|

7 niedziela zwykła Rok C

O TRUDNEJ MIŁOŚCI                       

Jezus powiedział do swoich uczniów „Powiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają. Jeśli cię kto uderzy w policzek, nadstaw mu i drugi. Jeśli bierze ci płaszcz, nie broń mu i szaty. Daj każdemu, kto cię prosi, a nie dopominaj się od tego, który bierze twoje. Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie i wy im czyńcie. Jeśli bowiem miłujecie tylko tych, którzy was miłują, jakaż za to dla was wdzięczność? Przecież i grzesznicy miłość okazują tym, którzy ich miłują. I jeśli dobrze czynicie tym tylko, którzy wam dobrze czynią, jaka za to dla was wdzięczność? I grzesznicy to samo czynią. Jeśli pożyczek udzielacie tym, od których spodziewacie się zwrotu, jakaż za to dla was wdzięczność? I grzesznicy grzesznikom pożyczają, żeby tyleż samo otrzymać. Wy natomiast miłujcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze i pożyczajcie, niczego się za to nie spodziewając. A wasza nagroda będzie wielka i będziecie synami Najwyższego; ponieważ On jest dobry dla niewdzięcznych i złych. Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. Dawajcie, a będzie wam dane: miarą dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą wsypią w zanadrze wasze. Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie” (Łk 6,27-38).

W Ewangelii możemy znaleźć wiele prawd, które jak gdyby kłócą się ze zdrowym rozsądkiem. Należą do nich między innymi te, które zawiera wyżej zacytowany fragment Ewangelii. Wprawdzie Chrystus powiedział, że „moje Królestwo nie jest z tego świata”, a więc można się spodziewać, że logika tego Królestwa będzie odmienna od logiki ziemskiej. Jednak Ewangelia mówi także, że budowanie Królestwa Bożego rozpoczyna się już tu na ziemi. Stąd też logika Królestwa Bożego nie może być obca rzeczywistości tego świata.

Od 6 lat, rankiem, gdy jeszcze mrok jest na dworze, otwieram drzwi kościoła św. Krzyża w Mespeth. Pierwszym reflektorem, jaki zapalam w kościele, jest ten, który oświetla scenę ukrzyżowania w głównym ołtarzu. Jezus na krzyżu, a pod krzyżem ci, którzy najbardziej Go kochali. W mroku kościoła, ta oświetlona scena, swym nastrojem wypełnia wszystkie zakątki świątyni i przenika serce. Jest ona streszczeniem nauki Ewangelii o miłości, potwierdzonej życiem i śmiercią. Miłość doprowadziła Jezusa na krzyż. Na krzyżu, Jezus daje świadectwo najtrudniejszej miłości, o jakiej naucza w zacytowanym na wstępie fragmencie Ewangelii. Na krzyżu modli się za swych oprawców: „Ojcze przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Chrystus spoglądał na oprawców ze swej boskiej perspektywy i widział jak mały, godny politowania jest człowiek, który przez zło zamazuje swe podobieństwo do Boga.

Chrystus zmienił perspektywę patrzenia na świat i drugiego człowieka. Trudno wyobrazić byłoby wyobrazić sobie dzisiejszy świata bez wartości, jakie wnosi Ewangelia. Chrystus mówiąc o trudnej miłości, posuniętej aż do miłości nieprzyjaciół nawiązuje do Starego Testamentu, gdzie w Księdze kapłańskiej jest napisane: „Złamanie za złamanie, oko za oko, ząb za ząb. W jaki sposób ktoś okaleczył bliźniego, w taki sposób będzie okaleczony”. A także czyni odniesienia do przykazania miłości bliźniego zawartego w tej samej księdze oraz potocznej interpretacji tego prawa przez rabinów, którzy dodawali, nie notowane w Piśmie słowa: „Będziesz nienawidził nieprzyjaciela swego”.

