|

27 niedziela zwykła Rok C

MATKA BOŻA I FLAGA ZJEDNOCZONEJ EUROPY.

Apostołowie prosili Pana: „Przymnóż nam wiary”. Pan rzekł: „Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: »Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze«, a byłaby wam posłuszna. Kto z was, mając sługę, który orze lub pasie, powie mu, gdy on wróci z pola: »Pójdź i siądź do stołu«? Czy nie powie mu raczej: »Przygotuj mi wieczerzę, przepasz się i usługuj mi, aż zjem i napiję się, a potem ty będziesz jadł i pił«? Czy dziękuje słudze za to, że wykonał to, co mu polecono? Tak mówcie i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono: »Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać«” (Łk 17,5-10).

Mały Beniamin usiadł przy biurku, aby napisać list do Pana Boga z prośbą o małą siostrzyczkę. Zaczął tymi słowami: „Kochany Panie Boże, zawsze byłem dobrym chłopcem…” W połowie zdania zatrzymał się i pomyślał: Zapewne Bóg w to nie uwierzy. Podarł kartkę i wrzucił do kosza i ponownie zaczął pisać: „Kochany Panie Boże, najczęściej byłem dobrym chłopcem…” I znowu się zatrzymał się, myśląc: Z pewnością to Pana Boga nie wzruszy. Kolejna kartka powędrowała do kosza. Strapiony Beniamin poszedł do łazienki wziął duży ręcznik i rozłożył go w pokoju na tapczanie. Po czym sięgnął po figurkę Matki Bożej, która zajmowała w pokoju honorowe miejsce i była otaczana szacunkiem. Położył ją na tapczanie, owinął delikatnie ręcznikiem i obwiązał sznurkiem. Następnie położył figurkę Matki Bożej na biurku i zaczął kolejny list: „Kochany Panie Boże, jeśli chcesz kiedykolwiek jeszcze ujrzeć swoją matkę…” I tu wyłuszczył cały swój problem, będąc święcie przekonany, że Pan Bóg zastraszony utratą Matki, z pewnością go wysłucha. (por. Moments for Mothers). Naiwna, ale jakże ujmująca i autentyczna postawa wiary „małego szantażysty”. W dojrzałym życiu ta wiara przybierze zapewne inny kształt, a Matka Boża będzie odgrywać w niej inną rolę; będzie wskazywać na swego Syna, mówiąc: Czyńcie, co wam każe Syn.

W tym roku ukazał się przepiękny album Madonny Europy opracowany przez Janusza Rosikońa. Przedmowę napisał wybitny historyk Norman Davies. Mówi w niej m.in. o swojej drodze do katolicyzmu i roli Maryi w tym procesie. „Kiedy byłem dzieckiem, uczono mnie, że religijne obrazy nie mogą odgrywać poważniejszej roli w życiu duchowym. Matka moja, osoba niezwykle pobożna, o niewzruszonych zasadach moralnych, nadto aktywna członkini Kościoła protestanckiego, przestrzegała mnie szczególnie przed kultem Maryi Dziewicy. (…) Miałem to szczęście, że jako uczeń pojechałem do Florencji i Rzymu, gdzie oglądałem wspaniałe Madonny Rafaela, Tycjana i Michała Anioła. Ale wtedy podziwiałem je jako arcydzieła sztuki, obcowanie z nimi nie było wewnętrznym, duchowym przeżyciem. Z czasem zmieniło się zarówno moje myślenie, jak i porządek serca. (…) Zobaczyłem Notre Dame i Chartres, Lourdes i Montserrat, a także Poczjów i Kijów. (…) Miałem 23 lata, kiedy odwiedziłem Polskę i kiedy na Jasnej Górze poczułem ową niezwykłą magnetyczną siłę, jaką Matka Boża wywiera na każdym z tam obecnych. Uczestnicząc w pielgrzymce do Kalwarii Zebrzydowskiej, dostrzegłem, jak bardzo wspólne pielgrzymowanie zbliża do siebie ludzi. Dużo później przyszło mi uklęknąć przed Matką Bożą Ostrobramską. I tak oto znalazłem się w „Rzymie”, w pełnym znaczeniu tego słowa. Teraz już, jako członek wspólnoty rzymskokatolickiej, mogę wreszcie docenić niezwykłą rolę Najświętszej Maryi Dziewicy zarówno dla chrześcijańskiej wiary, jak i długich dziejów Europy”.

Na okładce wspomnianego albumu znajduje się Flaga Zjednoczonej Europy; gwiazdy w okręgu na niebieskim tle. W okręgu tych gwiazd jest obraz Matki Bożej w koronie z dwunastu gwiazd. Tak zaprojektowana okładka albumu nie jest tylko kompozycją artystyczną. Maryja rzeczywiście była inspiracją w zaprojektowaniu i przyjęciu takiego kształtu flagi. Oto, co na ten temat mówi autor pomysłu, Arsen Heiz: „Jestem ze Strasburga. Powierzono mi zaprojektowanie Flagi Europy. Posłużyłem się wzorem, jaki opatrznościowo wpadł mi do ręki, a był to cudowny medalik z sanktuarium maryjnego Paryża przy Rue du Bac; korona z dwunastu gwiazd na niebieskim tle! W ten sposób Europa ma na swojej fladze koronę Maryjną”. Heiz, swój pomysł przedstawił w Strasburgu w 1950 r., na prośbę M. Levy’ego, ówczesnego dyrektora biura prasowego Rady Europy. Dzień zatwierdzenia Flagi jest także związany z Maryją. Oto, co mówi na ten temat M.Levy: „Przygotowałem dokument do zatwierdzenia flagi na posiedzenie delegatów ministrów w Paryżu, które miało zakończyć się właśnie 9 grudnia. Podpisywanie uchwał było przewidziane na ostatni dzień. Kiedy sekretarz generalny Leon Marchal zobaczył przygotowany przeze mnie dokument z datą na 9 grudnia, powiedział: A gdyby byłoby tak 8 grudnia? Odpowiedziałem mu, że dobrze wie, iż będzie to jednak- jak przewiduje protokół- 9 grudnia. Jednak dziwnym zbiegiem okoliczności ( w bożym planie zbawienia nie ma zdarzeń przypadkowych) obrady zakończyły się 8 grudnia w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, i tym sposobem ten dzień stał się faktycznym dniem zatwierdzenia Flagi Zjednoczonej Europy”.

Dlaczego w rozważaniach opartych na fragmencie ewangelicznym o wierze skoncentrowałem swoją uwagę na Maryi? Są dwa zasadnicze powody. Pierwszy. Rozpoczęliśmy październik. W tradycji polskiej ten miesiąc jest poświęcony Matce Bożej Różańcowej. W kościołach rozbrzmiewa modlitwa różańcowa. Przesuwając paciorki różańca wychwalamy Boga i Maryję, a nieraz pamięcią wracamy do naszych najmłodszych lat. Ileż uroku było w tych jesiennych wieczorach, gdy szliśmy do rozświetlonego kościoła, aby wyśpiewywać Maryi nasze „zdrowaśki”. Drugi powód. Wystarczy odwiedzić, chociaż jedno sanktuarium maryjne, aby się przekonać, ile dokonuje się tam nawróceń, ilu ludzi odzyskuje lub umacnia swoją wiarę w Boga. Maryja staje na drodze naszej wiary. (z książki Ku wolności).

ZIARNA POŚRÓD PLEW

Dokądże, Panie, wzywać Cię będę, a Ty nie wysłuchujesz? Wołać będę ku Tobie: „Krzywda mi się dzieje”, a Ty nie pomagasz? Czemu każesz mi patrzeć na nieprawość i na zło spoglądasz bezczynnie? Oto ucisk i przemoc przede mną, powstają spory, wybuchają waśnie. I odpowiedział Pan tymi słowami: „Zapisz widzenie, na tablicach wyryj, by można było łatwo je odczytać. Jest to widzenie na czas oznaczony, lecz wypełnienie jego niechybnie nastąpi; a jeśli się opóźnia, ty go oczekuj, bo w krótkim czasie przyjdzie niezawodnie. Oto zginie ten, co jest ducha nieprawego, a sprawiedliwy żyć będzie dzięki swej wierności” (Ha 1,2-3;2,2-4).

