Anioł miłości

Trzyletni Cody coraz częściej skarżył się na bóle brzucha. Mama tuliła maleństwo i płacz na chwilę ustawał. Lekarze przypisywali jakieś leki i odsyłali do domu. A ból ciągle wracał. Mały Cody coraz częściej płakał i tracił na wadze. Pewnego razu ból tak się nasilił, że matka wezwała karetkę pogotowi i pojechała z synkiem do szpitala. Lekarz po pobieżnym przebadaniu i przypisaniu leków chciał odesłać dziecko do domu. Tym razem zdesperowana matka powiedziała, że nie wyjdzie stąd dopóki nie zostaną przeprowadzone szczegółowe badania. Wynik badań był druzgocący. Zdiagnozowano złośliwy nowotwór sarkoma. Guz był za duży na operację chirurgiczną. W zbolałym sercu matki zaczęła rodzić się nadzieja, gdy lekarze przedstawili sposób walki z nowotworem. Chemoterapia miała doprowadzić do zmniejszenia guza na tyle, że można będzie go usunąć chirurgicznie.

Mały Cody znalazł się w szpitalu Cornell na Manhattanie. Rozpoczęła się chemoterapia. Maleńkie ciało zostało pokłute zastrzykami, a zabójcze płyny chemoterapii niszcząc komórki rakowe wyniszczały także delikatne ciało dziecka. Dzień i noc czuwała przy nim matka. Serce pękało jej z bólu, gdy patrzyła na cierpienie synka. Nie chciała jednak, aby widział jej ból, dlatego przymuszając się wewnętrznie ubierała się ładnie, robiła makijaż i z uśmiechem tuliła dziecko, a gdy serce nie wytrzymało szła do szpitalnej łazienki, aby się tam wypłakać. Cody bardzo cierpiał. Gdy zobaczył w pobliżu kogoś z personelu szpitalnego z przerażeniem wołał: „No, bubu, no bubu…”. I aby nikt go nie dotykał, podnosił swymi chudymi rączkami koszulkę i pokazywał miejsce, gdzie były podłączone przewody wprowadzające płyny do organizmu. Kiedy zobaczył samochód, którym Eryka zabierała go z domu do szpitala na kolejny zabieg, błagał: „ No bubu, tylko rozmawiajmy, no bubu, tylko rozmawiajmy…”. Chciał, aby w tym dniu nie było żadnych zabiegów medycznych tylko rozmowa. Ta prośba maleństwa nie mogła być wysłuchana.

Maria, matka Codiego samotnie wychowywała dwóch synów, starszy miał 15 lat. Nie miała uregulowanego statusu emigracyjnego. Z powodu choroby dziecka była zmuszona zrezygnować z pracy. Codzienne wydatki i choroba dziecka szybko pochłonęły skromne oszczędności. Wszyscy zostali bez środków do życia. Maria spędzając wiele czasu w szpitalu nie jest w stanie zająć się odpowiednio domem. Na szczęście starszy syn, dobrze się uczy, jest odpowiedzialny i rozumie, że musi przetrwać ten trudny czas. W czasie ostatnich świąt wielkanocnych sam przygotował koszyczek z wielkanocną święconką. W koszyczku znalazły się tylko dwa jajka, sól i kilka kawałków chleba. Na tyle wystarczyło pieniędzy. Ale dzięki Eryce, kobiecie o ogromnym sercu, tuż przed poświęceniem pokarmów wielkanocnych koszyczek chłopca został napełniony innym produktami. Eryka podwoziła Marię do szpitala i wyręczała ją również w dyżurach przy małym dziecku. Jak matka czuwa przy Codym dzień i noc.

Każdy, kto znajdzie się przy chorym nie może oprzeć się wrażeniu miłości, którą emanuje mały Cody. Im bardziej ubywa mu ciała i przybywa cierpienia, tym bardziej wyłania się z niego anielska dusza miłości. Gdy rozmawiał z mamą przez telefon ciągle powtarzał: „Kocham cię mamusiu, kocham cię mamusiu…”. I całuje słuchawkę. A gdy mama przychodziła do szpitala wyciągał swoje wychudzone rączki i z całej siły przytulał się do niej. Całował gdzie popadnie i powtarzał: „Mamusiu kocham cię”. Mamusiu kocham cię…”. Nie wiem czy ta ogromna miłość dziecka łagodzi ból serca matki, czy jeszcze bardziej je rozdziera. Cody rozdawał rączką całuski personelowi szpitala. Miał w tym także swój interes. Dając całusek na pożegnanie liczył, że nie będzie w tym dniu więcej bolesnych zabiegów. Czasami odwiedzał go ojciec, którego Cody darzy także ogromną miłością. Pewnego razu w czasie tych odwiedzin dzieciak patrząc na zmęczoną i smutną mamę powiedział do taty: „Tatusiu przytul mamusię. Tatusiu przytul mamusię…”. W swoim bólu, ten mały anioł cierpienia dostrzega ból innych.

