|

Czas na swaty

Na wsi, pod koniec października, w zasadzie wszystkie prace polowe były już na ukończeniu. Można było więcej czasu poświęcić pracom, w tak zwanym obejściu, to znaczy w domowej zagrodzie oraz w przygotowaniu się do zimy. A trzeba wiedzieć, że zimy w tamtych czasach były bardzo mroźne. Przygotowywano drewno na opał i ściółkę. Na początku XX wieku, większość gospodarzy w moich rodzinnych stronach, na Roztoczu korzystało z tak zwanych serwitutów. Były to uprawnienia dla chłopów posiadających własną ziemię do korzystania z pańskich lasów. W moich stronach mówiło się ordynackich lasów, jako że lasy należały do ordynacji zamojskich. Korzystanie z lasu było ujęte w pewne normy, ale chłopi, ryzykując kierowali się bardziej swymi potrzebami niż tymi normami.  Serwitut dawał prawo do drewna opalowego, czasami budowlanego, a także do grabienia ściółki, której używano do ścielenia w oborze, jak i też ogacania drewnianych domów. Ściółka, składająca się z igliwia, liści i miękkiego mchu była świetnym zabezpieczeniem przed mrozami. W jesienne dni rozpoczynano młockę zboża cepami. Zaś wieczorami w domach szatkowano i kiszono kapustę. Beczka kapusty w komorze, to jakby ostatni znak dobrego przygotowania się na długie zimowe dni. Szatkowanie kapusty miało także wymiar społeczny i zabawowy. W izbie oświetlonej lampą naftową była zawsze spora gromada ludzi, w tym młodzieży. Jedni szatkowali kapustę inni rozmawiali, opowiadali, żartowali, śpiewali. Była to także okazja spotkania się młodych, którzy mieli się ku sobie.

W tamtych czasach nie wypadało umawiać się z dziewczyną na randkę, spotykać się sam na sam, spacerować czy odprowadzać do domu po zabawie, a nawet iść razem do kościoła na odpust. Szli gromadnie, ale dziewczyny osobno i chłopcy osobno. W kościele była tak zwana „babska strona” i „chłopska strona”. I nie do pomyślenia było, żeby dziewczyna stanęła w kościele „po chłopskiej stronie”.  Wspólne chodzenie, poznawanie się młodych ludzi nie było tak bardzo konieczne, bo o małżeństwie nie zawsze decydowała miłość, ale posiadane morgi ziemi.  O gotowości córki do zamążpójścia decydował najczęściej gospodarz. 16 letnia dziewczyna była już panną na wydaniu. W niektórych regionach Polski gospodarz, w tajemnicy nawet przed żoną i córką malował na ścianie lub płocie białe znaki, informując w ten sposób, że w domu jest panna do wzięcia. Aby jednak wziąć te pannę za żonę trzeba było przejść przez specjalne ludowe obrzędy zwane swataniem.

Po rozeznaniu majątkowym rodziny przyszłej panny młodej i uznaniu, że jest ona odpowiednią kandydatką na żonę, wysyłano swatów do jej rodziców. Głos panny też się liczył, ale w podjęciu ostatecznej decyzji nie był on najważniejszy. Skład swatowskiej drużyny bywał różny. Wchodził do niej ojciec kandydata na męża, lub starszy brat, czasami także sam kandydat na męża, no i oczywiście swat. Swatem najczęściej była osoba postronna, najlepiej, jeśli to był ktoś poważany we wsi. Rodzina narzeczonej wiedział, kiedy zjawią się w domu swaty, dlatego na ten dzień sprzątano nie tylko chałupę, ale także całą zagrodę. Trzeba było dobrze wypaść przed swatami, to miało także wpływ na przebieg pertraktacji przedmałżeńskich. Swaty przybywali najczęściej do domu dziewczyny w sobotę wieczorem, ale i niedziela była dobrym dniem na swatanie. Niezbędnym elementem w obrzędzie swatania była butelka okowity zwana także gorzałką. Po wejściu do mieszkania dziewczyny i pozdrowieniu chrześcijańskim: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”,  gospodarz zapraszał swatów, aby usiedli. Obydwie strony wiedziały, po co się spotkały, ale ze wstępnych rozmów wcale nie wynikało, o co tu chodzi.

