobec której jesteśmy jak kropla rosy, pyłek ziemi. Bóg obdarza tę „nicość” miłością, stąd nasza wielkość i tu odnajdujemy sens wszystkiego, co nas spotyka. Musimy się wznieść wyżej niż pozwalają na skrzydła doczesności. Bóg przypina nam skrzydła, które unoszą nas ponad ziemski padół. Autor Księgi Mądrości ujmuje to w słowach: „Bo we wszystkim jest Twoje nieśmiertelne tchnienie”. To tchnienie zawiera prawdę o naszej nieśmiertelności. Bez niej nie zrozumiemy do końca człowieka, który ciągle doświadcza tego co przerasta jego pojmowanie, siły, całe jego życie. W tej sytuacji winniśmy na skrzydłach bożego tchnienia unieść się tak wysoko, aby sięgnąć nieba. Z tej perspektywy, z tej wysokości nasze sprawy ziemskie wyglądają inaczej, nawet tak trudne, jak cierpienie i śmierć.

Po śmierci moich rodziców miałem poczucie jakiegoś niedopełnienia i żalu, że mogłem zrobić dla nich więcej, a nie zrobiłem. Może powinien być blisko nich, gdy zmagali się z chorobą, a nie siedzieć w Ameryce. Sądzę, że wielu z nas po śmierci bliskich miało takie odczucia. I można to drążyć, zamęczać się, wracając wspomnieniami do niespełnienia, do cierpienia, które wydaje się niezrozumiałe bezsensowne. A można całkiem inaczej. Pozwolić się unieść na skrzydłach, które przypina nam wiara. Wracając do moich osobistych wspomnień, dodam, że po pewnym czasie na drodze pewności wiary prawie dotykalnie odczułem obecność rodziców w rzeczywistości nieba. I patrząc z tej perspektywy wszystko stawało się dopełnione. Odkrywałem kojącą, spokojną obecność posłanych przez Boga aniołów, do których mogłem się zwracać imionami moich rodziców. Nie bolało minie już to, że według miary ludzkiej odeszli za wcześnie, że wiele cierpieli, szczególnie w ostatnich miesiącach życia, że nie byłem przy nich w tym czasie. Doświadczając tej rzeczywistości mogłem wielbić Boga słowami psalmu z dzisiejszej niedzieli, Boga, którego autor Księgi Mądrości nazywa miłośnikiem życia: „Będę Ciebie wielbił, Boże mój i Królu, / i sławił Twoje imię przez wszystkie wieki. / Każdego dnia będę Ciebie błogosławił i na wieki wysławiał Twoje imię”.

Do takiej wiary musimy ciągle dorastać. Nieraz trzeba się gruntownie nawrócić. I o takim nawróceniu mówi dzisiejsza Ewangelia o celniku Zacheuszu. Jezus przechodził przez miasto, poprzedzała Go sława cudotwórcy, proroka, a może kogoś więcej. Każdy chciał Go zobaczyć, dotknąć. Zacheusz, przełożony celników, człowiek bardzo bogaty chciał również zobaczyć Jezusa. A że był niskiego wzrostu, wspiął się na sykomorę. Prawdopodobnie bardzo pragnął zobaczyć Jezusa. Możemy sobie wyobrazić, gdy najbogatszy człowiek w mieście, jak dziecko wspina się na drzewo, aby zobaczyć jakiegoś cudotwórcę. Zacheusz ryzykował ośmieszeniem. To jego pragnienie zauważył Chrystus. Zatrzymał się pod drzewem i powiedział: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”.  Rozradowany Zacheusz otworzył dla Chrystusa szeroko swoje serce i drzwi swojego domu. A ci co nie rozumieli miłości bożej i spraw niebieskich szemrali: „Do grzesznika poszedł w gościnę”. Zacheusz uwierzył w Chrystusa i inaczej zaczął patrzeć i oceniać rzeczywistość ziemską. Świadczy o tym jego wyznanie: „Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”. Wiara wyniosła Zacheusza do nieba i z tej wysokości spojrzał na dotychczasowe życie i zrozumiał, że na doczesność trzeba patrzeć z wysokości nieba. Jezus widząc to powiedział do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło”. Bo Bóg, jak mówi Księga Mądrości jest miłośnikiem życia (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