Po świętach Wielkanocnych została zakończona chemoterapia. Cody miał wrócić na tydzień do domu. Ale został w nim tylko jeden dzień, bo wezwano ich ponownie do szpitala. Okazało się, że guz nie tylko się nie zmniejszył, ale powiększył. Lekarze nie dawali większych szans, ale podjęli się dalszego leczenia. Zdecydowali się na nową serię zabiegów chemoterapii. Tym razem Cody miał otrzymać tak silne leki, że nieuniknione są bardzo groźne skutki uboczne dla osłabionego organizmu. Nie wiadomo czy przetrzyma. Zrozpaczona matka i przyjaciele prosili Boga o cud za wstawiennictwem św. Jana Pawła II. Gorącą i szczera modlitwa wzbijała się ku niebu a mały Cody przykuty cierpieniem do łóżka jak do krzyża, półprzytomnym wzrokiem patrzył, co się dzieje wokół niego. Przeźroczystymi przewodami skapywał do organizmu bardzo mocny preparat chemoterapii. Maria patrzyła i była świadoma, że te krople zabijają komórki raka, ale zabijają także jej dziecko. I nikt nie wie, kogo zabiją wcześniej. Matka odchodzi la od zmysłów. Czasami czuła jak jej ciało sztywniało z bólu i cierpienia. Jednak nie traciła nadziei.

Pewnego razu Maria zadzwoniła do przyjaciółki Eryki i powiedziała z rozpaczą: „To gwóźdź do trumny”. Lekarze orzekli, że gdy obecna chemoterapia zmniejszy guza, to zdecydują się na zabieg chirurgiczny usunięcia chorych tkanek wraz z niektórymi wewnętrznymi organami. Po tej operacji te organy musza być zrekonstruowane. Nie ma przy tym pewności, że to wszystko się uda. Została tragiczna świadomość decyzji przedłużenia drogi krzyżowej dziecka lub pozwolenia, aby ten mały anioł, wolny od cierpienia uleciał do swego Ojca w niebie.

W czasie czuwania przy synku Maria wyszła na chwilę ze szpitala, żeby wypłakać się na osobności i zaczerpnąć świeżego powietrza. Przypadkowo zobaczyła jak karetka pogotowia przywiozła chłopca, który na boisku szkolnym doznał złamania nosa. Maria powiedziała: „Tak bardzo bym chciała, abym kiedyś mogła przywieźć z boiska do szpitala Codiego ze złamanym nosem”. Wraz z mamą wierzyliśmy i modliliśmy się o to, aby Cody, spocony i roześmiany przybiegł kiedyś z boiska do domu i rzucił się mamie na szyję i powiedział: „Mamusiu, kocham cię i za wszystko dziękuję”.

Przed nową serią chemoterapii Maria przyniosła swego synka do kościoła, gdzie udzieliłem sakramentu namaszczenia chorych. Mały Cody płakał, bo był głodny. Z powodu oczekiwanych zabiegów lekarskich przez dwa dni miał się powstrzymać od jedzenia. Ale bardziej bał się spotkania z obcymi ludźmi, których pojawienie się najczęściej zwiastowało nowy ból związany z zabiegami medycznymi. My także, modląc się płakaliśmy patrząc na wychudzone, wyniszczone chorobą i cierpieniem bezradne dziecko, które na obronę miało tylko płacz i wtulenie się matczyne ramiona.

Po namaszczeniu i powrocie do szpitala pod narkozą założono Codiemu nowe przewody do chemoterapii. Wróciła nadzieja. Pierwsze dni chemoterapii Cody znosił bardzo dobrze. Radość nie trwała długo. W Dzień Matki, 26 maja cody dostał gorączki i drgawek, zsiniały paznokcie. Spodziewano się najgorszego. Półprzytomna z bólu, złamana także dolegliwościami ciała Maria trwała przy swoim maleństwie. Cody płakał i prosił mamusię, aby pocałunkami w brzuszek łagodziła okropny ból. Wyglądało jakby cały świat był bezradny wobec cierpienia maleństwa. Jedne, co zostało, jedyne, co łagodziło ból to bezgraniczna miłość matki i gorące jej pocałunki.