Kilka lat temu jechałem do ks. Prałata Edwarda Wawerskiego w Hemstead na spotkanie z ks. Biskupem Ryszardem Karpińskim. Na przejściach dla pieszych nad autostradą wiedziałem wiele plakatów z różnymi napisami, nawiązującymi do ostatniego tragicznego zamachu terrorystycznego w Stanach Zjednoczonych. Solidaryzowałem się z treścią tych napisów, z wyjątkiem jednego. Na dużym białym płótnie, czarnymi literami było napisane: „Religia dzieli USA”. Ten, który pisał te słowa jest zapewne zagubiony, jak wielu w dzisiejszym świecie. Tak jak są zagubieni terroryści, którzy terrorem chcą zmieniać świat. Tak jak zagubieni są ci, którzy szukają w religii uzasadnienia przemocy. Tak jak są zagubieni ci, którzy uważają, że przez aborcję i eutanazję da się rozwiązać wiele ludzkich problemów. Tak jak są zagubieni ci, którzy chcą budować sprawiedliwy świat, a za sprawiedliwość ma im wystarczyć zasobność materialna i siła militarna. Tak jak są zagubieni ci, którzy odrzucają bożą moralność i według własnej chcą urządzać świat. Tak jak…. I temu to właśnie zagubionemu człowiekowi Bóg wychodzi naprzeciw.

Archeolog Gene Savoy wraz z kolegami zagubił się w peruwiańskiej dżungli. Wszyscy byli świadomi, że jeśli przed nocą nie znajdą drogi do obozu, to już nigdy nie wyjdą stąd żywi. Gorączkowo zaczęli szukać ścieżki, którą przyszli na to miejsce. Nagle uświadomili sobie, że przez nerwowe bieganie jeszcze bardziej pogarszają swoją sytuację. Zatrzymali się zatem i przez długi czas zachowali milczenie. I wtedy przez głowę Gene’a przemknęła myśl; Bóg jest w dżungli, ona jest także Jego mieszkaniem. Gene przypomniał sobie swoich rodziców, którzy uczyli go, że Bóg stworzył cudowny świat i jest w nim obecny. Dlaczego miałem zamknięte oczy na obecność Boga w peruwiańskiej dżungli? Czy Bóg nas nie stworzył? Czy Bóg nie mieszka w nas? Gdy zadawał sobie te retoryczne pytania, rodził się w nim wewnętrzny pokój. Zawierzył wszystko Bogu, w domu, którego przebywał. Złożył na Niego swoje troski. Potem, wspominając ten moment powiedział: „Patrzyłem na wspaniały szmaragdowy świat dzikich orchidei, barwne i pachnące kwiaty oraz nie mniej kolorowe ptaki. Na pewno, Bóg był tam również. Moje serce zaznało ogromnego spokoju. I gdy tak trwałem w nabożnym milczeniu, nagle usłyszałem szept w mojej duszy: Idź w lewo”. Poszedł i natrafił na ścieżkę, prowadzącą do obozu. Gene, wspominając to wydarzenie, powiedział: „Jestem dumny z moich odkryć archeologicznych. Ale największym moim odkryciem było uświadomienie sobie wszechobecności bożej”.

Dzisiejszy świat pod wieloma względami przypomina dżunglę. Króluje w nim często prawo silniejszego. A w plątaninie różnych poglądów, złudnych obietnic można się zagubić, tracąc przez to życie duchowe a nawet fizyczne. I tylko ten, kto odnajdzie Boga, uwierzy Mu i zaufa może mieć pewność, że zachowa swoje życie, nawet wtedy, gdy „dziki zwierz” pozbawi go życia ziemskiego. I tylko ten, kto zaufa Bogu może mieć pewność, że odnajdzie ścieżkę prowadzącą do obozu ocalenia. Taka wiara jest dla człowieka cennym skarbem. Do takiej wiary dochodzi się własnym wysiłkiem, któremu musi towarzyszyć łaska boża. Apostołowie dotykali Chrystusa, dzielili z Nim swoją codzienność, a jednak prosili: „Panie przemnóż nam wiary”. Wiara ma ogromną moc przemiany. Chrystus powie: „Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze, byłaby wam posłuszna”. O wiele wspanialszym i potężniejszym dziełem, niż przesadzenie morwy jest przezwyciężenie śmierci i osiągnięcie życia wiecznego. Tego możemy dokonać przez wiarę w Chrystusa.

Autentyczna wiara nie dzieli, ale łączy. Łączy człowieka z Bogiem i ludzi między sobą. W sposób obrazowy pisze o tym Billy Graham w książce „The secrets of happines.” Znał on dwóch diakonów, którzy kłócili się z powodu starego płotu na miedzy. Każdy z nich uważał, że linia płotu jest źle wytyczona. Obydwaj byli przekonani, że są z tego powodu pokrzywdzeni. Przez długie lata nie rozmawiali ze sobą. Aż w końcu jeden z nich miał już dosyć tej sytuacji. Pragnął pojednania i pokoju. Kierowany tym szlachetnym uczuciem wziął ze sobą Biblię i poszedł z wizytą do sąsiada, z którym był skłócony. Wręczając Biblię swojemu „staremu wrogowi” powiedział: „Janie ty czytaj Biblię, a ja się będę modlił. Musimy być przyjaciółmi”. Jan zaczął grzebać w kieszeni, szukając okularów. „Ja nie mogę czytać, nie mam okularów” – powiedział Jan. „Weź moje” – odpowiedział sąsiad. Następnie zaczęli razem czytać Słowo Boże i modlić się. Nie minęło wiele czasu, gdy powstali i serdecznie się uściskali. Jan oddał okulary swojemu sąsiadowi i przez łzy powiedział: „Jakubie w twoich okularach linia płotu wygląda całkiem inaczej”. Od tego czasu stali się najlepszymi przyjaciółmi.

Wiara rodzi się ze słuchania Słowa Bożego, jak mówi Pismo święte. Ale w kakofonii dzisiejszego świata trudno je usłyszeć. Włączmy telewizor, otwórzmy gazetę, zajdźmy do księgarni. Czy jest tam Słowo Boże? Może i tak, ale musimy go szukać, jak szuka się złocistych ziaren pszenicy pośród plew. Plew przemocy i nienawiści, przewrotności i wyuzdania, zabobonu i głupoty, itd. Kto jednak szuka ten znajduje. Bóg czeka na nas ze swoim słowem może w zakurzonej Biblii, w ciszy kościoła, w bliźnim. On jest wszędzie. Mówi do nas. Kto Go słucha i w modlitewnym skupieniu przyjmuje Jego słowo w tym rodzi się mądrość wiary. I wtedy wszystko staje się możliwe nawet, gdy mamy wiarę jak ziarnko gorczycy. Możliwy jest pokój na ziemi. Możliwa jest miłość między ludźmi. Harmonijne współżycie między narodami. Jest to możliwe, bo Chrystus zstąpił na ziemię i pouczył nas jak żyć. Jest to możliwe, bo Chrystus umarł i zmartwychwstał (z książki Nie ma inne Ziemi Obiecanej).

ŚWIĘTY ANTONI PADEWSKI

Najdroższy: Przypominam ci, abyś rozpalił na nowo charyzmat Boży, który jest w tobie przez włożenie moich rąk. Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia. Nie wstydź się zatem świadectwa Pana naszego ani mnie, Jego więźnia, lecz weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według danej mocy Boga. Zdrowe zasady, któreś posłyszał ode mnie, miej za wzorzec w wierze i miłości w Chrystusie Jezusie. Dobrego depozytu strzeż z pomocą Ducha Świętego, który w nas mieszka (2 Tm 1,6-8.13-14).

Święty Antoni jest jednym z najpopularniejszych świętych. Krąży nawet opowieść o żołnierzu włoskim, któremu zadano pytanie: „Jakie są osoby Trójcy Świętej?” Ten bez wahania wymienił: „Bóg Ojciec, Syn Boży i Święty Antoni”. Sławy przysporzyły mu: świętość życia, kazania, a szczególnie cuda dokonane za jego przyczyną. To one były m.in. powodem, że papież w niecały rok po jego śmierci zaliczył go do grona świętych. W tak krótkim czasie komisja papieska stwierdziła: 5 uzdrowień z paraliżu, 7 przypadków przywrócenia wzroku, 3 głuchym słuchu, 2 niemym mowy, uzdrowienie 2 epileptyków i 2 przypadki wskrzeszenia umarłych. Patrząc na życie świętego Antoniego nie sposób nie pamiętać ewangelicznej prawdy o wierze, która czyni cuda.

Św. Antoni urodził się około r. 1191 w Lizbonie, stolicy dzisiejszej Portugalii. Rodzice Świętego, Marcin i Maria Boglioni na chrzcie nadali synowi imię Fernando. W domu pod czujnym okiem matki zdobywał on ogładę i dobre maniery, a w szkole przykatedralnej został przygotowany do dalszych studiów. Pomiędzy 15 a 20 rokiem życia Fernando wstąpił do zakonu Kanoników Regularnych św. Augustyna w Lizbonie. Po dwóch latach przeniósł się do innego, jeszcze większego i sławniejszego klasztoru w Coimbrze. Miasto to wówczas było stolicą kraju i siedzibą jedynego uniwersytetu Portugalii.