W zasadzie jesteśmy zgodni, co do tego, że miłość jest najważniejszą zasadą naszego życia. Potwierdzają to nawet doświadczenia kliniczne. Psychiatra amerykański Karl Menninger wyszedł z założenia, że to, czego potrzebują najbardziej pacjenci w jego klinice, jest miłość. Dlatego zdecydował, wraz ze wszystkimi pracownikami, że każdy poczynając od dyrektora a kończąc na ogrodniku, będzie okazywał pacjentom, na każdym kroku, miłość. Wyniki były rewelacyjne. Czas kuracji skrócił się o połowę.

Skłócony i rozdarty świat, nasze rodziny i my sami potrzebujemy miłości posuniętej aż do miłości nieprzyjaciół. Nienawiść, jaką okazujemy naszemu wrogowi potęguje jego nienawiść do nas. Nienawiść w nas sprawia, że coraz więcej mamy wrogów wokół siebie. Przełamaniem tego zaklętego kręgu nienawiści jest miłość nieprzyjaciół. Jest to miłość bardzo trudna, ale nieodzowna w budowaniu Królestwa Bożego. Może się ona wyrażać na wiele sposobów. Najbardziej jej podstawową formą będzie nieodpłacanie złem za zło. Powstrzymanie się od prawa odwetu. Jeśli uda się to nam osiągnąć, bardzo szybko poczujemy wewnętrzną satysfakcję z odniesionego zwycięstwa. Jest to radość, że Bóg w nas zwyciężył. Nasza wewnętrzna satysfakcja znajdzie wyraz na zewnątrz; będziemy mieć wokół siebie więcej przyjaciół i ludzi nam życzliwych. Rozważania te zakończę ilustracją wziętą z życia.

W czasie Wojny Domowej w Stanach Zjednoczonych Peter Miller był pastorem niewielkiego, protestanckiego kościoła w Pennsylvani. W pobliżu kościoła żył mężczyzna, który był bardzo wrogo nastawiony do pastora. Pastor doświadczył z jego strony wiele zła i złośliwości. Pewnego razu mężczyzna ten został aresztowany i skazany na śmierć. Okazało się, że na sumieniu miał wiele przestępstw. Gdy pastor dowiedział się o tym wyroku, pieszo wyruszył do generała George Washingtona, aby uzyskać ułaskawienie dla swego wroga. Generał odpowiedział, pastorowi, że nic nie może zrobić dla jego przyjaciela. Miller odpowiedział: „Mój przyjaciel! on jest największym wrogiem w moim życiu”. “Co- odpowiedział Washington- przeszedłeś pieszo 60 mil, aby ocalić swego wroga? To rzuca inne światło na całą sprawę. Otrzymasz ułaskawienie dla niego”. Z ułaskawieniem w ręku pastor wraca do domu, gdzie wszystko było przygotowane do egzekucji. Pastor idzie na miejsce wykonania wyroku. Gdy skazaniec go zobaczył, zaczął wołać: „Oto jest stary Peter Miller, przyszedł, aby świętować zwycięstwo widząc mnie wiszącego”. Miller podszedł do niego i podał mu akt ułaskawienia podpisany przez George Washingtona. Ten akt miłości nieprzyjaciół przemienił skazańca, a pastor i jego wspólnota wiary zyskała jednego z najbardziej oddanych przyjaciół.

Nie zawsze, możemy tak szybko oglądać i cieszyć się owocami miłości naszych nieprzyjaciół. Chrześcijanin ma czas; bo przed nim wieczność (z książki Ku wolności).

