Miłość w nowojorskim tłumie

Ku wiośnie słońce zatacza coraz większe kręgi na polskim niebie. Drgającymi promieniami budzi do życia uśpioną ziemię. Obłoki ku sobie zdążają i z tej bliskości rodzi się deszcz majowy. Spadają ciepłe kropIe na łąki i pola, jeziora i lasy. Rodzi się zieleń, a ptaków śpiewanie budzi nas ranem i usypia wieczorem. W tej bliskości wiosennej pory chcę opowiedzieć o miłości, która karmiła się ptaków śpiewaniem, igrała z wiosennym słońcem, brodziła wśród łąk kwitnących czy też z wiatrem stawała w zawody. Małgosia tak pięknie opowiadała o swojej miłości, że słuchając jej, czułem, jakbym szedł razem z nimi, przemierzając czarowne drogi czasu i przestrzeni. Opowiadała z nutą nostalgii i lęku, bo zapewne przeczuwała nadciągające niebezpieczeństwo. Z dalekiej Ameryki myślą i sercem wracała do Polski, bo on tam został.
Poznali się na I roku studiów i przylgnęli do siebie całą żarliwością młodych dusz. Patrząc sobie w oczy, widzieli cały świat i niczego więcej nie potrzebowali. W służbę miłości wprzęgnęli nie tylko zapał młodych i gorących serc, ale także całą gamę piękna, jakie Stwórca nam dał. Piękna, które możemy wyczuć dotykiem ręki czy dojrzeć okiem, oraz piękna, które możemy dostrzec tylko oczyma duszy. Wspominała wspólne wycieczki na tatrzańskie szczyty, wakacje pod żaglami i zmaganie z wiatrem i wodą, a wszystko przeżywane wspólnie potężniało i układało się w najpiękniejszy hymn, jaki może wyśpiewać zakochane serce. Podziwiali piękne zachody słońca na Lazurowym Wybrzeżu, odpoczywali w cieniu najpiękniejszych katedr Europy, chłonąc ich majestat i Bożą obecność, która pogłębiała ich miłość o wymiar wieczności. Wracali do Ojczyzny, by ogrzać się przy ognisku pośród rozgwieżdżonej nocy, gdy lato zmagało się z jesienią.
To piękno było wpisane w kilkuletnie studiowanie. Po skończonych studiach postanowili udać się w daleką podróż. Gnała ich młodzieńcza ciekawość, a może i nadzieja lepszego urządzenia się w życiu. Postanowili pojechać do Stanów Zjednoczonych. Pełni nadziei stanęli przy ambasadzie amerykańskiej i to był początek końca tej pięknej miłości. Ona otrzymała wizę, on – nie. Smutni wracali do domu, pełni niepokoju zastanawiali się, co robić w tej sytuacji. W końcu zdecydowali, że ona pojedzie i tam, w Stanach, będzie załatwiać przyjazd Marka, tak miał na imię jej chłopak. Smutne, ale pełne nadziei rozstanie. Ostatnie słowa, łzy, zapewnienia, wyciągnięta ręka w geście pożegnania i ten samolot, który rozpłynął się na niebie. Z ciężkim sercem Marek wracał do domu, a i Małgosi w samolocie nie było lekko.
Małgosię spotkałem w Ameryce, gdy miała już za sobą kilkumiesięczne zmagania w załatwianiu przyjazdu Marka do USA. Robiła bardzo wiele, gotowa była wydać wszystkie ciężko zapracowane pieniądze, by tylko Marek mógł przyjechać. Wszystkie te poczynania nie przyniosły pozytywnego rezultatu. Powoli zaczęła tracić nadzieję na przyjazd i spotkanie. Aż w końcu stanęła przed wyborem: wrócić do Polski i uratować tę miłość lub zostać tutaj i zrezygnować z tego, co się rozpoczęło wiosennym porywem serc. Marek domagał się powrotu, ale Małgosia już zdążyła przyzwyczaić się do życia tu, czuła się tutaj coraz lepiej, a ponadto spotkała Tomka, którego znała z czasów studenckich. Nie, nie była to miłość, ale dobrze się czuła, gdy szła z nim na spacer, na zwiedzanie miasta; dobrze było posiedzieć z nim w kawiarni, wygodnie było też robić z nim zakupy. W czasie studiów Tomek bezskutecznie zabiegał o względy Małgosi, a tutaj czynił to jeszcze usilniej. Małgosia nosiła w sobie obraz tamtej miłości i nawet nie przychodziło jej na myśl, że można ją zastąpić jakąś inną, a mimo to godziła się na spotkania z Tomkiem, wspólne spacery czy przebywanie razem. Aż w końcu to, co zostawiła w Polsce, stawało się dla niej jakimś cichym wyrzutem, starała się o tym zapomnieć, a czyniła to tym usilniej, im bardziej zacieśniały się więzy z Tomkiem. To, co teraz przeżywała, nazywała przyjaźnią, bo nie mogła jeszcze nazwać tego miłością. To, co łączyło ją z Markiem, było tak niepowtarzalne i tak nie pasowało do Tomka.
Po kilku miesiącach od pierwszej rozmowy z Małgosią spotkałem ją ponownie, ale tym razem zupełnie przypadkowo i wtedy z pośpiechem dokończyła swoją historię. Na wstępie powiedziała: „Kocham Tomka i planujemy ślub”. Nie wiem, dlaczego słowa „kocham Tomka” wypowiedziała z pewnym zażenowaniem, być może dlatego, że zbyt wiele opowiedziała mi o tej poprzedniej – jak sama mówiła – największej miłości życia. Ta rozmowa nie była długa. Małgosia spieszyła się, bo urządzała z Tomkiem nowe mieszkanie, a to takie absorbujące: meble, telewizor, tapety, skąd wziąć pieniądze na wszystko, tyle różnych spraw na głowie. Nie mówiła nic o tej nowej miłości, bo przecież ma na głowie tyle ważniejszych spraw. Do zobaczenia! Odeszła w pośpiechu, ginąc mi z oczu w obojętnym nowojorskim tłumie.
Ta ostatnia, jakby nie dokończona rozmowa nasunęła mi kilka refleksji, a może nie tyle refleksji, co pytań… Na początku, gdy nosiłem się z myślą opisania tej historii, miałem zamiar dać taki tytuł: Sprzedana miłość, ale gdy to przemyślałem głębiej, doszedłem do wniosku, że byłoby to chyba krzywdzące, zbyt grube linie do tak subtelnej i skomplikowanej sfery przeżyć człowieka. Ale nie mogłem zrezygnować z zadania pytań: Czy nie trzeba walczyć o miłość do końca, gdy mamy pewność, że jest ona autentyczna, prawdziwa i jedyna? Czy można tak łatwo z niej zrezygnować? Czy można ją wymienić na inną? Czy nie zabraknie w tym nowym związku tych pierwszych, autentycznych i szczerych uniesień?
A może są to refleksje i pytania niepoprawnego romantyka w świecie, w którym prawie wszystko da się przeliczyć na dolary…
Tygodnik Katolicki Niedziela)