PODNIEŚ A NIE POTĘPIAJ

Prawie wszyscy byli przekonani o grzeszności celników. Ściągali oni dla rzymskiego okupanta podatki, a że mieli w tym wielką swobodę, stąd też ulegając chciwości krzywdzili podatników. W sensie religijnym traktowano ich jako nieczystych. Zacheusz będąc przełożonym celników w Jerycho, jakby automatycznie stawał się największym grzesznikiem. Tłum, a szczególnie faryzeusze, nie brali pod uwagę tego, że może być on dobrym człowiekiem, wykonując znienawidzony zawód. Łatwiej było im zaszufladkować go do grzeszników i potępić. A wygląda na to, że Zacheusz nie był złym człowiekiem. Może i nadużywał swojej władzy, ale pragnął uczciwego życia, w tym celu wspiął się na sykomorę, aby ujrzeć i usłyszeć Nauczyciela, który z mocą, tak pięknie nauczał o Bogu. Chrystus, który wiedział co kryje się w sercu człowieka, zauważył go, kazał zejść z drzewa i ku zgorszeniu faryzeuszy zaszczycił go gościną. Zacheusz po tym spotkaniu stał się innym człowiekiem. Powiedział do Jezusa: „Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”. A Jezus powiedział do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu”. Prawdopodobnie faryzeusze i wielu im podobnych nie zauważyli tej zmiany i do końca życia uważali Zacheusza za grzesznika. A przez taką postawę sami zgrzeszyli. Uważając się za gorliwych czcili miłosiernego Boga, stali się zaprzeczeniem Jego miłosierdzia.

Zaszufladkowanie człowieka, zaliczenie go do pewnej kategorii, bez uwzględnienia, że może się on zmienić, bywa krzywdzące. Dla ilustracji przytoczę poniższą historię. W czasie spotkania z nowo wyświęconym kapłanem, biskup zapytał go, czy ma jakieś sugestie odnośnie swej nominacji na pierwszą parafię, w jakiej parafii mógłby pracować najowocniej w pierwszym roku kapłaństwa. Młody ksiądz otrzymał kilka dni na zastanowienie. W rozmowie ze swoim przyjacielem również księdzem, zwierzył się, że zamierza poprosić biskupa, aby posłał go do swojej rodzinnej parafii. W czasie studiów otrzymywał wsparcia z tej parafii, a ponad to zna wszystkich parafian i uważa, że doskonale zrozumie ich potrzeby duchowe. Przyjaciel jednak odradzał mu to. Powiedział mu, że chociaż on również zna wszystkich w swojej rodzinnej parafii, to i parafianie znają go bardzo dobrze. Wiedzą, co robił w podstawowej szkole, pamiętają jego młodzieńcze wybryki, znają dziewczyny z którymi umawiał się na randki. Znają dobrze jego rodzinne historie. Swoje wywody przyjaciel zakończył słowami: „Zasadniczy problem jest w tym, że oni sądząc, że cię znają, będą osądzać cię teraz tak jak kiedyś. Zaszufladkują cię według ich wiedzy o tobie, i miną długie lata, aby wyrwać się z tego zaszufladkowania. Upłynie dużo czasu nim przekonają się, że jesteś innym człowiekiem. Wybierz parafię, gdzie nikt cię nie zna tam będziesz oceniany według tego kim teraz jesteś”.

Jakże często, gdy rozmowa zejdzie na temat osiągnięć naszego znajomego, pojawia się człowiek, który nie chce tego zauważyć, co więcej, z lubością wyciąga jego błędy, nawet sprzed kilkudziesięciu lat i przez ich pryzmat go ocenia. Przemiana znajomego, dzisiejsze dokonania, nie mają dla niego żadnego znaczenia. On go już wcześniej zaszufladkował do grzeszników i z tym czuje się dobrze. Źródłem takiej postawy może być zwykła ludzka głupota, zazdrość, chęć bezinteresownego szkodzenia lub pragnienie wywyższenia samego siebie, bo wydaje mu się, że jak bliźniego obrzuci błotem to sam staje się czystszy. Ale najczęstszym tego powodem jest brak autentycznej wiary w Boga, który jest Bogiem miłosierdzia. Mówią o tym dzisiejsze czytania mszalne. W Księdze Mądrości czytamy: „Panie, świat cały przy Tobie jak ziarnko na szali, kropla rosy porannej, co spadła na ziemię. Nad wszystkim masz litość, bo wszystko w Twej mocy, i oczy zamykasz na grzechy ludzi, by się nawrócili. Miłujesz bowiem wszystkie stworzenia, niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił”. W poetycki sposób autor biblijny pisze o potędze Pana. Dla Niego cały świat jest jak kropelka rosy porannej. I ten wszechpotężny Bóg miłuje wszystkie stworzenia, a szczególnie człowieka. Upomina człowieka, aby się nawrócił i żył. Daje człowiekowi szansę i raduje się jego przemianą.