TRUDNA MIŁOŚĆ

Saul wyruszył ku pustyni Zif, a wraz z nim trzy tysiące wyborowych Izraelitów, aby wpaść na trop Dawida na pustyni Zif. Dawid wraz z Abiszajem zakradli się w nocy do obozu; Saul właśnie spał w środku obozowiska, a jego dzida była wbita w ziemię obok głowy. Abnert i ludzie uśpieni leżeli dokoła niego. Rzekł więc Abiszaj do Dawida: „Dziś Bóg oddaje wroga twojego w moc twoją. Teraz pozwól, że przybiję go dzidą do ziemi, jednym pchnięciem, drugiego nie będzie trzeba”. Dawid odparł Abiszajowi: „Nie zabijaj go! Któż bowiem podniósłby rękę na pomazańca Pańskiego, a nie doznałby kary?” (1 Sm 26, 2.7-9).

Robert Coleman w książce „Written in Blood” opowiada historię małej dziewczynki, Marii, która w czasie leczenia potrzebowała transfuzji krwi. Jej młodszy brat, Johnny cierpiał na tę samą chorobę co ona, ale dwa lata wcześniej został z niej wyleczony. Dla Marii najlepszym dawcą krwi byłby ktoś kto sam przeszedł tę chorobę, a zatem jej młodszy brat był idealnym dawcą.  „Czy możesz oddać swoją krew do Marii?”- zapytał lekarz. Johnny zawahał, a jego wargi zaczęły drżeć. Po chwili wahania uśmiechnął się i powiedział: „Oczywiście, dla mojej siostry zrobię to”. Wkrótce rodzeństwo przewieziono do sali szpitalnej. W czasie drogi Johnny spojrzał na siostrę i uśmiechnął się do niej. Pielęgniarka włożyła igłę w żyłę chłopca. Johnny spoważniał i patrzył jak przez rurkę przepływa krew. Gdy transfuzja się skończyła, Johnny drżącym głosem zapytał: „Panie doktorze, czy zaraz umrę?” Lekarz dopiero teraz zrozumiał, dlaczego Johnny zawahał się i dlaczego drżały mu wargi. Mały chłopiec myślał, że oddanie krwi dla siostry jest równoznaczne z utratą własnego życia. Dla niego zgoda na transfuzję krwi była równoznaczna ze zgodą na oddanie swego życia dla siostry. Był gotowy umrzeć, aby ona żyła. Na szczęście Johnny nie musiał umierać, aby uratować życie swojej siostrzyczki. Jakże piękna miłość. Jest to trudna miłość, ale możemy ją zrozumieć. Możemy zrozumieć miłość, która jest gotowa oddać życie za kogoś bliskiego.

Możemy także zrozumieć historię, którą opowiada zacytowany na wstępie fragment z 1 Księgi Samuela. Z Biblii dowiadujemy się, że po zwycięstwie Dawida nad Goliatem, filistyńskim wojownikiem ożenił się on z Mikal, córką króla izraelskiego Saula i stał się przyjacielem jego syna Jonatana. Dawid dowodząc oddziałami wojowników izraelskich odniósł wiele zwycięstw nad wrogami Izraela. Stawał się wśród ludu coraz bardziej popularny, budząc zazdrość Saula. „A Saul bardzo się rozgniewał, bo nie podobały mu się te słowa. Mówił: ‘Dawidowi przyznały dziesiątki tysięcy, a mnie tylko tysiące. Brak mu tylko królowania’. I od tego dnia patrzył Saul na Dawida zazdrosnym okiem”. Saul postanowił zabić Dawida. Czując zagrożenie, Dawid, przyszły król Izraela zbiegł, w czym pomogli mu Jonatan i Mikal. Uchodząc przed Saulem udał się między innymi na pustynię Zif, gdzie w regionie „Skał Dzikich Kóz” miał możliwość zabicia Saula, lecz go oszczędził. Tę scenę opisuje zacytowany na wstępie fragment z Księgi Samuela. Dawid nie zabił jednak swojego wroga, który czyhał na jego życie, tylko okazał mu miłosierdzie, miłość. Była to jednak miłość w niedoskonałym kształcie, była niejako wymuszona lękiem przed karą bożą: „Nie zabijaj go! Któż bowiem podniósłby rękę na pomazańca Pańskiego, a nie doznałby kary?”.