W klasztorze św. Krzyża w Coimbrze Fernando spędził osiem lat. Tutaj zdobył gruntowne wykształcenie, pogłębił życie duchowe oraz upewnił się w swoim powołaniu kapłańskim. Święcenia kapłańskie przyjął w roku 1219. W ciszy klasztornej odkrył niepowtarzalną wartość Pisma Świętego. Stanie się ono dla niego tak częstą lekturą, że prawie całe pozna na pamięć. Pracowite i owocne lata spędzone w klasztorze dobrze go przygotowały do zadań, jakie Bóg mu wyznaczył.

W rok po święceniach kapłańskich Antoniego, do Coimbry przywieziono trumny franciszkanów, którzy 6 stycznia 1220 r. ponieśli śmierć męczeńską w niedalekim Maroku z rąk mahometan. Ich pogrzeb stał się olbrzymią manifestacją religijną i hołdem dla męczenników. 29 letni Antoni pod wpływem tych przeżyć postanowił przejść do zakonu, który wydał męczenników za wiarę i prowadzić misje w krajach muzułmańskich. Po otrzymaniu zgody swoich przełożonych wstąpił do franciszkanów i zamieszkał w klasztorze pod wezwaniem św. Antoniego Pustelnika. Wraz z habitem franciszkańskim przyjął imię patrona tego miejsca. Odtąd znany będzie jako ojciec Antoni. Gdy opuszczał klasztor św. Krzyża jeden ze współbraci zażartował, że w nowym zakonie zostanie z pewnością świętym. „Kiedy się dowiesz, że jestem święty, będziesz chwalił Boga” – odpowiedział pokornie Antoni.

W roku 1220 Antoni stanął na ziemi afrykańskiej. Słowa Ewangelii trafiały na wyjątkowo trudny grunt. I na domiar złego Antoni zapadł na chorobę, która uniemożliwiała mu skuteczne wypełnienie misji. Przyszły Święty tak łatwo się nie poddawał, aż w końcu miejscowi kupcy chrześcijańscy przekonali go, że klimat tej ziemi jest zabójczy dla jego zdrowia. Po głębokim przemyśleniu i rozważeniu przed Bogiem tej sprawy postanowił wrócić do ojczyzny. Wracał z poczuciem zawodu, nie spełniło się jego pragnienie licznych nawróceń czy śmierci męczeńskiej.

W powrotnej drodze do Portugalii, statek, na pokładzie którego podróżował Antoni, walcząc z nawałnicą morską został przygnany do brzegów Sycylii. Antoni zamieszkał w małym klasztorku franciszkańskim koło Messyny, gdzie dochodził do zdrowia. Kilka miesięcy później w roku 1221 franciszkanie zwołali kapitułę generalną do Asyżu, na którą wybrał się Antoni, z nadzieją, że spotka św. Franciszka, założyciela zakonu. Na kapitule nikt nie zwrócił uwagi na Antoniego. W ostatniej chwili skierowano go do pustelni na Monte Paolo w pobliżu Forli, gdzie miał pełnić posługę kapelańską kilku braciom pustelnikom.

Rok później w drodze na kapitułę prowincjalną w Romami, grupa braci zatrzymała się we Forli, ażeby asystować w czasie święceń kapłańskich. Przełożony w ostatniej chwili, prawdopodobnie z przekory zwrócił się do Antoniego w formie polecenia, aby wygłosił kazanie. Obecni znając Antoniego jako pustelnika spodziewali się raczej wesołej zabawy niż poważnego kazania. Ale jakież było ich zdziwienie, gdy Antoni zaczął przemawiać. Wszyscy zdali sobie sprawę, że mają przed sobą znakomitego kaznodzieję, uczonego teologa i świętego zakonnika. Wieść o tym dotarła do generalnych władz zakonu, z polecenia których otrzymał misję głoszenia kazań w miastach, grodach i wioskach. I tak odkrył swoją życiową misję, którą będzie pełnił do ostatniej godziny swego życia.

Antoni głosił kazania we Włoszech i Francji. Przemawiał w kościołach, a gdy brakowało tam miejsca wychodził na zewnątrz i głosił kazania w największej świątyni, której sklepienie Bóg zamykał błękitem nieba. W jego słowach wyczuwało się moc przekonania, płomienną gorliwość, wewnętrzną siłę, której trudno było się oprzeć. Słuchacze przychodzili nie tylko z miejscowości, gdzie się pojawił, ale i z dalszych okolic. Aby zająć lepsze miejsce wstawano już w nocy i czekano godzinami. Nawet przedstawiciele znamienitych rodów przybywali na miejsce kazania przed wschodem słońca. Zebrani jak urzeczeni słuchali, zapominając nieraz o swoich obowiązkach. Owoc tych kazań był zdumiewający. Kronikarze odnotowują, że grzesznicy gromadami cisnęli się do konfesjonałów i wyznawali swoje grzechy. Zawzięci wrogowie po kazaniu jednali się, ciemiężyciele uwalniali swoje ofiary. Lichwiarze i złodzieje zwracali mienie niesprawiedliwie nabyte. Rozpustnicy zrywali grzeszne znajomości, nałogowcy wracali na uczciwą drogę. Niekiedy całe miasta na skutek jego kazań odmieniały swoje obyczaje, stawały się inne, lepsze. Mocy temu nauczaniu przydawały liczne cuda, które dokonywały się za przyczyną Świętego.

Antoni wycisnął szczególne piętno na mieszkańcach Padwy. Gdy po raz pierwszy przybył do tego miasta było ono uwikłane w ciągłe wojny z sąsiednimi miastami, skłócone wewnętrznie walkami stronnictw i partii. Towarzyszyło temu rozluźnienie obyczajów, wzajemna nienawiść i chęć zemsty. Pod wpływem kazań Antoniego miasto zaczęło się zmienić. Kościoły Padwy nie mogły pomieści wiernych. Na czas jego kazań zamierało miasto, ustawał handel, zamykano warsztaty. Kazań słuchał miejscowy biskup z całym duchowieństwem. Płomienne mowy Antoniego potwierdzane cudami stawały się źródłem licznych nawróceń. Konfesjonały były oblężone. Niejednokrotnie grzesznicy publicznie pokutowali i naprawiali krzywdy. Padwa do niedawna pogrążona w moralnym upadku w ciągu kilku miesięcy odmieniła się całkowicie.

Żarliwe głoszenie słowa Bożego, słuchanie spowiedzi, pocieszanie nieszczęśliwych, czynienie dzieł miłosierdzia sprawiały, że święty Antoni szybko wypalał się, jak świeca płonąca ogromnym płomieniem. Przełożeni wysłali go do wioski Camposampiero, gdzie bracia posiadali małą pustelnię, aby odpoczął i podreperował zdrowie. Dla zapewnienia mu spokoju, przygotowano dla niego na drzewie celę z mat, skąd schodził tylko na wspólną modlitwę i posiłki. Tu w piątek 13 czerwca 1231 roku, koło południa zasłabł tak poważnie, że postanowiono odwieźć go do klasztoru w Padwie, zgodnie zresztą z jego życzeniem. W drodze zmieniono plan i umieszczono go w klasztorze na przedmieściu Padwy, zwanym Arcella. Tu przyjął sakramenty, odmówił z braćmi psalmy pokutne i wieczorem odszedł do Pana po wieczną nagrodę.

Bracia postanowili utrzymać zgon Świętego w tajemnicy, aby ciało spokojnie przewieźć do klasztoru w mieście. Legenda opowiada, że w Padwie pierwsze dzieci zaczęły opowiadać o śmierci św. Antoniego, a od nich dowiedziało się miasto. Dowiedzieli się o tym i mieszkańcy przedmieścia, gdzie Święty zmarł i chcieli zatrzymać ciało zmarłego u siebie jako cenną relikwię. Ale klasztor i zarząd miejski Padwy wystąpił z żądaniem wydania ciała. Utarczki trwały przez prawie pięć dni. Wreszcie interwencja biskupa i władz Padwy zakończyły spór. We wtorek 17 czerwca 1231 roku odbyło się uroczyste przeniesienie ciała św. Antoniego do Padwy (z książki Wypłynęli na głębię).