Bóg dostrzega prawdziwą wartość człowieka, nawet gdy ten jest skalany grzechem. Pomaga mu odrzucić błoto grzechu i zajaśnieć blaskiem diamentu jak w poniższej przypowieści. Pobożny rabin poświęcał wiele czasu na pracę społeczną w dzielnicach biedy. Pomagał głodnym, bezdomnym, ludziom uzależnionym od alkoholu i narkotyków. Jeden z członków wspólnoty religijnej, bogaty właściciel sklepu z diamentami zwrócił uwagę, że rabin marnuje wiele czasu poświęcając go ludziom, którzy na to nie zasługują. Rabin w odpowiedzi na ten zarzut zapytał go, czy wyrzucił kiedykolwiek nieoszlifowany diament, który niczym nie różni się o zwykłego kamienia? „Nigdy.”- odpowiedział kupiec – Jestem ekspertem w tej dziedzinie i znam wartość, nawet nieoszlifowanego diamentu, który trzymam w ręku”. „Pozwól przyjacielu, że ja ci wyjawię mój sekret – spokojnie kontynuował rabin – ja także jestem ekspertem. Każdego dnia przechodzę ulicą i mijam najcenniejsze diamenty. Niektóre z nich nie są dostatecznie oszlifowane, trzeba je wyciągnąć z rynsztoku i oczyścić. I wtedy zadziwiają one swoim blaskiem. Każdy z nas powinien wiedzieć, że wszyscy, w pewnym sensie jesteśmy diamentami, które, aby zajaśnieć kolorami tęczy potrzebują zauważenia i oczyszczenia” (Na podstawie opowieści rabina Roberta N. Levine pt. „There Is No Messiah and You’re It”).

A na zakończenie warto sobie uświadomić, że każdy z nas ma coś z celnika i potrzebuje nawrócenia. Ta świadomość jest nam szczególnie potrzebna, gdy mamy pokusę bezlitosnego osądzenia bliźniego. Jesteśmy grzesznikami i nie jeden raz ogarnia nas żądza posiadania, nie lecząca się ani z Bogiem, ani krzywdą bliźniego. Ale i wtedy Bóg daje nam szansę jak Zacheuszowi. Staje na drodze naszego życia, pod naszym drzewem i woła nas po imieniu, abyśmy zeszli z drzewa swoich nałogów, grzesznych przyzwyczajeń, zapędzenia za dobrami materialnymi…, abyśmy zeszli i oparli swoje życie na fundamencie wiary. Jeśli to uczynimy wtedy On wchodzi do świątyni naszego wnętrza jak do domu celnika, aby zbawienie stało się naszym udziałem. Masza św. jest najważniejszym miejscem i czasem spotkania z Chrystusem. Spotykamy naszego Zbawiciela w liturgii słowa, gdy słuchamy jego nauki, w liturgii eucharystycznej, kiedy mówi On: „Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim”. I w praktykowaniu na co dzień nauki wyniesionej z tego świętego spotkania: „Zaprawdę powiadam wam, cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych moich braci, mnie uczyniliście”. Ilekroć przychodzimy do kościoła na modlitwę, ożywieni duchem Zacheusza, zawsze odchodzimy ubogaceni (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

