Mama w oknie

Jak w poprzednich latach, tak i w tym roku urlop spędziłem w Polsce. Jednak te ostatnie wakacje były nie tylko dłuższe niż zwykle, ale i inne. Kilka dni przed opuszczeniem Nowego Jorku dowiaduję się, że Mama jest chora na nowotwór złośliwy. Kilka miesięcy badań, pobyty w szpitalu i ostateczna diagnoza. Długie tygodnie trwożnego czekania zakończyły się ścinającą z nóg pewnością. Lecę do Polski z nadzieją i cichą radością, którą jednak niweczy niepokojące przeczucie, że są to nasze ostatnie wspólne wakacje.
W dniu mego przyjazdu Mama wychodzi ze szpitala. Powitanie. Poczułem ucisk w sercu, gdy zobaczyłem zmienioną przez chorobę twarz Mamy. Mama, szlochając, wtuliła się w moje ramiona, czułem jakby szukała w nich ocalenia. W synowskiej miłości chciałem ocalić jej nadzieję, radość, spokój. Byłem jednak świadom, tak jak i Mama, że ocalenie w czekających nas doświadczeniach może przynieść tylko Ten, który jest samą Miłością.
Chciałem zrobić dla Mamy jak najwięcej. Dzielimy każdy dzień. Jesteśmy blisko siebie. Wspólne Msze święte. Wspólne wyjazdy, jak i wspólne pobyty w szpitalu. W kaplicy szpitalnej odprawiam Mszę św., w której Mama uczestniczy. Długie rozmowy w szpitalnym ogrodzie. Jest uśmiechnięta i szczęśliwa. Pewnego dnia opowiada mi o śmierci swojej mamy. Babcia umierała mając 48 lat. Mama wspomina, że wydawało się jej, że wraz ze śmiercią mamy życie straci sens, że już nie będzie żadnej radości. Zostanie niekończący się smutek. Jednak z upływem czasu odradzała się radość i budziła się nowa nadzieja. Poprzez tajemnice śmierci i zmartwychwstania Chrystusa babcia wpisywała się radosnym i jasnym promykiem w życie mojej Mamy. Nie wiem, czy Mama opowiedziała mi to zdarzenie przypadkowo, czy też chciała mi pomóc, gdy przyjdą trudne dni dla niej, dla mnie i dla mego rodzeństwa.
Mimo że wakacje były dłuższe, bardzo szybko minęły. Kilka dni przed wyjazdem towarzyszy nam przygnębiająca świadomość rozstania. „Ja to już sobie popłakuję, ale kryję się, aby Rysio tego nie widział” – powiedziała Mama do znajomej. Przychodzi najtrudniejszy moment. Mama znowu wtulona w moje ramiona łka. Nie pamiętam z tego pożegnania żadnych słów, zapamiętałem tylko to ostatnie wtulenie. Wyszedłem z domu. Mama przez okno wyglądała, jak odchodzę. Zatrzymałem się, pomachałem ręką na pożegnanie, wyciągnąłem z torby aparat fotograficzny i zrobiłem zdjęcie Mamy. Jest to ostatnia fotografia mojej Mamy. Mama w oknie. Po moim wyjeździe stan zdrowia Mamy ciągle się pogarszał. Tak bardzo chciałem być w tych dniach przy niej. Doznawałem wewnętrznego rozdarcia. Chciałem jechać do Polski, a z drugiej strony zatrzymywały mnie obowiązki wypływające z mego powołania. Mama zachęcała mnie do pozostania w Stanach. Zostałem. Rozmowy z lekarzami, szukanie najskuteczniejszych leków. Prawie codzienne rozmowy z Mamą. W czasie tych rozmów mówiła mi, że czuje się bardzo dobrze. Później dowiedziałem się, że nie chciała mnie martwić. Gdy ktoś z rodziny rozmawiał ze mną, stała przy telefonie, czuwając, aby zła wiadomość o stanie jej zdrowia nie dotarła do mnie. Pisałem także listy, dużymi literami, aby mogła czytać bez okularów. Ostatni list wysłałem 16 października. Pisałem w nim:
Kochana Mamo!