„PANIE PRZYMNÓŻ NAM WIARY”

Tomasz Edison jest jednym z najbardziej znanych wynalazców na świecie. Opatentował ponad tysiąc wynalazków, w tym mikrofon, fonogram, żarówkę. Przez dziesięć lat pracował nad akumulatorem. Ta praca pochłonęła wiele czasu i pieniędzy. W grudniu 1914 roku, w czasie prowadzonych eksperymentów wybuchł pożar. Łatwopalne materiały sprawiły, że w krótkim czasie całe laboratorium stanęło w płomieniach. Do gaszenia pożaru przybyły straże z ośmiu okolicznych miejscowości. Jednak nic się nie udało uratować. Wszystko spłonęło. Straty oszacowano wtedy na dwa miliony dolarów, a laboratorium było ubezpieczone tylko na 238 tysięcy. Edison miał wtedy 67 lat. Wszyscy myśleli, że po tym wydarzeniu wielki wynalazca załamie się duchowo. W czasie pożaru Karol, syn Tomasza Edisona gorączkowo szukał ojca. W końcu go znalazł. Edison z rozwianymi siwymi włosami spokojnie patrzył na pożar, na jego twarzy widać było zamyślenie. Syn Edisona wspomina: „Moje serce pękało z bólu, gdy patrzyłem na niego. Nie był już młodym człowiekiem, miał 67 lat. Dorobek jego życia pochłonął ogień. Gdy mnie zobaczył, krzyknął: ‘Karolu, gdzie jest twoja matka?  Znajdź ją i przyprowadź tutaj, bo już nigdy w życiu nie zobaczy czegoś takiego’. Następnego ranka Tomasz Edison, patrząc na pogorzelisko powiedział: „Takie nieszczęścia mają wielką wartość. Wszystkie nasze pomyłki, błędy pochłania ogień. Dzięki Bogu wszystko możemy zaczynać od nowa”. Trzy tygodnie po pożarze Edison zaskoczył świat nowym wynalazkiem, jakim był fonogram.

Tomasz Edison nie załamał się, bo był głęboko przekonany, że to co robi ma sens. Nawet pożar, który zniszczył dorobek jego życia nie odebrał mu nadziei i optymizmu. Wiara w swoje możliwości jest konieczna, aby cokolwiek w życiu osiągnąć. Jeżeli ktoś na początku powie, że jest to nie możliwe, to prawdopodobnie nigdy tego nie osiągnie. Potrzebna jest także wiara w drugiego człowieka, nawet gdy jesteśmy świadomi jego zawodności. Edison w trudnych momentach życia, wiarę w swoje możliwości łączył z wiarą w Boga. To dawało mu poczucie pokoju, stabilności. optymizmu i nadziei oraz ukazywało pozytywny wymiar wydarzeń, które dotykają nas jako nieszczęścia. Tak też i w naszym dążeniu do ziemskich celów potrzebujemy wiary, że uda się nam to zrealizować. Gdy te dążenia zawierzymy Bogu, to wtedy nie załamią nas nawet największe doświadczenia życiowe, co więcej, wyjdziemy z tego umocnieni, bogatsi duchowo. Wiara w Boga, to wiara w ostateczne zwycięstwo dobra. Gandhi powiedział „Ci co mają wiarę, nigdy nie utracą nadziei, ponieważ wierzą w ostateczne zwycięstwo dobra”. Są jednak sprawy, gdzie baz wiary w Boga nie postąpimy do przodu, nie zrozumiemy życia, nie poradzimy sobie. Przykładem tego jest poniższe wydarzenie.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Wioleta i załamującym się głosem

zaczęła zadawać pytania: Dlaczego Pan Bóg go zabrał tak wcześnie? Dlaczego nie pozwolił mu zobaczyć nowonarodzonej wnuczki? Dlaczego nie wysłuchał mojej modlitwy? Dlaczego go zabrał, przecież on był tak wspaniałym człowiekiem. Wiele się modlił. O trzeciej godzinie zawsze odmawiał koronkę do Miłosierdzia Bożego? Pytań, pełnych żalu i bólu było więcej. Trudno się temu dziwić, gdyż tego otrzymała wiadomość z Polski o śmierci swojego taty. Kilka tygodni wcześniej Wioleta urodziła córeczkę. Wszyscy tak się z cieszyli, także tata Wiolety. Planowali za kilka dni podłączyć tatę do Skype, aby mógł zobaczyć swoja wnuczkę. Nie zdążyli. Wioletta wraz z mężem i córeczką planowali wyjazd do Polski. Zamierzali pójść razem z tatą do rodzinnego kościoła i po drodze kupić w znanej lodziarni najlepsze na świecie gałkowe lody. Znałem ten ból, bo wiele lat temu stawałem w obliczu śmierci swoich rodziców, szczególnie mojej mamy. Przez kilka lat opiekowała się chorym tatą. Było jej ciężko, ale sama chciała się nim opiekować. Po śmierci taty było jej jeszcze trudniej. Chciałem jej ulżyć w bólu. Zaplanowałem z mamą między innym pielgrzymkę do Ziemi Świętej, aby chociaż trochę odpoczęła po trudach życiowych, a szczególnie ostatnich lat. Planowaliśmy wyjazd w styczniu, ale wcześniej, bo w październiku pojechałem na jej pogrzeb. Do Ziemi Świętej wyruszałem bez mamy. Mama towarzyszyła mi na wszystkich Mszach św., sprawowanych w miejscach świętych. Jej obecność spadała kropelkami łez na ołtarz ofiarny. A rodzące się wtedy pytania łączyłem z modlitwą – prośbą z dzisiejszej Ewangelii, w której apostołowie proszą Jezusa: „Przymnóż nam wiary”.

W rozmowie z Wioletą nawiązywałem do prośby apostołów: „Przymnóż nam wiary”. Tak wiele zależy od naszej wiary. Gdy uwierzymy bezgranicznie Chrystusowi, wtedy otrzymamy światło, które jest w stanie rozświetlić najgłębsze mroki naszego życia, w tym mrok śmierci. I możemy wtedy powtarzać za psalmistą: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia i zamieszkam w domu Pańskim po najdłuższe czasy”. W czasie rozmowy odwołałem się do kultu Miłosierdzia Bożego, do którego jej tata miał szczególne nabożeństwo. Chrystus powiedział do św. siostry Faustyny: „Gdy tę koronkę przy konających odmawiać będą, stanę pomiędzy Ojcem, a duszą konającą nie jako Sędzia sprawiedliwy, ale jako Zbawiciel miłosierny”.  A zatem, płacząc i bolejąc musimy wszystko zawierzyć Bogu, a wtedy odnajdziemy promyk, który rozświetli mrok tego dnia. Do takiej wiary musimy ciągle dorastać. Św. Augustyn w „Wyznaniach” pisze: „Zdumiewało mnie, że chociaż miłowałem już Ciebie, a nie jakieś widmo zamiast Ciebie, jednak nie byłem stały w radowaniu się moim Bogiem. Oto Twój czar porywał mnie ku Tobie, a niebawem odrywała mnie od Ciebie moja własna siła ciężkości i znowu spadałem ku rzeczom tego świata, płacząc. Owa siła ciężkości to były nawyki cielesne. Ale pamięć o Tobie nie gasła we mnie ani też w żadnej mierze nie wątpiłem, że właśnie do Ciebie powinienem przylgnąć. Tylko jeszcze nie byłem do tego zdolny. Albowiem ‘ciało, ulegające zepsuciu, obciąża duszę; ziemskie mieszkanie przytłacza umysł pełen myśli’”.

Podobnie jak prorok Habakuk jesteśmy wystawiani na próbę wiary, gdy wydaje się nam, że Bóg nie odpowiada na nasze wołanie. Prorok woła do Boga o wymierzenie sprawiedliwości, zanosi: „Krzywda mi się dzieje, a Ty nie pomagasz? Czemu każesz mi patrzeć na nieprawość i na zło spoglądasz bezczynnie? Oto ucisk i przemoc przede mną, powstają spory, wybuchają waśnie”. Prorok modli się i nie traci ufności, że Bóg go wysłucha.  I wysłuchał, ale spełnienie modlitwy trzeba będzie poczekać: „Jest to widzenie na czas oznaczony, lecz wypełnienie jego niechybnie nastąpi; a jeśli się opóźnia, ty go oczekuj, bo w krótkim czasie przyjdzie niezawodnie. Oto zginie ten, co jest ducha nieprawego, a sprawiedliwy żyć będzie dzięki swej wierności”. Mimo rodzących się wątpliwości prorok nie traci ufności.

Do tej ufności nawiązuje także Ewangelia na dzisiejszą niedzielę. Bezpośrednio przed prośbą apostołów o wiarę, Chrystus powiedział do nich gorszycielach: „Byłoby lepiej dla niego, gdyby kamień młyński zawieszono mu u szyi i wrzucono w morze”. Mówił także o przebaczeniu krzywdzicielom, i to w nieskończoność. Zapewne apostołom wydało się to zbyt trudne, dlatego proszą Jezusa: „Przymnóż nam wiary”. Jezus mówi, że gdy będą mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, to mogą powiedzieć morwie, aby wyrwała się z korzeniami i przesadziła się w morze, a byłaby im posłuszna. Gdy mamy wiarę w Chrystusa, to nawet to co wydaje się niemożliwe staje się możliwe. Takiej wiary potrzebujemy, aby w życiu coś osiągnąć, a przede wszystkim, aby osiągnąć wieczność (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

NA DROGACH WIARY

Jedno z ważniejszych pytań jakie staje przed nami brzmi: „Kim jest dla ciebie Jezus Chrystus?” Szczera odpowiedź jest bardzo ważna, gdyż wpływa ona na kształt naszej doczesności, a przede wszystkim wieczności. Nie można dać zadowalającej odpowiedzi opierając się tylko na faktach historycznych z życia Jezusa lub doskonałej znajomości Jego nauki. Oczywiście jest to potrzebne, jednak pełniejsza odpowiedź wymaga wiary. Ożywieni wiarą możemy bezbłędnie rozpoznać w Chrystusie naszego Zbawcę i Pana. Stąd też wiara jest bardzo ważna w życiu uczniów Chrystusa.