CO JEST ZE SMUTASAMI

Zapewne każdy z nas spotkał w swoim życiu smutasa. Kto to taki? Smutas to taki człowiek, który smuci, gdy umiera ktoś bliski. W tej sytuacji smutek jest czymś normalnym, ale smutas nie potrafi się w pełni radować, nawet gdy się ktoś rodzi. Smutas płacze na pogrzebie, trudno, aby było inaczej, ale smutas nie potrafi się cieszyć i śpiewać radośnie na przyjęciu weselnym. Ciągle mu coś uwiera. Najczęściej ktoś staje się smutasem, bo nie rozpoznał i nie zrealizował swego powołania. Mówimy nieraz „lekarz z powołania”, „kapłan z powołania” to znaczy, że z oddaniem wykonują swoją pracę, ona daje im zadowolenie i radość. Rzadziej, a może wcale nie mówi „ojciec z powołania”, „żona z powołania”. A szkoda, bo to też ważne, może najważniejsze powołanie. Uczciwe podążanie drogą swego powołania, staje się źródłem radości życia. A zatem rozpoznanie i wierność swemu powołaniu, to sekret ludzkiego szczęścia. Ale jak tu być szczęśliwym, gdy czujemy powołanie do małżeństwa, a zamiast dotyku ukochanej dłoni czujemy czterdziestkę na karku? Nawet, gdy tej dłoni nie czujemy teraz, to przecież spotykamy ludzi, którzy będąc w takiej sytuacji są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. W tym cudownym i pięknym świecie jest tyle możliwości odnajdywania swego miejsca, sposobu życia, aby się nim zachłysnąć i dziękować Bogu za to że żyję. Oto kilka podpowiedzi, gdzie można odnaleźć szczęście i może rozpoznać swoje powołanie, nadające sens naszemu życiu. „Ta odrobina szczęścia, która pozwoliła nam mieć nadzieję, polega na pewności, że wyrządziliśmy największe dobro i najmniejsze możliwe zło sercu naszych przyjaciół” (U. Foscolo). „To, co najbardziej liczy się w życiu, to wprowadzenie chociaż odrobiny szczęścia do życia innych” (Powel). „Jestem szczęśliwy, że urodziłem się w czasach, w których jest tak wiele do zrobienia i wiele do wywalczenia” (F. Ozanam). „Jesteś bogaty, jeżeli masz to, co ci konieczne; wszechwładny, jeżeli jesteś panem siebie samego; mądry, jeżeli wiesz, co sprawia, że żyjesz dobrze; szczęśliwy, jeżeli żyjesz cnotliwie” (F. Rapisardi). Wpisywanie tego rysu powołania w nasze życiowe sprawy bywa trudne, ale za to szczęście jest pełniejsze, sięgające nieba.

Z pewnością takiej radości doświadczyła urodzona w roku 1474 we Włoszech św. Aniela Merici. Po śmierci rodziców zamieszkała z młodszym bratem u swego wuja. Zrezygnowała z dostatniego życia i w trzecim zakonie św. Franciszka poświęciła się służbie biednym i chorym. Pewnego dnia Aniela miała wizję drabiny łączącej niebo z ziemią i wstępujących po niej aniołów i młode dziewczęta. Ta wizja pomogła jej rozpoznać życiowe powołanie. W roku 1516 roku franciszkańscy przełożeni wysyłali ją do Brescji, aby zamieszkała tam u pewnej zamożnej damy, niosąc jej pociechę po stracie męża i dzieci. Aniela nie tylko wniosła nadzieję w życie wspomnianej wdowy, ale swoją misją niesienia pomocy, pociechy, rady ogarnęła wszystkich, którzy stanęli na drodze jej życia. Z czasem wokół Anieli, żyjącej w duchu pokuty i modlitwy skupiło się liczne grono pobożnych przyjaciół. Aniela, pod natchnieniem Ducha Świętego założyła zgromadzenie kobiet żyjących w dziewictwie, które pozostawały w świecie, we własnych rodzinach, w środowisku pracy. Celem tej wspólnoty było wychowanie żeńskiej młodzieży, niesienie pomocy chorym, cierpiącym, potrzebującym. Za patronkę zgromadzenia obrano św. Urszulę, dziewicę i męczennicę z IV wieku, która imieniem nazwano to zgromadzenie. Święta cieszyła się wielką popularnością wśród wiernych.  W 1493 r. Krzysztof Kolumb nazwał odkryte przez siebie wyspy na Morzu Karaibskim Archipelagiem Świętej Urszuli i Jedenastu Tysięcy Dziewic. Dziś znane są one pod nazwą Wysp Dziewiczych.