W Chrystusie miłość przybrała najdoskonalszy kształt. I takiego kształtu miłości wymaga Chrystus od swoich wyznawców. W Ewangelii na dzisiejszą niedzielę słyszymy Jego słowa: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają. Jeśli cię kto uderzy w policzek, nadstaw mu i drugi. Jeśli bierze ci płaszcz, nie broń mu i szaty. Daj każdemu, kto cię prosi, a nie dopominaj się od tego, który bierze twoje. Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie i wy im czyńcie”. Chrystus nie wymaga od nas czegoś, czego sam by wcześniej nie doświadczył w ludzkim wymiarze, łącznie z miłością swoich nieprzyjaciół. Umiera na krzyżu za wszystkich, nawet za nieprzyjaciół i swoich wrogów. Wybacza swoim oprawcom, co więcej modli się za nich, prosi za nimi swojego Ojca: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. A zatem taka miłość jest możliwa w naszym życiu. Jeśli brakuje nam ludzkiej siły w jej praktykowaniu, to możemy liczyć na moc płynącą z krzyża Chrystusa. Tylko taka miłość czyni człowieka całkowicie wolnym od spętania jakimkolwiek złem. Prawdziwym zwycięzcą jest ten, który może powtórzyć z wewnętrznym przekonaniem za św. Pawłem: „Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”. Te słowa były życiowym mottem bł. Ks. Jerzego Popiełuszki, który został zamordowany przez Piotrowskiego, komunistycznego zbrodniarza. Dzisiaj bł. Jerzy jaśnieje blaskiem chwały a jego oprawca, okryty hańbą kryje się jak zadżumiony szczur. I niedługo stanie przed obliczem miłosiernego Boga. Czy go ogarnie, to boże miłosierdzie, nie wiemy, ale możemy być pewni, że bł. Jerzy będzie modlił się za swego oprawcę, jak to czynił w ziemskim życiu.

Inny przykład takiej miłości ukazuje nam opis męczeństwa św. Andrzeja Boboli. Oto jego fragment: „Po kolei ściągano żywcem skórę z tych miejsc na ciele Świętego, które związane były z jego urzędem kapłańskim, a więc z pleców, na których przy odprawianiu Mszy Świętej spoczywa ornat, z rąk dokonujących cudu Przeistoczenia i z głowy, na której zakonnik miał wygoloną tonsurę. Otwarte rany zasypywano plewą z orkiszu. Ojciec Bobola znosił te męki z heroizmem godnym najbardziej bohaterskich męczenników Pańskich. Przez cały czas wśród jęków boleści wzywał imion Pana Jezusa i Maryi oraz składał wyznania wiary, nadziei i miłości – jedno z nich miało brzmieć następująco: ‘Wierzę i wyznaję, że jest jeden Bóg prawdziwy, tak jak jeden jest prawdziwy Kościół, jedna prawdziwa wiara katolicka, objawiona przez Chrystusa, ogłoszona przez apostołów, za nią tak jak Apostołowie i wielu Męczenników, także ja chętnie cierpię i umieram’. Niedługo zaś przed śmiercią Święty miał się odezwać do swych oprawców następującymi słowami: ‘Moje drogie dzieci, co wy robicie? Oby Pan Bóg był z wami i z waszej złości dał wam wejść w samych siebie! Jezus! Maryja! bądźcie przy mnie! Oświećcie tych ciemnych Waszym światłem!… Jezus! Maryja! Panie, w ręce Twoje oddaję duszę moją!’. Do śmierci zachował, jak widać, nie tylko wierność Synowi Bożemu i Jego Kościołowi, ale także prawdziwą miłość Chrystusową, która nakazuje miłować nawet nieprzyjaciół”.