Apostołowie proszą Jezusa, aby umocnił ich wiarę. Wydaje się to dziwne. Są tak blisko, słuchają Jego słów, są świadkami Jego cudów, a mimo to czują niedostatek swojej wiary. Może ta scena została zanotowana, aby nam uświadomić, że wiara to nie tylko efekt naszego ludzkiego wysiłku, ale przede wszystkim dar boży. O wiarę trzeba prosić, trzeba się o nią modlić. Nieraz Bóg kieruje naszymi losami, tak że pewne sytuacje, zdarzenia sprawiają, że odczuwamy potrzebę Boga i prosimy o łaskę wiary. Tak było w życiu Heather Veitch, którą gazeta El Mundo nazwała Marią Magdaleną XXI.

Heather, niezwykłej urody dziewczyna pracowała w przemyśle pornograficznym, występowała także jako striptizerka. Nie stroniła od alkoholu. Mówi, że prawie zawsze była pijana. Wszystko w jej życiu zmieniło się za sprawą śmierci koleżanki z branży. Veitch, liczyła wówczas dwadzieścia parę lat, tańczyła w klubie 215 Showgirls w Colton w Kalifornii. Podczas pogrzebu koleżanki, Heather i jej przyjaciółki były zagubione, nie wiedziały, jak wyrazić swój ból. I wtedy spontanicznie zaczęły wylewać z piersiówek alkohol na grób. Heather uświadomiła sobie marność dotychczasowego życia. Ogarnięta depresją zaczęła szukać światła w ciemnym tunelu swego życia. Odczuła nieodparte pragnienie zacieśnienia więzi z Chrystusem. Jej nieodłączna towarzyszka, urodziwa Lori Albee wprowadziła ją do grona misjonarek JC Girls, czyli Dziewczyn Jezusa Chrystusa, które głoszą Ewangelię w środowisku, gdzie wcześniej pracowały. Veitch zmieniła pracę, a do klubów nocnych chodziła już w innym celu niż dawniej. Nie przywdziała zakonnego habitu i nie przestała dbać oswój wygląd, mówiąc: „Nigdzie nie jest napisane, że być ładną i dbać o swój wygląd to grzech”. Dziewczyny Jezusa Chrystusa nie chcą nikogo nawracać na siłę, mówią do pracujących w branży pornograficznej, że Chrystus kocha ich i czeka na nich. Veitch wyznaje: „Na początku bardzo mnie peszył pomysł opowiadania o Bogu dziewczynom w klubach ze striptizem. Ale ich reakcja była zawsze bardzo ciepła”. Dziewczyny Jezusa Chrystusa pojawiają się w nocnych klubach i w barach, mają wydekoltowane bluzki i obcisłe spódniczki. Można zobaczyć zabawną minę mężczyzny, który składa im nieprzyzwoitą propozycję i w odpowiedzi słyszy naukę Ewangelii i wezwanie do nawrócenia i uwierzenia Chrystusowi.

Bóg daje każdemu czas łaski, nawrócenia, czas wzrostu wiary. Człowiek często jednak nie rozpoznaje czasu swego nawiedzenia, bo zbyt mocno pogrążył się w doczesności lub zło i nałogi przesłoniły mu świat nadprzyrodzony. Mówi o tym prorok Habakuk w pierwszym czytaniu. Widząc niewiarę i nieprawość ludu wołał do Boga: „Czemu każesz mi patrzeć na nieprawość i na zło spoglądasz bezczynnie? Oto ucisk i przemoc przede mną, powstają spory, wybuchają waśnie”. Bóg odpowiada zniecierpliwionemu prorokowi: „Jest to widzenie na czas oznaczony, lecz wypełnienie jego niechybnie nastąpi; a jeśli się opóźnia, ty go oczekuj, bo w krótkim czasie przyjdzie niezawodnie. Oto zginie ten, co jest ducha nieprawego, a sprawiedliwy żyć będzie dzięki swej wierności”. Dzięki wierze w Boga sprawiedliwy żyć będzie. Oczywiście może to się odnosić do życia doczesnego, jednak zasadniczą perspektywą jest życie wieczne. Na drodze wiary zdobywamy życie wieczne, które jest celem naszego ziemskiego pielgrzymowania.

W życiu codziennym, w rzeczywistości doczesnej możemy się przekonać, że wiara jest także nieodzowna do osiągnięcia zamierzonego celu. Wyraża się to w powiedzeniu: „Jeśli wierzysz, że możesz to osiągnąć, z pewnością to osiągniesz”. Zaś człowiek, który powtarza, że to jest niemożliwe do zrealizowania, niemożliwe do osiągnięcia z pewnością tego nie osiągnie. Wiara sprawia, że podejmujemy działania, szukamy sposobów realizacji wyznaczonego celu. Przydaje ona nam motywacji i energii do działania. Wiara zajmuje ważne miejsce w dzisiejszym świecie w różnego rodzaju przedsięwzięciach biznesowych. Przedsiębiorcy to ludzie, którzy inwestują swój czas, pieniądze, energię, wierząc, że da się ten projekt zrealizować. Podejmują także pewne ryzyko. Dzięki temu dochodzą do czegoś w życiu. Jeśli sprawa wiary tak wygląda w rzeczywistości ziemskiej, to tym bardziej jest ona potrzebna, czy wręcz nieodzowna w rzeczywistości nadprzyrodzonej, duchowej. W tej sferze wszystko jest uzależnione od wiary. Od niej Chrystus uzależniał uzdrowienia, wskrzeszenia, odpuszczenie grzechów. Od wiary zależy nasze zbawienie.

Wiara sprawia, że możemy dokonywać rzeczy niemożliwych z punktu widzenia ludzkiej logiki. Chrystus mówi, gdybyśmy mieli wiarę jak maleńkie ziarno gorczycy i powiedzieliśmy morwie, żeby się wyrwała z korzeniami byłaby nam posłuszna. Apostołowie proszą o taką wiarę. Pragną, aby Chrystus był w ich życiu najważniejszy. Wiemy, że ich prośba została wysłuchana. Chrystus dał im taką mocna wiarę, że dla Niego, jakby wbrew logice ludzkiej, zrezygnowali ze wszystkiego, oddali swoje życie.

W czasie inauguracji swojego pontyfikatu papież Benedykt XVI mówił o lęku człowieka przez całkowitym zawierzeniem Chrystusowi. Niektórzy obawiają się, że zawierzenie Chrystusowi może ich ograniczyć lub zubożyć. Papież mówi, że takie obawy są nie uzasadnione: „Jeśli pozwolimy Chrystusowi wejść w nasze życie, nie tracimy niczego, niczego, absolutnie niczego, co czyni nasze życie wolnym, pięknym i wspaniałym”. Pismo Święte przypomina nam, że taka wiara jest darem bożym, o który powinniśmy prosić Ducha Świętego. I tu rodzi się pytanie: Kiedy ostatni raz prosiłem Boga, aby dodał mi wiary? Apostołowie prosili o przymnożenie wiary, to tym bardziej my winniśmy to czynić.

Ożywieni wiarą możemy być umocnieniem wiary dla innych. Doświadczył tego wybitny rosyjski pisarz Aleksander Sołżenicyn, więzień sowieckiego Gułagu. Ciężka praca, głodowe porcje żywnościowe, brak odpoczynku, pozbawienie możliwości komunikowania się z innym ludźmi, doprowadziły pisarza do skrajnego wyczerpania. Pozbawiony kontaktu ze światem, Sołżenicyn czuł, że nie tylko świat, ale nawet Bóg zapomniał o nim. Zdesperowany postanowił popełnić samobójstwo. Jednak ta decyzja była nie do pogodzenia z nauczaniem Biblii. Postanowił skończyć ze sobą inaczej. Zdecydował się na ucieczkę, jeśli się nie powiedzie, to śmierć zada mu kto inny. Przyszedł dzień ucieczki. W czasie krótkiego odpoczynku w pracy Sołżenicyn wszedł na drzewo. I gdy strażnik się oddalił Sołżenicyn zeskoczył z drzewa i zaczął uciekać. Nagle stanął przed nim więzień, którego wcześniej nigdy nie widział. Sołżenicyn powiedział później, że patrząc w jego oczy ujrzał w nich ogromną miłość do drugiego człowieka. Więzień ów pochylił się i patykiem nakreślił na ziemi znak krzyża. Wtedy pisarz ogarnięty wiarą, uświadomił sobie, że Bóg go nie opuścił, że był z nim w najbardziej bolesnych momentach, że chrześcijanie modlili się o jego uwolnienie.

