Amerykanie są normalniejsi  

Prawie trzy lata minęły od mojego przyjazdu do USA. Żyję życiem tego kraju, a przy tym z wielką uwagą śledzę, co się dzieje w mojej ojczyźnie. Cieszy mnie każdy jej sukces, a smuci każde niepowodzenie.

Dostrzegam także pewne zjawiska, które mają tam miejsce, a które budzą pewne zdumienie i do końca są dla mnie niezrozumiałe. I myślę nieraz, czy tak bardzo przyjąłem optykę amerykańskiego patrzenia na te problemy czy może to, co się dzieje teraz w Polsce, jest czymś nienormalnym?

Co budzi moje zdumienie? Reakcja niektórych ludzi, np. p. Millera czy p. Labudy, na wydarzenia typu wizyta marszałka Sejmu na Jasnej Górze. Ci ludzie publicznie wypowiadają się na temat tej wizyty, nie szczędząc przy tym szyderstwa i złośliwości. Ktoś nawet powiedział: „Ostentacyjne okazywanie przez dygnitarzy państwowych swoich związków z religią katolicką staje się niebezpieczną regułą o znaczeniu politycznym”.

Nie wiem, być może te moje obawy czy brak zrozumienia biorą się stąd, że żyję czasowo w kraju, który pod tym względem, zdaje mi się, jest normalny. Na czym ta normalność polega? W Ameryce, jeśli jestem chrześcijaninem, to nawet będąc prezy-dentem mogę chodzić do kościoła i nikogo to nie dziwi, nikomu też nie przyszło do głowy, że można robić sobie z tego żarty albo oburzać się; każdy uważa, że jest to normalne. W czasie obejmowania urzędu przez obecnego prezydenta USA nikt się nie dziwił, że prezydent był w kościele i uczestniczył w specjalnym nabożeństwie, a cała uroczystość z kościoła była transmitowana przez radio i telewizję. Nikt się nie gorszył, a raczej wszyscy byli zbudowani taką postawą. Tu prawie każdy wie, że jeśli człowiek jest bliżej Boga, ma szansę stać się lepszy i być dla innych użyteczniejszy.

Nieraz oglądam w telewizji, jak ważne osobistości ze sceny politycznej uczestniczą w życiu religijnym swoich wspólnot. Chociażby prezydent miasta Nowy Jork. W Środę Popielcową wystąpił w telewizji i każdy mógł dostrzec na jego czole ślad popiołu, nikt się tym nie gorszył, przecież to normalne – jest katolikiem, był w kościele i uczestniczył w obrzędzie posypania głów popiołem. Nikomu nie przyszłoby do głowy, aby to wyśmiewać czy dziwić się. Amerykanie szanują religijność.

Ponadto, w USA lokale wyborcze bardzo często mieszczą się w budynkach parafialnych czy też w dolnych pomieszczeniach samego budynku kościelnego – tak jak to jest w parafii Świętego Krzyża w Nowym Jorku, gdzie obecnie pracuję.

Już widzę, jaką wrzawę by podniosły niektóre ugrupowania polityczne, gdyby to miało miejsce w Polsce. Zarzucałyby Kościołowi mieszanie się do polityki. Mówiąc o tych problemach, trzeba uwzględnić, że Stany Zjednoczone to kraj wielu religii, wielu wyznań. W tej wielości udaje się obywatelom zachować normalność, nikt nie wyszydza postawy religijnej drugiego. Mam wrażenie, że gdyby w Ameryce znalazł się ktoś wypowiadający się jak p. Miller czy p. Labuda, to byłby dziwowiskiem i „bohaterem” wielu rozrywkowych programów.

Gdy w Polsce rozpoczęły się wielkie przemiany, byłem pełen optymizmu, sądziłem, że wszystko szybko wróci do normalności. Dziś widzę, że nie jest to taka prosta sprawa, i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że stanie się to dopiero, gdy przeminie pokolenie „dzieci czerwonego sztandaru”…

Tygodnik Niedziela, 1994 r.