855.Za jaką cenę?
Siadłem przy stole, zapaliłem świeczkę i przestawiłem zdjęcie Doroty z Kubą, tak żeby nie odbijał się w nim płomyk. Zjadłem kawałek opłatka przysłanego przez rodziców i poczułem, jak łzy napływają mi do oczu. Usiadłem.
Kawałek chleba i szproty w sosie pomidorowym musiały mi wystarczyć za całą wigilijną wieczerzę, Jadłem powoli, patrząc na fotografię i prawie słyszałem, jak spadające krople łez pukają o przykryty ceratą stół. Ich obraz rozmazywał się i przez chwilę miałem wrażenie, że oni też płaczą. W radiu od południa leciały kolędy, ale przestałem zwracać na to uwagę. Jadłem bardzo, ale to bardzo powoli. Resztkami chleba wytarłem dokładnie konserwę i talerz. Przełknąłem ostatni kęs.
Chciało mi się wyć! Nie płakać, nie szlochać, wyć! Ubrałem się i prawie wybiegiem na ulicę. Było cicho i pusto. Nie jeździły samochody, nie było wiatru, a mrok rozświetlały świąteczne dekoracje. Szedłem tak bez celu i myślałem sobie.
-Coja tu robię? Gdzie jestem? Za jaką cenę?
Zatłoczone normalnie ulice były puste. Świeciły tylko sklepowe wystawy zachęcające do zakupów, na które nauczyłem się nie zwracać uwagi. Szedłem bez celu przed siebie, byle dalej od tej piwnicy, w której przyszło mi mieszkać, od panującego tam zimna i wilgoci, od wiecznego półmroku i od fotografii bliskich, które zabrałem ze sobą z kraju.
Jakbym uciekał przed ich spojrzeniami, jakbym bał się ich widoku.
– Co ty tu robisz? – zapytałem się na glos. Nie masz pracy. Nie masz pieniędzy. Od kilku dni nic nie jadłeś. Na razie udaje ci się ukraść coś w sklepie, ale jak długo jeszcze? W końcu, cię złapią i co wtedy? Za mieszkanie wisisz od 2 miesięcy. Cud, że jeszcze cię nie wywalili, ale to pewnie nastąpi.
Popatrzyłem na lecący samolot, szumiał dziwnie głośno i mrugał światełkami.
– Wracać? – pomyślałem. Do domu, do bliskich. Uścisnąć ich, mieć ich na co dzień! Jakie to szczęście bawić się z synem, przytulić żonę mieć ich na wyciągnięcie ręki.
Jadący z tyłu samochód zwolnił przy mnie. Policyjny radiowóz prawie się zatrzymał, popatrzyliśmy sobie z kierowcą w oczy. Trwało to przez chwilę i widziałem, jak zmienia mu się wyraz twarzy. Zatrzymałem się, on też . Miał coś takiego w oczach, jakby chciał powiedzieć: „i po co ci to?”, Sięgnął ręką po radiotelefon i powiedział coś po angielsku.
Było mi obojętne, co ze mną zrobi’. Przez moment nawet poczułem ulgę. Zamkną mnie i deportują – wyślą do kraju! Podejmą za mnie decyzję!
Ale-policjant odwiesił słuchawkę, uchyli! szybę i czystą polszczyzną powiedział: – Dwie ulice dalej jest kościół- po czyn skręcił i spokojnie odjechał,
Stałem jak zamurowany. Zastanowiłem się i mruknąłem sam do siebie -Czemu nie?
Zawiązałem sznurowadła, poprawiłem szalik i zapiałam kurtkę. Poczułem, że jest mi zimno. Wetknąłem ręce do kieszeni i raźniej ruszyłem we wskazanym kierunku. Nie było daleko. Przeszedłem dwie ulice i kiedy mijałem park, zobaczyłem rozświetlony kościół. Z daleka słychać było kolędę.
Coś padło mi na policzek, a potem na czoło, jakby kropla deszczu. Potem znowu i jeszcze raz. Podniosłem głowę i popatrzyłem w niebo. Tym razem płatek śniegu osiadł mi na oku, a następny na czole.
-Przecież dzisiaj Wigilia – pomyślałem.
„Samotny” (Nowy Dziennik, 24-26 grudnia 2003 r.)