Trzy dni później Sołżenicyn był już w Szwajcarii jako wolny człowiek (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

NIEPOZORNE POCZĄTKI

W czasie jednej z wycieczek do Chin przewodnik zapytał nas jakie najważniejsze chińskie wynalazki zmieniły świat. Prawie wszyscy myśleliśmy, że w tym prym wiodła Europa. Jakże byliśmy zaskoczeni, gdy usłyszeliśmy, że ważne wynalazki, decydujące o rozwoju cywilizacji nie należą do Europejczyków, tylko do Chińczyków. I dla udokumentowania swego twierdzenia przytoczył bardzo długą listę chińskich wynalazków. Należą do nich między innymi: porcelana, proch, kompas, kusza, piece do wytopu żelaza, sejsmograf, liczydło, latawiec, zegar, druk, system dziesiętny, odkrycie związku krążenia krwi z sercem i tak dalej. Około roku 105 po Chrystusie wynaleźli oni także papier, który w dziejach ludzkości odegrał ważną rolę. Żadna technologia nie miała tak ogromnego wypływu na sposób komunikowania się ludzi, prowadzenia transakcji handlowych, przekazywania najbardziej osobistych informacji. Mimo popularności telefonów komórkowych, tabletów nie spełniły się zapowiedzi, że do roku 1970 papier wyjdzie z użycia, szczególnie w sferze przekazywania informacji. Nadal sięgamy po gazetę, książkę, papier toaletowy… . Mark Kurlansky w książce „Papier: Paging Through History” pisze jak wielką rolę odegrał papier w rozwoju naszej cywilizacji. Z Chin trafił do Europy, zastępując gliniane tabliczki, papirusy, pergaminy, wosk. Stał się nośnikiem drukowanej wiedzy i wartości materialnych, przybierając formę banknotów. Dziś każdy z nas zużywa ponad kilogram papieru i wyrobów papierniczych na dobę. Papier mając ogromne zastosowanie praktyczne jest nieodzownym materiałem w przekazywaniu treści artystycznych. Wbrew wcześniejszym przewidywaniom, w dobie Internetu, książki i gazety mają się dobrze. Ten mały kawałek papieru tak bardzo przemienił świat, otwierając przed ludzkością nowe horyzonty.

Ten kawałek papieru może być przyrównany do ewangelicznego ziarnka gorczycy, którego obrazu używa Jezus mówiąc o naszej wierze. Chrystus nauczał uczniów o wybaczeniu, mówiąc, że mają wybaczać każdemu i to zawsze. Przestrzegał także gorszycieli, mówiąc, że lepiej byłoby im uwiązać kamień młyński u szyi i wrzucić do morza. Były to trudne wymagania, nawet dla apostołów, dlatego proszą oni Jezusa „Dodaj nam wiary”. A zatem idąc za Chrystusem nie wszystko do końca zrozumiemy. I wtedy trzeba prosić modlić się o umocnienie wiary, która pomoże nam przyjąć najtrudniejsze prawdy i nimi żyć. Musi to być ogromna wiara. Dla jej zilustrowania Chrystus używa dwóch wymownych obrazów. „Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: ‘Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze”, a byłaby wam posłuszna’”. Ziarnko gorczycy jest bardzo małe, wsiane zaś w ziemię staje się wielkim krzewem. To ziarnko gorczycy zostało wsiane w glebę naszych serc. I gdy nasze serce przesączymy obecnością Chrystusa, to wtedy to ziarno rozrasta się w ogromny krzew, a jego owoce stają się widoczne na zewnątrz i zadziwiają świat. Jak kawałek papieru z wspomnianej na wstępie historii może rozrosnąć i przemienić nas i cały świat i to nieraz w sposób tak spektakularny jak wyrwanie się drzewa morwy i przesadzenie się w morze, morze, które nie jest odpowiednim miejsce dla drzew. Takie spektakularne cuda mają także miejsce.

Z pewnością należy do nich cud, który miał miejsce 29 marca 1640 r. w Calandzie w Hiszpanii. Miguel Juan Pellicer w cudowny sposób odzyskał prawą nogę, którą amputowano mu w szpitalu w Saragossie 29 miesięcy wcześniej. Cudownie uzdrowiony był gorliwym czcicielem Matki Bożej z Pilar i to właśnie Jej wstawiennictwu przypisał odzyskanie utraconej nogi. Światowej sławy włoski pisarz i dziennikarz Vittorio Messori przez wiele lat badał w archiwach dokumenty z tamtych lat dotyczące tego zdarzenia i stwierdził, że z naukowego punktu widzenia możemy mieć pewność, że cała dokumentacja opisuje historyczny fakt. Szczegółowe odtworzenie tych wydarzeń stało się możliwe dzięki świadectwom, które trzy dni po cudzie zostały złożone pod przysięgą i zapisane. Miguel stracił z powodu gangreny. Dwudziestotrzyletni kaleka, aby przeżyć zmuszony był żebrać. Otrzymał oficjalne pozwolenie na zbieranie jałmużny przy wejściu do bazyliki del Pilar w Saragossie, gdzie przed obrazem Matki Boże błagał o zdrowie. Po pewnym czasie zdecydował się wrócić do rodzinnego domu. Nie mógł jednak pracować w gospodarstwie i aby nie być ciężarem dla rodziny objeżdżał na osiołku okoliczne wioski, prosząc o jałmużnę. Aby wzbudzić większa litość, odsłaniał kikut uciętej nogi. W ten sposób tysiące osób stało się świadkami jego kalectwa, a później cudu uzdrowienia.

Tego pamiętnego dnia, po wieczornej modlitwie i ponowieniu całkowitego zawierzenia Matce Bożej Miguel szybko usnął. Kiedy matka Miguela weszła do jego pokoju poczuła „wspaniały, niebiański zapach”. Podniosła oliwną lampkę i zauważyła, że spod płaszcza, którym był przykryty jej syn, wystawała nie jedna, ale dwie stopy, założone jedna na drugą. Zszokowana tym odkryciem zawołała męża, który po przyjściu odsunął cały płaszcz. Syn miał obydwie zdrowe nogi. Świadomi ogromu tajemnicy, zaczęli krzyczeć i potrząsać nim, aby się obudził. Dopiero po dłuższym czasie Miguel Juan otworzył oczy. W międzyczasie zbiegli się wszyscy domownicy i z wielkim zdumieniem i niedowierzaniem oglądali cud uzdrowienia. Miguel zupełnie nie wiedział, jak to mogło się stać. Pamiętał tylko, że nim go obudzono, śniło mu się, jak namaszczał kikut swej uciętej nogi olejem z lampki w Świętej Kaplicy Matki Bożej z Pilar. Był pewien, że to Jezus Chrystus uzdrowił go za wstawiennictwem Maryi. Jest to cud pod względem zjawiskowym jest jak wyrwanie się morwy mocą wiary i przesadzenie w nowe miejsce, nawet i morze.

Załóżmy, że mocą naszej wiary udałoby się nam przesadzić drzewo z lewej na prawą stronę drogi. Nie miało by to dla nas większego znaczenia, czy drzewo rośnie po lewej, czy prawej stronie. Ważniejsze byłoby to co się dokonało w naszej duszy. Z pewnością nasza wiara, która byłaby jak ziarnko gorczycy stałoby się olbrzymim drzewem. Mając taką wiarę bylibyśmy w stanie zmierzyć się ze wszystkimi trudnościami życia, nawet śmierć nie byłaby straszna. Mielibyśmy absolutną pewność, że jest Bóg, że jest życie wieczne, że na tę wieczność zapracowujemy tu na ziemi. Ta perspektywa nadawałaby sens naszym codziennym krzyżom, które niesione z Chrystusem prowadzą do zwycięstwa, do zmartwychwstania. Z pełnym przekonaniem moglibyśmy śpiewać za psalmistą: „Lecz Pan jest twierdzą moją i Bóg mój skałą schronienia mego”. Przesadzanie drzew mocą wiary, a nawet uzdrawianie nie jest najważniejsze. Wiara jak olbrzymie krzew gorczycy ma wypełnić zakamarki naszej duszy. A gdy się to stanie wtedy zrodzi się w nas nadziej i moc, radość i pokój, których żadne zewnętrzne burze pozbawić nas nie mogą.

Św. Paweł w Liście do Tymoteusza przypomina nam: „Najdroższy: Przypominam ci, abyś rozpalił na nowo charyzmat Boży, który jest w tobie od nałożenia moich rąk. Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości oraz trzeźwego myślenia”. Ten charyzmat otrzymaliśmy także my w sakramencie chrztu i otrzymujemy go w innych sakramentach. Jeżeli w nas ten charyzmat kopci, to trzeba na nowo rozpalić. Jeśli nie uczynimy tego, to mogą się spełnić w naszym życiu słowa Martina Lutra Kinga: „Szukajcie Boga, znajdźcie Go i uczyńcie z Niego moc waszego życia. Bez Niego wszystkie nasze wysiłki obrócą się w popiół, a nasze świty staną się ciemniejsze od nocy” (Kurier Plus 2014).