Dwa tygodnie później Maria przyniosła Codiego ponownie do kościoła. Wraz z przyjaciółmi modliliśmy się o zdrowie i szczęśliwą operację. Cody był bardzo osłabiony, nie mógł stać na własnych nogach. Chemoterapia wyniszczyła jego organizm. Nocami nie mógł spać, a jeśli udało mu się usnąć, to budził go najmniejszy szelest. Jak spłoszony ptak zrywał się z płaczem. Momentami wydawało się, że odchodzi do niebliskiego Ojca. Eryka podmieniała mamę w szpitalu i gdy przytulała Codiego odnosiła wrażenie, jakby on już sam chciał opuścić tę dolinę cierpienia i płaczu i odejść tam, gdzie w ogromnej Miłości utoną wszelkie cierpienia i zgryzoty.

Przez dwa tygodnie Cody nie miał nic w ustach. Pokarm otrzymywał sondą. Po tym okresie nie chciał przyjmować żadnego pokarmu. Próbowano na różne sposoby zachęcić go do zjedzenia, chociaż jednego kęsa. Ale wszystko na nic. Jednak matczyny instynkt miłości potrafi znaleźć drogę do swego dziecka. Maria wiedząc, że Cody bardzo lubi słone paluszki siadła przy nim i zaczęła je ostentacyjnie jeść, celowo szeleszcząc opakowaniem. Zjadła jeden, drugi, trzeci, czwarty…. i w pewnym momencie Cody wyciągnął swoją chudą rączkę i poprosił o paluszka.

Codiego czekała ciężka operacja usunięcia guza wraz z niektórymi wewnętrznymi organami. Lekarze mówili, że zrobią wszystko, co jest możliwe, ale także liczą na cud. W kościele, zawierzając wszystko Bogu modliliśmy się o cud. Przy wyjściu z kościoła Cody uśmiechał się, po raz pierwszy po tych cierpieniach machał rączka na pożegnanie i przesyłał całuski. Po powrocie ze szpitala, ku zaskoczeniu mamy Cody przeszedł z sąsiedniego pokoju do mamy o własnych siłach i wtulił swoją główkę w jej ramiona. Mama była wniebowzięta. Wydaje się, że guz się trochę zmniejszył. Codiego czeka operacja. Nadal potrzebują oni wsparcia, w tym także modlitewnego. Tak jak wcześniej tak i teraz prosiliśmy o cud uzdrowienia za wstawiennictwem św. Jana Pawła II.

Chłopiec z dnia nadzień czuł się lepiej. Nie skarżył się na żadne bóle. Apetyt mu dopisywał. Nawet nocą prosi o jedzenie. Uradowana Maria patrzyła jak synek przybywał na wadze a na buzi pojawiał się lekki rumieniec. Powoli odrastały brwi i rzęsy. Cody był bardzo aktywny. Prawie codziennie mama zabierała go do parku, gdzie dzieciak dokazywał na tyle na ile pozwalała mu choroba. Maria wiedziała, że organizm dziecka ma zmniejszoną odporność, dlatego przemywała środkiem dezynfekującym wszystko, czego Karol dotykał w parku. Miał on też swoje zachcianki, które z radością spełnia mama. Chciał koniecznie na obiad gotowanego kalafiora. Jednak dieta na to nie pozwalała. Ale, żeby sprawić dziecku radość Maria poszła do sklepu, gdzie Karol osobiście dokonał wyboru. Gotowanego kalafiora nie zjadł, ale znajomym opowiadał z dumą, że kupił pięknego kalafiora, którego mama ugotuje.