Rozmawiano o pracach gospodarskich, o zdrowiu, o plonach, o wszystkim innym tylko nie o ożenku. Z lat dzieciństwa pamiętam, jak sąsiad, czy ktoś inny przychodził z jakąś sprawą, to nieraz cały wieczór przesiedział, przegadał i dopiero przed wyjściem mówił, z czym przyszedł. Taka towarzyska pogawędka zawsze wpływała pozytywnie na załatwianie sprawy. Wydaje mi się, że przy swataniu taka rozmowa spełniała podobną funkcję. Po długiej pogawędce swat przystępował do rzeczy. Ale też nie wyjawiał wprost, o co chodzi. Poprzez przypowieści mówił, że przyszedł do tego domu, aby kupić rzecz, która jest właśnie tu. Ale to nie on jest tym kupcem, tylko młodzieniec, który był na zewnątrz lub wewnątrz domu. Po czym zaczął zachwalać kandydata na męża. Dalej już się nie dało mówić językiem przenośni. Po wyartykułowaniu, kim jest ten kupiec, i o jaki „towar” chodzi, zaczynały się konkretne pertraktacje przedmałżeńskie. Zazwyczaj, przyszła panna młoda siedziała z boku i przysłuchała się temu lub była nieobecna. Wyglądało to tak jak sprzedawanie i kupowanie konia na targu. Bardzo często dialog swatania był ujęty w pewne formy ludowej obrzędowości. Była to swoistego rodzaju liturgia swatania.

W końcu przychodził moment przyjęcia lub odrzucenia swatowskiej propozycji. Najczęściej, w odpowiedzi przemawiała, przyniesiona przez swatów butelka gorzałki. Swatowie wyciągali butelkę i prosili gospodarza o kieliszki. Jeśli gospodarz ociągał się, niby nie mógł znaleźć kieliszków, to znaczyło odmowę. Trzeba było się szykować do wyjścia i ruszyć w konkury gdzie indziej. Wychodząc często śpiewano: „Pieje kogut, pieje kuraś, pójdź do domu, nic nie wskórasz. Pójdź do domu, nocka długa, nie będzie ta, będzie druga”. Porażkę tego wieczoru łagodziła także butelka okowity. Jeśli zaś gospodarz ochoczo wyciągał z kredensu kieliszki i do tego szedł do komory po zakąskę, najczęściej słoninę, rzadziej kiełbasę, to znaczyło, że swatanie powiodło się. Przy kieliszku swat zadawał już konkretne pytanie, czy rodzice dziewczyny godzą się na oddanie córki temu kawalerowi. Po wyrażeniu zgody, rodzice pytali córkę, czy chce wyjść za tego chłopaka. Do dobrego tonu należało zwlekanie z odpowiedzią, zastanawianie a nawet wybrzydzanie. Po tej grze pozorów dziewczyna wypijała kieliszek przyniesionej wódki, co znaczyło przyjęcie oświadczyn. Prawdę mówiąc, zgoda dziewczyny najczęściej była tylko formalnością, bo wcześniej, kto inny podjął za nią decyzję. Jeśli to był chłopak, którego wcześniej kochała, to ten wieczór był wieczorem wielkiej radości. W przeciwnym razie trzeba było zaakceptować ten wybór i starać się pokochać przyszłego męża, albo być tylko wierną żoną i swoje pragnienie miłości spełnić w dzieciach. Na pokątne romanse nie można było za bardzo liczyć. We wsi wszyscy się znali i taki romans niedbały się ukryć. Ludzie na wsi nie daliby spokoju a i proboszcz publicznie na ambonie wytknąłby ten postępek.  Ale nawet w takich warunkach przebiegłość „nielegalnych” kochanków nieraz zwyciężała. Rodził się syn, który był bardziej podobny do sąsiada, niż do męża.

Bezpośrednio po wyrażeniu zgody rozpoczynały się pertraktacje odnośnie posagu, wiana i innych spraw związanych z weselem. Chociaż często dzień przyjęcia oświadczyn kończono gościną, a sprawy posagu i wiana omawiano w innym czasie. I na ten temat powstało wiele ludowych przyśpiewek.  Na Kujawach śpiewano:

Cztery konie fura siana,

Jest to posag Kujawiana.

Miska klusek, dzban maślanki,

Jest to posag Kujawianki.

Część posagu mojej mamy, mnie przypadł w udziale. Jest nim kufer, ozdobna skrzynia na kółkach, okuta ozdobnymi elementami metalowymi, jak i też pomalowana w ludowym stylu. W kufrze można schować wiele różnych rzeczy. Kufer mamy zamówili u stolarza jej rodzice, jako posag. Kufer posagowy był wypełniony po brzegi. Koniecznie musiała być w nim pierzyna i poduszki z pierza, pościel, ręczniki i wiele innych rzeczy, które były potrzebne mamie w prowadzaniu domu.

Po tych wszystkich ustaleniach, włącznie z datą ślubu pozostało przygotowanie wesela według odwiecznych ludowych zwyczajów. W zasadzie już był tylko jeden kierunek, nie było odwrotu. Młodzieńca nie zniechęcały nawet ludowe przyśpiewki:

„Ożeń się ożeń się, dobrze tobie będzie,

Będziesz miał co kochać, ale jeść nie będzie!”