Taka miłość zawsze zaczyna się od wybaczenia. Bez wybaczenia nie postąpimy ani kroku na drodze miłości heroicznej, na którą zaprasza nas Chrystus. Posłuchamy zatem słów o wybaczeniu św. Jana Pawła II, który wybaczył i modlił się w intencji swojego niedoszłego zabójcy: „Bóg nie przebacza zła, ale przebacza człowiekowi i uczy nas odróżniać sam zły czyn, który jako taki zasługuje na potępienie, od człowieka, który go popełnił, a któremu On daje możliwość przemiany. Podczas gdy człowiek skłonny jest utożsamiać grzesznika z grzechem, zamykając przed nim wszelką drogę wyjścia, Ojciec niebieski zesłał na świat swego Syna, aby otworzyć wszystkim drogę zbawienia. (…) Potrzebne jest dziś chrześcijańskie przebaczenie, które daje nadzieję i ufność, a zarazem nie osłabia walki ze złem. Trzeba udzielać i przyjmować przebaczenie. Człowiek jednak nie będzie zdolny przebaczyć, jeśli najpierw nie pozwoli, by Bóg mu przebaczył, i nie uzna, że potrzebuje Jego miłosierdzia. Będziemy gotowi odpuścić winy innym tylko wówczas, gdy uświadomimy sobie, jak wielka wina została odpuszczona nam samym (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).”

MIŁUJCIE WASZYCH NIEPRZYJACIÓŁ

Budda nauczał swoich uczniów, aby nie odpłacali złem za zło. Jeden ze słuchających postanowił sprawdzić, czy Budda w swoim życiu stosuję tę naukę. Przy najbliższym spotkaniu zaczął go wymyślać, przeklinać, złorzeczyć i w końcu nazwał go beznadziejnym głupcem. Budda wysłuchał go cierpliwie i gdy ten skończył, powiedział: „Mój synu, jeśli człowiek nie przymnie daru, który mu ofiarowałaś, do kogo ten dar powraca”. „Każdy głupi to wie, że dar wróci do ofiarodawcy” – odpowiada bluźniący mężczyzna. „Mój synu” – mówi Budda- „ofiarowałeś mi wiele zniewag i bluźnierstw, ale ja nie przyjmuję twojego daru”.  Zawstydzony bluźnierca zamilkł. A Budda kontynuował: „Mój synu, mężczyzna, który znieważa cnotliwego męża podobny jest do człowieka, który pluje na niebo. Plwocina jednak nie dosięga nieba, ale spada na twarz plującego. Mężczyzna, który znieważa cnotliwego męża podobny jest do człowieka, który rzuca pył na wiatr. Pył nie dosięga jego celu. Powraca i zatrzymuje się na twarzy tego, który go rzuca”.

To może dlatego w dzisiejszych czasach widzimy tak wiele oplutych, zeszpeconych błotem twarzy. Spotykamy je wszędzie. Nie brakuje ich wśród braci dziennikarskiej. W ostatnim czasie w niektórych dziennikach i tygodnikach polonijnych ukazało się wiele artykułów obwiniających cały nasz naród za zbrodnie popełnione przez Polaków w czasie ostatniej wojny światowej. Do takich należy między innymi relacja dziennikarza z nowojorskiej gazety codziennej, który pisze, że ktoś mu powiedział, że w podkrakowskiej wsi jest jeszcze piec chlebowy, w którym chłopi polscy, w czasie ostatniej wojny palili żydowskie dzieci. Nie zadaje sobie sprawy, że plując na naród polski, plwocina w pierwszym rzędzie spada na jego twarz. Dziennikarz pisze o nieudokumentowanych wydarzeniach jako o absolutnej prawdzie. Używając języka z historii o Buddzie można powiedzieć, że każdy głupi, który choć raz w życiu widział piec chlebowy wie, że jest on najmniej odpowiednim narzędziem pozbywania się zwłok ludzkich. Każdy, ale nie ten dziennikarz, emocje i nienawiść, z jaką pisał o tych wydarzeniach pozbawiły go możliwości logicznego myślenia.