ODNAJDYWANIE ŚWIATŁA WIARY

Trzy lata temu 10-letni Krystianek z Brooklynu poczuł się słabo w szkole, po powrocie do domu zmęczony położył się, aby odpocząć. Następnego dnia powtórzyło się to. Zaniepokojona matka udała się do lekarza. Po badaniach usłyszała druzgocącą diagnozę – rak wielkości pomarańcza umiejscowił się między sercem a płucami. Położenie guza wykluczało chirurgiczną operację. Pozostała wyniszczająca organizm chemioterapia. Zrozpaczona matka poświęciła wszystko, aby ratować życie jedynego ukochanego dziecka. Była bliska załamania, ale miała przy sobie rodzeństwo i sporo wielkodusznych przyjaciół, którzy pomagali i dodawali otuchy. Stali się oni dla Krystianka i jego matki najbliższą rodzina. Niejeden raz płakali, widząc heroiczną walkę matki i syna ze śmiertelną chorobą. Tę walkę zawierzali Bogu, niejeden raz gromadzili się w kościele na modlitwie, wiele razy informowali się SMS-ami o konkretnej godzinie, kiedy będą się łączyć duchowo w modlitwie za Krystianka. Tak utworzyła się duża wspólnota szlachetnych serc, wspólnota wiary, wiary, która była ogromną mocą dla matki i syna. Ks. Tomasz Szczepańczyk prawie codziennie odwiedzał Krystianka i tak ugruntował jego wiarę, że patrząc na to dziecko można było dostrzec wzruszające piękno świętości. Krystianek wszystko zawierzył Chrystusowi i pocieszał jeszcze swoją matkę. Kiedyś powiedział do niej: „Mamo nie martw się będziemy nadal walczyć, z Bogiem wszystko jest możliwe”. W czasie choroby otrzymywał on wiele prezentów, które w większości oddawał, jak mówił, bardziej potrzebującym, w tym sierotom w Afryce.

Krystianek po wielu bolesnych kuracjach wygrał walkę z rakiem. Badania wykazały, że nie ma śladu po komórkach rakowych. Ogromna radość i dziękczynienie. Niedługo trwała ta radość. W czasie kolejnych badań okazało się, że choroba wróciła, i to w bardziej złośliwej formie. Krystianka podano jeszcze silniejszej chemioterapii. Po raz kolejny komórki rakowe zostały zniszczone. Aby zapobiec kolejnemu nawrotowi choroby dokonano przeszczepu szpiku kostnego. Chłopiec bardzo cierpiał, walczył dla swoje mamy, jak mówił w chwilach największego cierpienia. Matka zostawiła pracę, aby ciągle być przy łóżku swego ukochanego dziecka. Wielu wiernych z parafii św. Katarzyny Aleksandryjskiej i św. Franciszki de Chantal, widząc cierpienie syna i matki i idąc za głosem miłości Chrystusowej wspierało ich duchowo i materialnie, zbierając ofiary na leczenie. Po pomyślnym przeszczepie szpiku kostnego, lekarze podjęli kolejną decyzje, tym razem o przeszczepie komórek macierzystych, aby w ten sposób wyeliminować jeszcze istniejące ewentualnie chore komórki w jego ciele. Krystianek przeszedł pomyślnie kolejny zabieg. W czasie swego cierpienia myślał o innych. W szpitalu co pewien czas dał się słyszeć na korytarzach rozpaczliwy płacz rodziców, którzy usłyszeli od lekarza: „Przykro nam, ale wasze dziecko zmarło”. Słysząc ten płacz Krystianek powiedział pewnego razu: „Mamusiu, ja zostanę lekarzem, sam to wszystko przeszedłem i wiem, jak pomóc tym dzieciom i ich rodzicom”. Zapewne zostałby lekarzem, bo mimo ciężkiej choroby zaliczał na 100 % kolejne egzaminy i dostał się do najlepszej średniej szkoły, a matka odkładała pieniądze na studia syna.

Krystianek nigdy już nie zostanie lekarzem. W czasie przeszczepu komórek macierzystych został zarażony wirusem, z którym osłabiony organizm nie mógł sobie poradzić. Wirus rozprzestrzeniał się błyskawicznie, wyniszczając płuca, wątrobę i kolejne organy. Nocą 14 lipca 2019 roku maszyny już tylko podtrzymywały życie chłopca. Na godzinę przed śmiercią Krystianek wyszeptał ostatnie słowa: „I wanna go home” (Ja chcę do domu). Matka błagała: „Krystianku, nie poddawaj się. Walcz. Proś Jezusa, aby cię uzdrowił”. Odpowiedzią na te błagania był tylko uśmiech na anielskiej twarzy dziecka. On już nie musiał walczyć, on już osiągnął to co jest najważniejsze w naszym życiu. I z tym uśmiechem na twarzy odszedł do domu Ojca. Zapewne odchodząc uśmiechał się także do Jezusa, któremu bezgranicznie zawierzył i wytrwale podążał do Niego drogą bezgranicznej wiary.

W czasie nabożeństwa, które prowadziłem w domu pogrzebowym ks. Tomasz mówił o ogromnej wierze Krystianka: „To ja od niego uczyłem się, jak w trudnych sytuacjach godzić się z wolą Bożą. To on uczył mnie, co to znaczy zawierzyć Chrystusowi całe swoje życie, swoją drogę krzyżową”. Dla Krystianka dopełniło się życie w blaskach wiary. Nikt nie miał wątpliwości, że w jego życiu spełniły się słowa Pisma św. z Księgi Mądrości: „Starość jest czcigodna nie przez długowieczność i liczbą lat się jej nie mierzy: sędziwością u ludzi jest mądrość, a miarą starości – życie nieskalane”. W czasie pogrzebu przedzierając się przez cierpienie i ból oraz krzyk rozpaczy dostrzegaliśmy na drodze wiary jak nabierają realności słowa liturgii pogrzebowej: „Błagamy Cię zatem, miłosierny Boże, abyś wprowadził go do Twojego królestwa, gdzie nie będzie już smutku, ani narzekania, ani bólu, lecz pokój i radość z Twoim Synem i Duchem Świętym, na wieki wieków”.

Krystianek, jak wierzymy cieszył się już chwałą zbawionym, zaś nam, a szczególnie matce i rodzinie zostało zmaganie się z rozpaczliwą ciemnością, którą może rozproszyć tylko światło zmartwychwstałego Chrystusa. Zapewne w duszach uczestników pogrzebu rozbrzmiewały słowa Chrystusa na krzyżu, które matka wykrzyczała, obejmując trumnę swojego ukochanego, jedynego dziecka: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” Zapewne w przeżywanie tego cierpienia wpisują się także słowa z pierwszego czytania na dzisiejszą niedzielę: „Jak długo, Panie, mam wzywać pomocy.  – a Ty nie wysłuchujesz? Wołam do Ciebie: Na pomoc! – a Ty nie wysłuchujesz. Dlaczego ukazujesz mi niegodziwość i przyglądasz się nieszczęściu?”. Wołanie w nieszczęściu biblijnego człowieka, Chrystusa na krzyżu i matki nad trumną syna nie są ostatnimi słowami naszego życia. Ostanie słowo należy do zmartwychwstania. Chrystus zmartwychwstał i my zmartwychwstaniemy. Chrystus wskrzeszając Łazarz powiedział: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, to choćby umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki”. Do tego prowadzi wiara, o której mówi Chrystus w dzisiejszej Ewangelii: „Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze! a byłaby wam posłuszna”. Na drodze wiary nie tylko osiągamy szczęśliwą wieczność, ale także na tej ziemi wielu cudów.  W zasadzie są one dla niedowiarków, aby niejako dotykając mocy Boga umocnili swoja wiarę.

Wiara to owoc naszego duchowego zmagania, ale przede wszystkim to łaska Boża, o którą powinniśmy prosić Chrystusa tak jak apostołowie w dzisiejszej Ewangelii: „Dodaj nam wiary!”. A zatem módlmy się: „Boże w Trójcy Jedyny. Ojcze, który każdego dnia objawiasz się w pięknie otaczającego świata. Synu, który przychodzisz do mnie na Eucharystycznym Stole. Duchu Święty, który towarzyszysz mi na kartach Pisma Świętego. Boże w Trójcy Jedyny, dziękuję Ci za moich Rodziców, którzy od najmłodszych lat prowadzili mnie za rękę do Ciebie i Kościoła. Oni byli moimi pierwszymi napotkanymi misjonarzami. Błogosław im Boże w Trójcy Jedyny, obdarzaj mnie każdego dnia wiarą wytrwałą i autentyczną a mimo wszystko radosną, abym w chwilach zwątpienia pamiętał, że nie byłoby mojego jestem bez Twojego stwarzam Cię z Miłością” (Kurier Plus, 2019).