Do takiego rozpoczęcia niedzielnych rozważań zainspirował mnie jubileusz 50-lecia profesji zakonnej siostry Kathleen, celebrowany w kościele Narodzenia NMP w Ozone Park. W sali pod kościołem po uroczystej Mszy św. było przyjęcie jubileuszowe, w czasie którego zaprezentowano slajdy z życia siostry Kathleen, należącej do zgromadzenia Urszulanek. Widać było na nich młodą, piękną, roześmianą dziewczynę. Zmieniały się slajdy, a na nich zmieniał się strój młodej dziewczyny, zmieniała się także jej twarz, pozostał tylko ten sam uśmiech radości, spełnionego życia, uśmiech szczęścia. Ten uśmiech towarzyszył jej w czasie spotkań rodzinnych i przyjacielskich, na wakacjach, ale najbardziej był przemawiający, gdy pochylała się nad chorymi i potrzebującymi. Jej życie, jej powołanie wypełnione było służbą chorym i niedołężnym. Wypełniając to powołanie odnajdywała najgłębszy sens i radość swojego życia. Siostra Kathleen w czasie Mszy jubileuszowej czytała wezwania modlitwy wiernych. Zapamiętałem pierwsze wezwanie, w którym siostra prosiła o zbawienie wieczne dla swoich rodziców, którzy pomogli jej odkryć powołanie, a później ugruntowywać się w nim. Realizacja tego powołania miała swoją cenę. Zrezygnowała z miłości małżeńskiej i życia rodzinnego. Dla niej, jak dla każdej kobiety życie rodzinne miało wielką wartość. Zmagając się ze sobą poszła za głosem swego powołania i tu odnalazła radość życia.

Celnik Zacheusz z dzisiejszej Ewangelii rozpoznał swoje powolnie, siedząc na drzewie sykomory w Jerychu. Chciał koniecznie zobaczyć Jezusa, który przechodził przez miasto. A ponieważ był niskiego wzrostu wspiął się na sykomorę. To był dobry pomysł. Zacheusz widział Jezusa a i Jezus go zauważył. Zatrzymał się pod drzewem i powiedział: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”. To był moment zwrotny w życiu Zacheusza. Zacheusz był zwierzchnikiem celników, którzy należeli do najbardziej bogatych ludzi w mieście. Nie byli lubiani z powodu nieuczciwych sposobów gromadzenia bogactwa. Zacheusz, tak po ludzku sądząc miał wszelkie powody, aby być szczęśliwym i zadowolonym z życia. Był bogaty, miał rodzinę. Czego więcej trzeba. A jednak czegoś mu brakowało. Po spotkaniu z Jezusem, bogactwa przestało być dla niego najważniejsze. Uradowany powiedział do Jezusa: „Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogoś w czymś skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”. Tu rodziło się szczęście, które dawało przedsmak nieba, co Jezus potwierdził swoimi słowami: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł odszukać i zbawić to, co zginęło”. Każde nasze życiowe powołanie realizowane w blaskach nauki Chrystusowej staje się źródłem ogromnego szczęścia, które ma swoją kontynuację w wieczności.

Czasami zapominamy do czego Bóg nas powołuje i idziemy na łatwiznę życiową. I gdy się opamiętamy i wrócimy na prostą drogę naszego powołania możemy być pewni, że czeka na nas Bóg ze swoim wybaczeniem i pokojem. W pierwszym czytaniu słyszymy słowa mędrca biblijnego: „Panie, świat cały przy Tobie jak ziarnko na szali, kropla rosy porannej, co opadła na ziemię. Nad wszystkimi masz litość, bo wszystko w Twej mocy i oczy zamykasz na grzechy ludzi, by się nawrócili. Miłujesz bowiem wszystkie byty, niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie ukształtowałbyś tego”. A św. Paweł w Liście do Tesaloniczan zapewnia nas, że jest to przedmiotem troski i modlitwy Kościoła: „Modlimy się stale za was, aby Bóg nasz uczynił was godnymi swego wezwania i aby z mocą wypełnił w was wszelkie pragnienie dobra oraz działanie wiary” (Kurier Plus, 2014).