W przeciągu dwóch tygodni Cody przybył na wadze prawie 8 kilogramów. Maria patrząc jak dziecko wraca do życia, śmieje się, bawi i nie skarży na ból mówiła, że jest to najpiękniejszy okres w jej życiu. Cieszyła się z porozrzucanych zabawek synka i jego umorusanej twarzy. Ten piękny czas przerwał telefon ze szpitala. Nie było to wezwanie na operację tylko na dalszą chemoterapię. Okazało się, że jeden z lekarzy, który miał operować Karola, nie chciał się podjąć tak skomplikowanej operacji, drugi zaś wyjechał na wakacje. Operację miał przeprowadzić Dr Michael P. LaQuaglia, światowej sławy lekarz z sąsiedniego szpitala „Memorial Sloan Kettering Cancer Center and Allied Diseases „. Jednak jego kalendarz był tak zajęty, że na operację trzeba było czekać cztery tygodnie. Obawiano się, że do tego czasu guz może powiększyć na tyle, że nie będzie możliwa operacja, dlatego dla powstrzymania jego wzrostu zadecydowano się na chemoterapię. Maria wiedziała ile bólu i cierpienia przyniesie nowa kuracja. Za wszelką cenę chciała uniknąć tego koszmaru. Była zrozpaczona. Błagała w szpitalu, aby nie odwlekano operacji, ale to wszystko na nic. Kody musi wziąć jeszcze jedną chemoterapię. Z przyjaciółmi błagała Boga o cud. Wybrała się do Dr Michael P. LaQuaglia, aby przyśpieszył operację. Powiedziała: „Pójdę do szpitala i na kolanach będę go prosić”. Lekarz był bardzo zajęty, ale Maria nie rezygnowała. Cały dzień czekała w szpitalu na spotkanie doktorem. Dr Michael P. LaQuaglia wziął Codiego na kolana i powiedział: „Będę cię operował”. Lekarz powtórzył kilka razy, że jest to bardzo trudna i niebezpieczna operacja oraz że trzeba czekać, bo ma zajęte wszystkie terminy. Chemoterapia jest konieczna, aby zapobiec rozrostowi guza.

Zrozpaczona i złamana na duchu Maria wróciła z Codym do domu. Całą noc przepłakała. A Cody całował mamę, przytulał się do niej, chcąc ulżyć w jej cierpieniu. Następnego dnia rano Eryka podjechała pod dom Marii, aby zawieźć Codiego do szpitala na chemoterapię. Podczas wsiadania do samochodu zadzwonił telefon. Okazało się, że jest to telefon od dr Michaela P. LaQuaglia. Powiedział, że dziecko z Singapuru przewidziane do operacji nie dotarło do Nowego Jorku i na jego miejsce będzie operowany Cody. Na tę wiadomość, wszyscy wybuchnęli płaczem i zaczęli się modlić. Zdezorientowany Cody nie wiedział, co się dzieje. Tulił się do mamy i całował ją. Maria mówiła do Codiego: „Synku, mama nie płacze, mama się modli”. A Cody całował ją i mówił: „Kocham cię”. Nie wiedzieli czy bardziej płaczą z radości, że będzie operacja, czy też z powodu, wysłuchanej modlitwy. Mówili, że jest to mały cud, ale czekają na ten najważniejszy. I o ten cud gorąco modlili się w drodze do szpitala. Gdy mijali kościoły modlitwa stawała się intensywniejsza. W pewnym momencie Eryka powiedziała: „Marysiu módlmy się gorąco do Boga, bo tylko w nim jest nadzieja i siła”. Maria odpowiedziała: „Chcę się tak modlić, ale nie potrafię, bo nie mogę się skupić, drżą mi wargi. Bóg jednak to widzi i wie, co kryje się w moim sercu”. W szpitalu Maria spotkała lekarza, opiekującego się Codym, który ze zdziwieniem zapytał: „Jak się pani udało załatwić operacje u dr Michaela P. LaQuaglia”.

Następnego dnia rankiem przyjaciele Codiego i jego mamy zgromadzili się na Mszy św. w kościele św. Krzyża w Maspeth, aby się modlić o szczęśliwą operację. W tym czasie, gdy my modliliśmy się w kościele, Cody przygotowywał się do operacji. Matka przed operacja prosiła lekarza: „Doktorze ratuj moje dziecko”. W odpowiedzi doktor Michael P. LaQuaglia wyjął z kieszeni drewniany duży różaniec i powiedział: „To jest nie w moich rękach, tylko jest rękach Boga”. Wieczorem dotarła do nas radosna wiadomość: operacja się udała. Nie trzeba było usuwać niektórych wewnętrznych narządów. Usunięto tylko guza i część pęcherza moczowego i jelita grubego. Zmęczona, ale z radością w sercu Maria czekała na przebudzenie się dziecka. Dopiero teraz mogła spokojnie myśleć o obawach personelu szpitala i lekarzy, że Cody może nie obudzić się po operacji. Wspomina rozmowie sprzed dwóch miesięcy, kiedy to przedstawicielka organizacji „Friend of Caren” doradzała zaniechała bolesnej kuracji, która nie przyniesie żadnych efektów i przygotowywała się do spokojnego odejścia dziecka. Teraz to wszystko powraca jak zły sen. Maria siedzi przy łóżeczku i z miłością patrzy na swoje ukochane dziecko, które jeszcze się nie obudziło. Cieszy ją diagnoza lekarza, który powiedział, że pozostałe tkanki rakowe spróbują zniszczyć chemoterapią i naświetleniami. Maria była ciągle świadoma, że wszystko jest w ręku Boga, jak powiedział dr Michael P. LaQuaglia.