ABY Z DUSZĄ DOSTAĆ SIĘ DO NIEBA 

Jedna z legend w zaskakujący sposób przedstawia wierzących, którzy w dziwny sposób tylko częściowo dostali się do nieba. Otóż bogobojny mężczyzna po śmierci poszedł do nieba, po którym oprowadzał go św. Piotr. Pierwszą rzeczą jaką zauważył była długa półka, na której były składowane jakieś dziwne rzeczy. „Co to jest. Czy to może produkty do przyrządzania potraw?” – zapytał mężczyzna. „O nie. To są uszy wiernych, którzy żyjąc na ziemi z uwagą słuchali, co należy robić, aby dostać się do nieba, ale w swoim życiu, postępowaniu nie brali tego pod uwagę. W konsekwencji, po śmierci tylko ich uszy dostały się do nieba” – wyjaśnił św. Piotr.

Zaskoczony mężczyzna dotarł do następnej półki, gdzie również dostrzegł dziwne rzeczy. Znowu zadał to samo pytanie: „Co to jest. Czy to może produkty do przyrządzania potraw?”. „Nie- brzmiała odpowiedź- „To są języki wiernych, którzy w czasie ziemskiego życia gorliwie głosili słowo boże, wzywali do nawrócenia, dobrego życia, ale sami nigdy nie postępowali według głoszonych nauk. W konsekwencji, po śmierci tylko ich języki zdołały się dostać do nieba.

Coraz bardziej zdziwiony mężczyzna, rozglądając się dookoła dostrzegł trzecią półkę, na której były dziwne rzeczy, jednak niepodobne do tych z poprzednich półek. Znowu zadał św. Piotrowi takie samo pytanie: „Co to jest. Czy to może produkty do przyrządzanie potraw?” „Nie, to nie są produkty na jakąś potrawę, ale serca ludzi, którzy pełni entuzjazmu całym sercem głosili przykazanie miłości. Wzywali do miłości Boga i bliźniego, ale w swoim życiu w ogóle tego nie praktykowali. A zatem, po ich śmierci tylko ich serca dostały się do nieba.

Fabuła tej legendy jest trochę szokująca, ale myśli w niej zawarte bardzo trafnie oddają prawdę o wspólnocie wierzących. Wiara jest wiodącym tematem dzisiejszych czytań mszalnych. Rozważania teologiczne są bardzo ważne w rozważaniach duchowych, kazaniach, jednak najczęściej zapamiętujemy prawdy teologiczne przekazane w formie przypowieści. Nieraz po wielu latach spotykam wiernych, którzy wspominają moje kazanie, ale najczęściej pamiętają przypowieści i legendy, przez które przekazywałem prawdy ewangeliczne. Z tego powodu bardzo często w swoich rozważaniach posiłkuje się przypowieściami. Jezus często przekazywał prawdy ewangeliczne odwołując się do przypowieści. W Ewangelii czytamy: „To wszystko mówił Jezus tłumom w przypowieściach, a bez przypowieści nic im nie mówił”.

Nauki, które głosił Jezus wydawały się nieraz apostołom zbyt trudne, mimo że swoje słowa Jezus potwierdzał czynami, cudami. Mimo to na dnie ich duszy drzemało niedowiarstwo, jednak ufność pokładana w Chrystusie była większa niż niedowiarstwo. To ona dyktowała prośbę apostołów: „Przymnóż nam wiary!”. I w naszym życiu są chwile zwątpienia, ale jesteśmy głęboko przekonani, że tylko Bóg może nam pomóc, tylko do Niego możemy się zwrócić, bo wiemy, że nas wysłucha. Żywa wiara zakłada więź, relację bliskości, modlitwę rozumianą jako rozmowa, spotkanie z Bogiem. Bóg oczekuje, abyśmy do Niego się zwracali, a wtedy nasza wiara się umacnia. Ziarno wiary, jak ziarnko gorczycy zostało zasiane w naszej duszy na chrzcie świętym. Od łaski bożej i od nas samych zależy, czy stanie się ono wielkim krzewem. W zasadzie Bóg nigdy nie skąpi nam swojej łaski, jeśli o to prosimy o wiarę, a zatem to od nas zależymy czy to małe ziarnko gorczyc stanie się potężnym krzewem. Bardzo często moc tego ziarna odkrywamy przez czyny miłości jak w poniższej przypowieści. Ubogi staruszek codziennie siadywał na przydrożnym kamieniu prosząc o jałmużnę. Ubodzy mieszkańcy wspomagali go na miarę swoich możliwości. Przed staruszkiem można było się wyżalić, opowiedzieć o swoich radościach. Staruszek z uwagą wysłuchiwał i dla każdego miał dobre słowo. Pewnego dnia okoliczni mieszkańcy zauważyli, że kamień jest pusty. Okazało się, że staruszek zmarł. Postanowiono pochować go pod kamieniem, na którym siadywał. Po rozkopaniu ziemi odnaleziono ogromny skarb. Takim skarbem jest gorczyczne ziarnko naszej wiary.

Wróćmy jednak do odpowiedzi Jezusa na prośbę apostołów o przymnożenie wiary. W odpowiedzi Chrystus mówi jaką potęgą jest wiara, a mówi o tym przez przypowieść o ziarnku gorczycy i morwie. Jaka jest tajemnica ziarnka gorczycy? Jest ono najmniejsze ze wszystkich nasion, lecz gdy wyrośnie, jest większe od innych jarzyn i staje się drzewem, tak że ptaki przylatują i gnieżdżą się jego gałęziach. Wielkość leży w tym, że zawiera w sobie potężną siłę życiową! Z maleńkiego ziarnka wyrasta do ogromnych rozmiarów. Dzięki temu staje się symbolem przekuwania w rzeczywistość tego, co wydawało się niemożliwe. Apostołowie proszą o przymnożenie wiary. Mnożenie zakłada, że jest coś do pomnożenia. Mnożenie przez zero zawsze daje zero. W czasie chrztu otrzymaliśmy ziarno wiary. Przez mnożenia nasza wiara może być tak silna, że możemy jej mocą wytrwać morwę z korzeniami i przesadzić w nowe miejsce. Oczywiście znamy takie przypadki cudów, które oddziaływały na rzeczywistość materialną, ale poszukajmy w tej przypowieści istotnej, religijnej wymowy drzewa morwy.

Morwa występuje w Biblii tylko dwa razy – w dzisiejszej Ewangelii i w 1 Księdze Machabejskiej, gdzie znajduje się opis bitwy pod Bet Zacharia. Judejczycy przegrali tę bitwę, gdyż wojska wroga użyły do walki słoni bojowych, rozjuszonych zapachem owoców morwy. Owoce tego drzewa podniecały słonie, które w tej księdze nazwano bestiami. Apokalipsa tak samo nazywa mrocznych wysłanników szatana, których los skończył się w morzu ognia i siarki, podobnie jak wspomnianej morwy! Owoce morwy symbolizują pokusę grzechu, która podnieca słodyczą przyjemności. Nie zdajemy sobie sprawy, że bestie mamiące przyjemnością mogą nas stratować. Morwa ma długie i mocne korzenie, wyrwanie jej jest bardzo trudne prawie niemożliwe, i to jeszcze mocą wiary. Grzech nieraz zapuści w nas tak głęboko korzenie, że sami sobie nie poradzimy. Wystarczy jednak wiara jak ziarnko gorczycy, aby w mocy Chrystusa wyrwać z nas grzeszne drzewo morwy.

A na koniec o wierze w kolejnej przypowieści. Mały chłopiec odbywał podróż luksusowym statkiem z Europy do Ameryki. Nagle na środku oceanu dopadł ich potężny huragan. Na pokład zaczęła wlewać się woda. Wyglądało na to, że statek zatonie. Wszyscy wpadli w panikę, zaczęli walczyć ze sobą zabierając sobie nawzajem kamizelki i szalupy ratunkowe. Tylko mały chłopiec bawił się, jak gdyby nic się działo. Ze spokojem i zaciekawieniem spoglądał na spienione fale.  Pewien dorosły pasażer podszedł do niego i zapytał: „Chłopcze, czy ty nie zdajesz sobie sprawy z tego co się dzieje? Czy nie widzisz, że za kilka minut zatoniemy?” Chłopiec spojrzał na niego ze zdziwieniem i spokojnie odpowiedział: „Kapitanem tego statku jest mój ojciec. A ponieważ jest moim ojcem, ufam mu. Dlatego się boję”

Kapitanem naszego statku na wzburzonych falach oceanu życia jest sam Chrystus, Do Niego trzeba wołać o pomnożenie naszej wiary, aby ze spokojem w duszy odbywać naszą podróż na spotkanie z Nim w Królestwie Niebieskim (Kurier Plus, 2022).