ON JEST OBOK NAS       

Nowojorskie cmentarze przypominają bardzo często piękne parki. Jest w nich wiele kwitnących drzew i krzewów. Pięknie wystrzyżone trawniki z klombami kolorowych kwiatów. Niewielkie jeziorka a w nich lilie wodne, pływające łabędzie i dzikie gęsi. W jednym z nich w Greenwood na Brooklynie w Memoriał Day (Dzień Pamięci) organizowany jest koncert muzyki poważnej. Bardzo często słuchacze siedzą na zielonej murawie między pomnikami, jak na pikniku. Może z powodu takiej atmosfery lubię spacery cmentarnymi alejkami. Nie mniej ważnym, a może nawet ważniejszym powodem są pomniki z różnymi napisami, najczęściej wyrażającymi życiową mądrość, która na różne sposoby usiłuje przezwyciężyć przemijanie i śmierć. Z takich spacerów zrodziła się jedna z moich książek- albumów „Ogrody nadziei”.      

Często odwiedzam pobliski cmentarz Mont Olivet na Maspeth, NY. Pierwsze moje spacery miały miejsce ponad trzydzieści lat temu. Jest on dla mnie biblioteką otwartych ksiąg, które zamknęło wieko trumny. W czasie modlitewnych spacerów czytam te księgi zapisane życiem moich przyjaciół, znajomych i parafian. Czytanie tych ksiąg w czasie spaceru ustawia we właściwej perspektywie całe nasze życie, nasze zabieganie, nasze urazy, nasze walki, nasze relacje z bliźnimi, naszą chęć chorobliwego przypodobania się przełożonym i zwierzchnikom. Świadomość, że wszystko to stanie się prochem pozwala piękniej i mądrzej przeżyć każdy darowany nam dzień wypełniony słońcem, uśmiechem życzliwych ludzi i nieba, ale także grymasem zazdrośników, czynami nieprzychylnych nam ludzi.

W ostatni dzień roku 2021 pochyliłem się nad jedną z takich ksiąg przysypaną świeżą ziemią. Nie jest ona gruba, liczy zaledwie 18 lat. Ale są to karty zapisane cudownymi zgłoskami piękna, miłości i dobra. Są to karty pisane przez anioła, jak mówią rodzice i znajomi śp. Mateusza. Ciągle są tam świeże kwiaty podlewane łzami rodziców, którzy bez zastanowienia zajęliby miejsce swojego syna. Nie są jednak w stanie uczynić tego. Pozostaje bezgraniczny ból i szukanie kojącej obecności swojego ukochanego dziecka. Krzyż postawiony na grobie wskazuje wszystkim kierunek tego szukania.

Było piękne sierpniowe popołudnie. Mateusz ze swoją dziewczyną udał się nad ocean. Cudowny błękit nieba, krzyk mew w locie zatrzymany, złoty piasek pod nogami i spienione fale, które łagodnym dotykiem muskały nogi. Wszystko to pisało niezwykłą symfonię kochających się serc. Tę cudowną melodię przerwał krzyk Mateusza. Karolina, jego dziewczyna zobaczyła, jak znika on pod wodą. Porwał go zdradliwy nurt. Wyciągnięto go z wody po 45 minutach. Reanimowano serce, które przestało bić na szpitalnym łóżku. W czasie mojego ostatniego spaceru, przy grobie Mateusza zobaczyłem jego dziewczynę na plażowym krześle. Drugie krzesło było puste. Prawdopodobnie przeznaczone dla Mateusza. Jestem pewien, że duchowo zajmował on to miejsce. Podejrzewam, że były to krzesła, na których siedzieli razem w to tragiczne sierpniowe popołudnie.

W czasie tego spaceru pomyślałem, gdyby teraz Mateusz widzialnie zasiadł na tym na tym krześle, to byłby najcudowniejszy dzień w życiu ich wszystkich. Zamyśliłem się także nad naszym życiem, które w sylwestrowej perspektywie zdaje się zbyt szybko przemijać. Ci co odeszli są szczęśliwi, mają pokój. A my żyjemy, zasiadamy na swoich krzesłach i nie możemy sobie pozwolić, aby to drugie było puste. Warto pomyśleć, jak wspaniałym darem jest bliska nam osoba, która siedzi obok nas. Bóg daruję nam czas, abyśmy go nie zmarnowali pustymi krzesłami. Otrzymujemy od Boga wiele innych darów, które ubogacają i pogłębiają nasze życie oraz otwierają na wieczność. O takim darze mówi pierwsze czytanie na dzisiejszą niedzielę.