Cody wybudził się nocą. Poznał mamę, uśmiechnął się do niej, a do pielęgniarek powiedział: „Idźcie sobie stąd”. Chciał pozostać tylko z mamą. Cody szybko wracał do sił. Chciał być tylko z mamą, jak widział pielęgniarki to kazał im wyjść. Dla maleństwa pojawienie się białych fartuchów to zwiastun nowych zabiegów, a zatem bólu i cierpienia. Po dwóch dniach Cody powrócił do domu. Szybko wracał do sił, bawił się i śmiał. Czyż może być większa radość dla matki?

„To jest cud’, tak mówili ci, którzy towarzyszyli Codiemu i jego matce w ich drodze krzyżowej. Ale nim się to stało, Cody wiele przeszedł. Po operacji organizm został zaatakowany trudną do zwalczenia bakterią, która utrudniała wygojenie się ran. Z tego powodu chemoterapia i naświetlanie zostały odsunięte na trzy miesiące. W tym czasie ciało Codiego pokryły liczne rany. Każda zmiana pieluch związana była z ogromnym bólem. W końcu po długich cierpieniach przyszedł czas chemoterapii i naświetleń. Na każdy zabieg Cody był usypiany. Nieraz dwa razy dziennie. Przed podłączeniem przewodów ze środkami usypiającymi dziecko zanosiło się łkaniem. Nieraz na zabieg trzeba było czekać do południa. A do tego czasu nie wolno było podawać Codiemu jedzenia i picia. Dziecko wskazywało paluszkiem na jedzenie i napoje, prosząc o podanie. I jak tu wytłumaczyć, że nie wolno. Wołanie głodnego dziecka rozdzierało serce matki i tych, którzy byli przy nim. Maria chowała wtedy jedzenie, aby nie kusiły Karola.

Przy Codym była także jego babcia, która przyleciała z Polski, aby wspomóc ich w tym ciężkim czasie. Bywał także ojciec Codiego, który założył inną rodzinę. W tym czasie organizm Marii nie wytrzymał ogromnego stresu. Musiała przejść badania i poddać się leczeniu. Cody bardzo tęsknił za mamą. Całował jej fotografie, stojącą na stoliku przy jego szpitalnym łóżeczku i mówił: „Kocham cię”. Gdy pewnego razu Eryka zastępowała Marię w szpitalu usłyszała jak Cody powiedział: „Pan Bóg zabierze bubu”. Eryka myślała, że się przesłyszała i poprosiła, aby powtórzył. „Pan Bóg zabierze bubu”- powtórzyło cierpiące maleństwo. Te same słowa powiedział później do mamy, gdy zobaczył przyklejony plaster na jej ręku. Wzruszająca wrażliwość dziecka, które w swoim cierpieniu dostrzega ból innych. Cody poprzez swoje cierpienie w zadziwiający sposób szybko dojrzewał duchowo. Z większym spokojem i zrozumieniem przyjmował leki i nowe zabiegi. Mama tłumaczyła dziecku, że ten ból, jaki zadają mu lekarze jest potrzebny, aby mógł wrócić do zdrowia. Pewnego razu po bardzo bolesnym zabiegu mały Cody powiedział słabym losem: „Doktorze, dziękuję za ból”. W czasie przyjmowania chemoterapii wracał z wielką radością do domu, mimo, że w plecaku nosił płyn nawadniający, który przewodami spływał do jego żył.

