Cierpienie we dwoje mniej boli

Po porannym wezwaniu do chorego wróciłem do domu, podjąłem codzienne obowiązki duszpasterskie, ale w pamięci miałem ciągle obraz, który nazwałem: miłość najprawdziwsza. Na fotelu siedzi, obezwładniony przez postępujący zanik nerwów, mężczyzna w średnim wieku, nad nim pochylona kobieta. W jej oczach widać troskę, ból i przemęczenie. Urzekło mnie to pochylenie, z którego emanowała najpiękniejsza i najczulsza miłość. Kobieta dotyka bezwładnej ręki mężczyzny i z czułością pyta: – I co, już jest lepiej? Uśmiech chorego jest odpowiedzią, bo nie może być inaczej, gdy czujemy dotyk miłości. Wtedy wszystko staje się piękniejsze, a cierpienie mniej boli.

Przed wielu laty w weselnym orszaku jechali do starego wiejskiego kościoła. Wszystko w tym dniu dziwnie wypiękniało. Niebo było jakby jaśniejsze i kwiaty mocniej pachniały. Pola wyglądały jak barwny kobierzec specjalnie utkany dla młodej pary. Przecinała je wąska droga, którą młodzi zdążali do miejsca, gdzie niebo znaczone jest krzyżem osadzonym na strzelistym dachu. To z tego miejsca spływa łaska Boża na wszelkie ludzkie dobre poczynania. Wokół nich byli weseli roześmiani ludzie, lecz oni byli najważniejsi, a ważność ich stąd, że odnaleźli miłość, z którą jechali do kościoła, by podziękować Bogu za ten wielki dar i prosić, by Jego błogosławieństwo spoczęło na ich miłości.

Migotały światła na ołtarzu, kryształowe żyrandole rozszczepiały światło i kolorami tęczy wypełniały wnętrze świątyni. Biała hostia i kielich wzniesiony ku górze wraz ze śpiewem i muzyką organów kładły się ofiarą przed Tronem Najwyższego. Oni stali tak blisko siebie, ze łzami wzruszenia i drżącym sercem powtarzali: „Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci”. A na pytanie kapłana: „Czy chcecie wytrwać w tym związku w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli aż do końca życia?” – odpowiedzieli pełną żarliwością młodych serc: „Chcemy”.

Szybko minęły dni jaśniejszego nieba i kwiatów mocniej pachnących. Wyszli razem na pole, które kilka dni temu wyglądało jak barwny kobierzec specjalnie dla nich utkany. Dzisiaj to pole stało się miejscem ich pracy. Doświadczali trudu zmagania się z ziemią, a pot, który zalewał oczy, rozmazywał polne barwy weselnego kobierca, zmęczenie czyniło niebo ciemniejszym. Lecz oni mieli cudowny kryształ, który załamywał światło i rozsypywał je kolorami tęczy. T o była ich miłość. Patrząc przez jej pryzmat wszystko nabierało barw radości. Chciało się żyć.

Pewnego dnia wsiedli do samolotu i po długich godzinach lotu wylądowali za oceanem. Pierwsze kroki na nowej ziemi nie były łatwe. Wszystko było nowe i w tej nowości, jak gdyby obce. Ciężka praca tak mało czasu zostawiała na odpoczynek i rozrywkę. Zachowali oni jednak ten cudowny kryształ, zachowali wzajemną miłość, ona umacniała ich i dodawała kolorów tym pierwszym trudnym dniom. Pragnęli mieć własny dom. Zrealizowanie tego marzenia kosztowało ich wiele wyrzeczeń. Ziemia, na której żyli, okazała się dla nich łaskawa. Dzisiaj mają w Nowym Jorku piękny dom, a w nim uroczą córeczkę.

Tadeusz całe dnie pozostaje w domu, z trudem, ale może jeszcze chodzić. Teresa w ciągu dnia zostaje przy mężu, a wieczorem idzie do pracy. Oczy podkrążone zmęczeniem i drżące ręce mówią, jak trudne są to dla nich dni. Ale jest promyk, który rozświetla ten mrok, jest miłość, którą słowami przysięgi wyrażali przy ołtarzu, a dziś słowa tej przysięgi przybrały formę najzwyklejszych ciepłych ludzkich słów: „I co, już jest lepiej?”

Te słowa zostały wypowiedziane po przyjęciu Komunii św. Miłość może być trudna, jak gdyby za ciężka na ludzkie siły, dlatego szuka oparcia w Tym, który jest samą Miłością, który może nas poprowadzić drogą miłości przez cierpienie i śmierć. On jest tym cudownym kryształem, który pośród burz, drogą tęczy poprowadzi nas razem na spotkanie ze sobą, na spotkanie z najpiękniejszą i wieczną Miłością (Tygodnik Niedziela).