W dzisiejszym świecie, w którym ciągle jest jeszcze żywa starotestamentalna zasada „ząb za ząb, oko za oko”, dziennikarze- wichrzyciele mogą wyrządzić wiele zła, podburzając przeciw sobie ludzi i narody, pisząc o nie sprawdzonych wydarzeniach, kierując się emocjonalnymi uprzedzeniami, pisząc o delikatnych sprawach bez wyczucia i taktu. Co więcej, jak hipokryci stawiają się oni poza narodem, poza kościołem, który wzywają do zbiorowej pokuty. Tak jak gestapowcom bliska im jest idea odpowiedzialności zbiorowej. Gdy partyzanci wysadzili pociąg to gestapowcy w ramach swej sprawiedliwości palili całą najbliższą wieś, a jej mieszkańców mordowali. To wszystko sprawia, że ci dziennikarze rozmijają się z prawdą, a przecież na rzetelnej prawdzie można rozpocząć budowanie porozumienia między ludźmi i narodami. Wyobraźmy sobie, że Żyd przeczyta niesprawdzoną informację o chłopskim okrucieństwie. Jaka będzie jego reakcja. Uwierzy w to jako absolutną prawdę. Bo było to napisane w gazecie, która uważa się za polską gazetę, a autor podpisał się polskim nazwiskiem. Zaowocuje to nienawiścią. Polacy zaś słysząc, że przypisuje się im niesprawdzone, a może wymyślone zbrodnie, z pominięciem dobra jakie wyświadczyli Żydom w czasie ostatniej wojny, z pewnością odpłacą tym samym uczuciem. Czy o to chodzi dziennikarzom- wichrzycielom?

Załóżmy jednak, że dziennikarze- wichrzyciele wymrą śmiercią naturalną, może trochę przyśpieszoną przez wyrzuty sumienia, ludziom uda się dotrzeć do obiektywnej prawdy (jeśli jest to możliwe) i na drodze skruchy, ekspiacji, zapłaty i wybaczenia dojdzie do pojednania. Czy to wystarczy, aby budować bardziej harmonijny świat, gdzie ludzi będzie łączyć jedność i zgoda? Na pewno nie. Taki świat można zbudować na jedynej bazie, bazie miłości, i to miłości nie znającej granic. Przybiera ona konkretny kształt w słowach Chrystusa: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół…” To przykazanie było już w Starym Testamencie: „Będziesz miłował bliźniego swego”. Rabini jednak dodawali: „A nienawidził będziesz nieprzyjaciela swego.” Chrystus odrzuca taką interpretację. Miłość nie czyni żadnych wyjątków. Jakże jest to trudny wymóg, nie ma jednak innej alternatywy. Nie wdając się w teoretyczne spekulacje na ten temat, przytoczę zdarzenie z życia, w którym i my możemy odnaleźć światło, gdy ogarnia nas ciemność nienawiści.

W Belfaście został zastrzelony mężczyzna, gdy szedł z żoną i dziećmi do kościoła na Mszę św. Wkrótce po tej tragedia matka modliła się ze swymi dziećmi, aż to nagle najmłodszy syn Cavin zadał pytanie: „Mamusiu, czy ci mężczyźni, którzy zabili tatusia będą w niebie?” Zapadła martwa cisza. Po długiej chwili matka odpowiada: „Jeśli oni naprawdę będą żałować za swoją potworną zbrodnię i błagać Jezusa o przebaczenie, to Jezus im wybaczy i przyjmie ich do nieba.” Mały Cavin słysząc to powiedział: „Dobrze, jeśli oni pójdą do nieba, to ja nie chcę iść do nieba razem z nimi”. Matka po długim namyśle odpowiedziała: „Jeśli Jezus wybaczy im, ocali, uwolni od tego okropnego grzechu to przez to ich zmieni. Oni będą całkowicie innymi ludźmi”. Po chwili mały Cavin dochodzi do takiego wniosku: „Mamusiu, módlmy się za tych ludzi, aby Jezus ich ocalił”.