Po ostatniej chemoterapii Cody wrócił osłabiony do domu. Nie mógł stać na własnych nogach. Ale w oczach można było dostrzec ogromną radość, gdy rozpoznawał mijane ulice w drodze do domu. Z radością powtarzał: „O, jedziemy do domu, jedziemy do domu”. Maria mówiła, że cieszył się starymi zabawkami, tak jakby dzisiaj były kupione. Na nowo wszystko odkrywał. Cody bardzo szybko wracał do zdrowia. Był szczęśliwy, bawił się i skakał z radości mimo, że przewody podłączone do żył na klatce piersiowej trochę uwierały i uniemożliwiały beztroskie pluskanie się w wannie z wodą. Podczas kolejnego pobytu w szpitalu, badania nie wykazały obecności komórek rakowych w organizmie Codiego Radość rozsadzała serce Marii i jej przyjaciół, ale nikt nie miał odwagi mówić, że Cody jest zdrowy. Czekano na powtórzenie badań. Ku radości wszystkich potwierdziły one wyniki poprzednich badań. Lekarze nie mówili, że Cody już jest zdrowy, bo do pięciu lat jest niebezpieczeństwo nawrotu choroby. Lekarz powiedział Marii, że jest to bardzo złośliwy rodzaj nowotworu i tylko czyha, aby ponownie zaatakować. Maria i jej przyjaciele wierzyli w siłę modlitwy i ufali, że nawrotu nie będzie.

Karol szybko wracał do zdrowia, a szczęśliwa mama mówiła, że po raz pierwszy od roku może położyć się i spokojnie usnąć. Mimo nieobecności komórek rakowych w organizmie Codiego, to po miesiącu konieczna jest prewencyjna chemoterapia. Stan zdrowia Codiego jednak pozwalał żywić nadzieję, że ta ostatnia chemoterapia nie będzie potrzebna. Ostateczna decyzja w tej sprawie miała zapaść za miesiąc. Niezależnie od tego, chłopca czekała jeszcze półroczna terapia, ale to nie mogło zabrać radości, która się rodziła, gdy patrzyliśmy na Codiego, który z dnia na dzień wraca do pełni życia.

Radość nie trwała długu. Rak powrócił ze zdwojoną siłą. W ostatnich tygodniach i dniach, gdy lekarze nie dawali już żadnych szans a cierpienie się potęgowało, prosiliśmy o spełnienie się woli bożej i o nadzieję, która sięga poza horyzont śmierci.

W ostatnich dniach Cody bardzo cierpiał. Nawet duże dawki morfiny nie były w stanie uśmierzyć bólu. Spragniony prosił o wodę, ale choroba nie pozwalała mu ugasić pragnienia. Aż przyszedł piątkowy świt, 20 kwietnia. Cierpiący anioł miłości przytulony do mamy cichuteńko odszedł do domu Ojca. W niewielkiej białej trumnie pośród kwiatów jaśniała spokojna buzia małego anioła.

Mały Cody dźwigał swój krzyż z sercem przepełnionym ogromną miłością. W czasie choroby przygwożdżony cierpieniem do łóżka często powtarzał: „Kocham cię. Mamusiu, kocham cię. Tatusiu, kocham cię. Adasiu kocham cię, szeptał do brata”. To samo powtarzał w ostatnich dniach agonii, półprzytomny mówił do tych, którzy byli przy nim: „Kocham cię bardzo”. Jestem pewien, że z tą miłością poszedł do nieba, z wysokości, którego spogląda nas i wyprasza nam, a szczególnie swojej rodzinie i przyjaciołom boże błogosławieństwo.

W czasie Mszy pogrzebowej w kościele św. Krzyża w Maspeth przykryliśmy trumienkę małego Codiego welonem, którym przykrywa się kielich z darami ofiarnymi do Mszy, św., bo przykrycia, których zwykle używamy na pogrzebach były za duże. To przykrycie stało się wymownym symbolem cierpienia i ofiary małego Codiego, cierpienia, które zrozumiemy, gdy go spotkamy w domu naszego Ojca. W czasie liturgii pogrzebowej z sercami przepełnionymi bólem i ze łzami w oczach dziękowaliśmy Bogu za naszego pięknego anioła w niebie, któremu na imię Cody.

Golgotę małego Codiego przypomina niewielki pomnik na cmentarzu Mount Olivet w Nowym Jorku. Są na nim wykute postacie aniołów, które przypominają Codiego, małego anioła boleści, który w mocy i tajemnicy krzyża Chrystusowego uleciał do nieba.

Kurier Plus, 2008 r