769.Chyba Bóg o mnie zapomniał
Przed laty Irena wraz z rodziną przyjechała do Stanów Zjednoczonych. Początki były bardzo trudne. Nauka języka, poznawanie nowej kultury, przyuczanie do zawodu, bardzo ciężka praca i wychowywanie trójki dzieci pochłaniało cały jej czas i energię. To poświęcenie nie poszło na marne. Wkrótce, jak mówimy „stanęła na nogi”. Podobnie jak jej mąż, otrzymała dobrą pracę. Mogli sobie pozwolić na dostatnie życie i zapewnić dzieciom wykształcenie. Mając teraz więcej czasu i pieniędzy Irena sprowadzała krewnych i znajomych z Polski, pomagała im rozpocząć nowe życie w Ameryce. Była lubiana, miała wielu przyjaciół. Po śmierci męża w życiu Ireny zaszły zmiany. Jeszcze nie tak bolesne, jak te, które miały ją dopaść w przyszłości. Została sama w pustym domu, ale nie czuła się tak bardzo samotna. Dzieci mieszkały niedaleko, miała też wielu przyjaciół. Po kilku latach na wskutek wylewu krwi do mózgu została sparaliżowana. Zdrowia nigdy w pełni nie odzyskała, została przykuta do wózka inwalidzkiego. W miarę upływu czasu coraz mniej odwiedzało ją dawnych znajomych, a dzieci też ciągle były zajęte i nie miały czasu dla swojej matki. A myśl, że jest zapomniana przez wszystkich nieraz przeszywała bólem jej serce. W końcu dzieci zdecydowały, że dla matki będzie najlepszy dom opieki społecznej. Spotkało ją to, czego się najbardziej obawiała. Znalazła się w obcym środowisku. Tu już prawie nikt jej nie odwiedzał. Także dzieci bardzo rzadko przychodziły do niej. Uważały, że jest w dobrych rękach. Ma posprzątane, nie jest głodna, ma opiekę lekarską. Czego jej więcej trzeba? A gdy ksiądz z Najświętszym Sakramentem wchodził do jej pokoju to zawsze zastawał ją przy oknie, przez które, smutnym wzrokiem wpatrywała się w dal. Może wiedziała oczyma wyobraźni swój dom, który był dla niej całym życiem, a który musiała zostawić. Pewnego razu głosem pełnym goryczy i żalu powiedziała do księdza: „O mnie zapomnieli nie tylko ludzie, ale chyba i Pan Bóg, bo tak długo się męczę”.