Chrystus wzywa nas, abyśmy odpowiadali światłem na ciemność. Gdy umierał na Golgocie, a z oczu nienawistnego tłumu wyzierała ciemność On zapalał światło słowami: „Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą co czynią.” Tak często doświadczamy nienawiści ze strony innych. Oni naprawdę nie wiedzą co czynią. Nie zdają sobie sprawy, że rozsiewane przez nich zło wróci do nich, może teraz a może dopiero w wieczności. Uczeń Chrystusa nie może się włączyć w to sianie, odpowiadając złem za zło (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

UZDRAWIAJĄCA MOC MIŁOŚCI

Z nieukrywanym wzruszeniem Leszek opowiada historię swego emigranckiego życia. Przed laty przybył do Ameryki i zamieszkał na Greenpoincie w Nowym Jorku. Zaczął pracować. Cieszył się zarobionymi pieniędzmi, które jednak nie zdołały zagłuszyć tęsknoty za ojczyzną, bliskimi. Czuł się nieraz bardzo samotny. Niebawem poznał Krystynę. Nie była to wielka miłość, ale razem było im łatwiej dzielić emigrancką dolę. Po dwóch latach niespodziewanie Krystyna odeszła od niego i wyjechała z człowiekiem, którego poznała kilka miesięcy wcześniej. Leszek przeżył to bardzo boleśnie. Przezwyciężając samego siebie dalej pracował, ale coraz częściej sięgał po alkohol. Początkowo upijał się z kolegami, a później nie potrzebował towarzystwa, aby się upić. Zaczął zaniedbywać pracę, z której niebawem został wyrzucony. Teraz coraz częściej widziano go pijanego. Ponieważ nie miał pieniędzy na opłacenie mieszkania, został z niego wyrzucony. Bez środków do życia znalazł się na ulicy. Zamroczony alkoholem wyciągał rękę do przechodniów prosząc o jałmużnę. Grzebał w śmietnikach, gdzie znajdował niedojedzone kanapki oraz puszki, które sprzedawał. Pieniądze jaki otrzymywał przeznaczał na najtańszy alkohol. Zauważał jak wielu ludzi patrzy na niego z pogardą. Czuł się coraz bardziej odrzucony, a tak pragnął mieć przy sobie życzliwego człowieka.

Przygarnęli go i okazali mu trochę serca bezdomni. Byli oni w podobnej sytuacji jak Leszek. Niektórzy z nich zmagali się z problemem alkoholowym. Nie był już sam. Miał z kim dzielić swoje radości i smutki, swoją niedolę. Była to smutna wspólnota, która dawała tragiczne poczucie pewnego oparcia w staczaniu się na dno ludzkiej nędzy. Wszyscy czuli się jakby wyklęci z normalnego społeczeństwa, ale zarazem zależało im, aby ktoś w nich zobaczył, wprawdzie zszarganą, ale jednak godność ludzką. Na początku próbowali się z tego wyrwać. Ale nie było to takie proste. Alkoholizm, to choroba, z którą samemu trudno się uporać. Najgorsze do przetrwania były zimy. W mroźne zimowe noce, nie zawsze udawało się znaleźć ciepły kąt. Ubrani w poszarpane i brudne kurtki, owinięci kocami, przytuleni do siebie, szczękając z zimna zębami, czekali nadejścia dnia. Pewnej nocy mróz był szczególnie dokuczliwy. Leszek miał na sobie lekkie ubranie. Trząsł się z zimna. Nagle zobaczył wyciągniętą do siebie życzliwą dłoń. Jeden ze starszych bezdomnych podał mu swoją ciepłą kurtkę. Leszek bronił się z jej przyjęciem, wiedząc, że jego przyjaciel niedoli marznie tak samo jak on. Ale tamten wciskając Leszkowi kurtkę powiedział: „Weź ją. Jesteś młody, przed tobą całe życie. Ja już swoje przeżyłem. Nie potrzebuję tej kurtki”. Kiedy Leszek ją założył, poczuł jak dobroczynne ciepło ogarnia jego wyziębnięte ciało. Szybko usnął. Rano obudzili się wszyscy, z wyjątkiem bezdomnego, który ofiarował Leszkowi kurtkę. Zamarzł na śmierć.