Bóg zawarł z Narodem Wybranym przymierze na górze Synaj. Ilekroć Naród łamał przymierze Bóg posyłał swoich proroków, przez których napominał: „Zawróćcie ze swoich błędnych dróg i przestrzegajcie moich przykazań i ustaw zgodnie z całym zakonem, jaki nadałem waszym ojcom i przekazałem wam przez moje sługi, proroków”. Jeśli nie usłuchali proroków, wtedy Bóg dopuszczał kary. Taką kara według proroków był niewola babilońska. W roku 586 przed narodzeniem Chrystusa król babiloński Nabuchodonozor II zdobył i zniszczył Jerozolimę a jej mieszkańców uprowadził do niewoli. W roku 538 przed Chrystusem Cyrus II Wielki, król Persów, podbił Babilonię i zgodził się na powrót Żydów do Judy. I tak spełniły się słowa proroka Jeremiasza: „Gdy upłynie dla Babilonu siedemdziesiąt lat, nawiedzę was i spełnię na was swoją obietnicę, że sprowadzę was z powrotem na to miejsce”. Większość wracała z wielką radością do Jerozolimy gorliwie przystępując do odbudowy świątyni jak i też samego miasta. Pod koniec odbudowy miała miejsce niecodzienna uroczystość.

Na zgromadzenie całego ludu kapłan Ezdrasz przyniósł księgę Prawa Bożego. Czytał od rana do wieczora a lud uważnie słuchał i płakał: „Cały lud bowiem płakał, gdy usłyszał te słowa Prawa”. Płakał zapewne z żalu, że kiedyś zlekceważył Księgę Prawa Bożego, odchodząc od Bożych przykazań. Zapomniał jak cenny posiada skarb. A to spowodowało upadek i niewolę. Płakał także z radości z powodu powrotu do Jerozolimy i Świątyni, która była sercem tego Narodu. W świątyni była arka a w niej tablice przykazań, które były sercem Księgi Prawa. Dopiero po tylu przejściach docenili Księgę i prawa w niej zawarte. Na tym niecodziennym zgromadzeniu prorok Nehemiasz powiedział: „Idźcie, spożywajcie potrawy świąteczne i pijcie słodkie napoje, poślijcie też porcje temu, który nic gotowego nie ma: albowiem poświęcony jest ten dzień Bogu naszemu. A nie bądźcie przygnębieni, gdyż radość w Panu jest waszą ostoją”. Mogą się radować, bo ponownie zauważyli, to co w ich życiu winno być najważniejsze. Używając obrazu historii opowiedzianej na wstępie tych rozważań zauważyli, że „krzesło” obok nich nie jest puste.

Ewangelia mówi o wypełnieniu tego co jest zapowiadane przez proroków w Księdze Prawa. Jezus wrócił do rodzinnego Nazaretu i udał się do synagogi, jak było w zwyczaju podano Mu księgę proroka Izajasza. Jezus rozwinął ją i zaczął czytać ten fragment: „Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnymi, abym obwoływał rok łaski Pana”. Po czym zwinął księgę powiedział do zgromadzonych: „Dziś spełniły się te słowa Pisma, które słyszeliście”. Wszyscy wiedzieli, że słowa Izajasza są zapowiedzią przyjścia Mesjasza, i że Jezus te słowa odnosi do siebie. Zgromadzeni nie uwierzyli temu, nie docenili tej obecności. Co więcej wyrzucili Jezusa z miasta. Mogliby się radować, że Mesjasz, którego z tęsknotą wyczekiwali jest obok nich, zajął puste „krzesło”. Trzeba się zatem radować.

Chrystus jest obecny w naszym życiu na różne sposoby. Czy doceniamy tę obecność? Wystarczy Go zauważyć i przyjąć, aby radość i pokój zagościły w naszych sercach, nawet w najtrudniejszych momentach naszego życia, kiedy to zatrzymujemy się na cmentarzu nad „książkami”, których pisanie zakończyli nie tak dawno nasi bliscy (Kurier Plus, 2022).