W ostatniej rozmowie wspominałem Mamie o możliwości przyjazdu na leczenie do Ameryki. Mama jest w dobrym szpitalu w Lublinie. ale tu w Stanach miałbym Mamę bliżej siebie, i także w dobrym szpitalu. Na razie cieszmy się z tego, co jest; z dnia na dzień jest Mama silniejsza. Niech Mama nie mówi, czym mi się odpłaci, Mama nam tyle dala; Heni, Józkowi i mnie, że nigdy się z tego nie wypłacimy. Ja naprawdę cieszę się, gdy mogę coś dla Mamy zrobić. Wszystko bym oddał, aby Mama była szczęśliwa. Henia i Józek tak samo myślą, tylko mniej o tym mówią. Ja to już jestem przyzwyczajony do gadania i pisania, stąd Mama najczęściej słyszy ode mnie, jak bardzo Mamę kocham. Na pielgrzymkę do Ziemi Świętej wybiera się wielu znajomych z Ameryki, a zatem jak Mama nie przyjedzie do nas, my w drodze powrotnej odwiedzimy Mamę w Polsce. Serdecznie ściskam i całuję . Ryszard
Tego listu Mama już nie otrzymała. Dwa dni później rano usłyszałem w słuchawce: „Szykuj się do drogi, Mama zmarła”. Tego samego dnia znalazłem się w samolocie lecącym do Warszawy. Czas wspomnień. Każde wspomnienie o Mamie spada kropelkami łez. Poprzez te kropelki staram się odkrywać nową jej obecność przy mnie. Mam pewność, że jest obecna wśród żywych mocą Miłości ocalającej nas od śmierci. Jak jednak trudno się przyzwyczaić do tej obecności, gdy brakuje dotyku rąk emanujących ciepłem miłości i błękitnych oczu tryskających bezgraniczną ufnością i najczystszą radością. Zaczynam rozmawiać z Mamą. Przypominam jej (chociaż ona teraz wie wszystko lepiej niż ja) piesze pielgrzymki do sanktuarium maryjnego w Krasnobrodzie na Roztoczu. Zanim ujrzałem świat, odbyłem z nią kilka takich pielgrzymek. Klękała wtedy przed cudownym obrazem i prosiła Boga o powołanie kapłańskie dla dziecka, które nosiła pod sercem, jeśli to będzie chłopiec. Bóg jej wysłuchał. Zostałem kapłanem. Wyprosiła, a później robiła wszystko, aby to powołanie wypielęgnować. Pamiętam, jak zabierała nas – mnie, brata i siostrę – do parafialnego kościoła w Majdanie Sopockim. Prawie cztery kilometry piaszczystej drogi. Nieraz dziecięce nogi nie wytrzymywały tego trudu, wtedy Mama brała nas na ręce. Skąd było w niej tyle siły? Pracowała bardzo ciężko, zawsze była zajęta jakąś pracą. Wstawała przed wschodem słońca i pracowała jeszcze po jego zachodzie, szyjąc wieczorami ubrania dla nas czy robiąc swetry na drutach. Chciała, aby nam niczego nie brakowało. W tym zapracowaniu nigdy nie traciła radości i Boga sprzed oczu.
Po wielu latach stanęła przy ołtarzu, na którym sprawowałem Mszę Prymicyjną. Spoglądam na fotografię z tą sceną. Mama płacze, ale są to łzy szczęścia, radości i miłości. Tę miłość zachowa na zawsze w swoim sercu. Swoim ogromnym, matczynym sercem będzie obejmować nie tylko mnie, ale także wszystkich kapłanów. Mówiło tym ks. Infułat Kazimierz Bownik w trafiającej do serca i duszy homilii pogrzebowej, a także proboszcz parafii ks. kan. Jan Maksim, który powiedział, że Mama traktowała go jak syna, a i on czuł się jak w domu, gdy odwiedzał Mamę.
Wpatrując się w rozgwieżdżone niebo za oknem samolotu, rozmawiam dalej z Mamą o jej pobycie w Stanach Zjednoczonych, o naszych planach pielgrzymki do Ziemi Świętej w Roku Jubileuszowym. W ostatnich latach przed śmiercią Mama miała więcej czasu na podróże. Wcześniej przez długie lata pielęgnowała swojego chorego tatę, a później swojego męża. Chciałem to wszystko jej wynagrodzić, ale ta moja nagroda jest niczym w porównaniu z nagrodą, jaką Bóg dla niej przygotował. Wielki Jubileusz będzie obchodzić na uroczystości, z którą żadna ziemska uroczystość jubileuszowa równać się nie może. Wiele było podobnych rozmów. Powoli, w bólu rodziła się nowa forma wspólnego bycia razem, ale minie jeszcze trochę czasu, nim ta obecność stanie się dla mnie źródłem ogromnej radości, radości, która nie będzie mieć granic, gdy się spotkamy w domu naszego Ojca.
W czasie uroczystości pogrzebowych wspomniałem o innej matce, która, gotując w kuchni wyglądała przez okno i obserwowała swoje dzieci, bawiące się na podwórku. Była gotowa śpieszyć im z pomocą, gdy nadciągało jakieś niebezpieczeństwo. Dzieci, wiedząc o tym, czuły się bezpieczne i szczęśliwe. Pewnego dnia, w czasie wieczornej modlitwy, czteroletni synek prawie wykrzyknął: „Dziękuję Ci, Boże, za mamę w oknie”. Żegnając swoją Mamę, tak jak ten mały chłopiec chciałem dziękować Bogu za Mamę w oknie, która jest uosobieniem najpiękniejszej i najszczerszej miłości. Chciałem dziękować Bogu za Mamę w oknie niebieskim. Wierzę, że spogląda teraz na swoje dzieci z okna niebieskiego, tak samo zatroskana o nie jak za życia ziemskiego. W bliskości Boga może wypraszać u Niego ogrom łask dla swoich dzieci. Nie istnieje dla niej problem przestrzeni, a zatem wszędzie może być ze mną. Możemy się czuć jakbyśmy byli na radosnych, wiecznych wakacjach.
W czasie powrotu do Stanów celnik prześwietlając moją torbę podróżną zadał mi pytanie: „Czy ta ikona, którą pan przewozi jest wartościowa?” Widząc zdziwienie w moich oczach powtórzył pytanie: „Czy ta ikona jest stara?” „Nie przewożę żadnej ikony” – odpowiedziałem. Celnik wskazał na monitor, na którym można było zobaczyć rzekomą ikonę. Otworzyłem torbę. Celnik wyciągnął fotografię mojej Mamy w metalowej oprawie, to ona wyglądała na monitorze jak ikona.
Tak, jest to dla mnie bardzo cenna ikona, którą zabieram ze sobą. Ikona malowana najcudowniejszymi kolorami miłości matczynej (Tygodnik Katolicki Niedziela).