Tamta noc odmieniła życie Leszka. W tak ogromnym upodleniu doświadczył tego, co jest najpiękniejsze i najwartościowsze w życiu człowieka. W geście wyciągniętej ręki spotkał miłość silniejszą aniżeli śmierć. Był pewien, że za taką miłością kryje się sam Bóg. To co wcześniej wydawało się niemożliwe, teraz dzięki temu doświadczeniu i otwarciu na moc bożą stało się możliwe. Dzięki odnalezionej wierze i pomocy życzliwych ludzi bardzo szybko stanął na nogi. Porzucił alkohol, zaczął pracować i ułożył sobie życie rodzinne. Nie zapomniał jednak o dawnych towarzyszach niedoli. Wiedział jak bardzo ci ludzie potrzebują życzliwie wyciągniętej ręki, jak bardzo potrzebują miłości. Wraz grupą oddanych ludzi starał się ulżyć tym nieszczęśnikom. Razem szukali dla nich miejsc noclegowych. Dostarczali żywność, ubrania i na wszystkie możliwe sposoby pomagali im powrócić do normalnego życia. Ile zabiegów kosztowało ich znalezienie miejsca, gdzie bezdomni mogliby wziąć prysznic i włożyć czyste ubranie. Nikt nie chciał wpuścić do publicznych łaźni brudnych, zarośniętych i cuchnących włóczęgów. Prysznic, świeże ubranie są bardzo ważne w sytuacji bezdomności, przywracają bezdomnym chociaż na chwilę poczucie godności ludzkiej. Woluntariusze nie rezygnowali z niesienia pomocy bezdomnym nawet wtedy, gdy niektórzy z nich okazywali im chwilową wrogość. Inspiracją w takich momentach były słowa Jezusa o miłości nawet nieprzyjaciół. Leszek zdawał sobie sprawę, jak ważna jest pomoc boża w powrocie do normalnego życia, dlatego na spotkaniach z bezdomnymi nie brakowało lektury Pisma Świętego, modlitwy różańcowej. Ta wspaniała praca woluntariuszy pomaga bezdomnym chociaż na chwilę zapomnieć o tragicznej sytuacji w jakiej się znajdowali, pomaga odkrywać w sobie godność dzieci bożych oraz wrócić do normalnego życia. Woluntariusze z radosnym sercem niosą tę pomoc, bo czują poniekąd, że to przez nich Chrystus wyciąga rękę w geście miłości i to miłości posuniętej aż do granic miłowania nieprzyjaciół.

Miłość jest jednym z najważniejszych tematów, jakie przewijają się na kartach Biblii. W Starym Testamencie nie ma wyraźnego nakazu miłości nieprzyjaciół, ale możemy tam znaleźć pochwałę ludzi, którzy swoim wrogom okazali wyrozumiałość i miłość. Przykładem tego jest historia Dawida i króla Saula. Dawid wsławił się wielkimi czynami, między innym w czasie bitwy zabił groźnego Filistyna Goliata. Ludzie sławili Dawida i jego czyny. Król Saul stał się o to zazdrosny. Mimo, że Dawid traktował go jak ojca, Saul postanowił zabić go. Ostrzeżony o zamiarze króla, Dawid zbiegł w góry. Saul wszczął za nim pościg. Pewnego razu Dawid przedarł się do obozu Saula i wszedł do namiotu króla. Saul beztrosko spał. Dawid miał wspaniałą okazję, aby zabić swojego prześladowcę. Nie uczynił tego jednak. Wbił swoją włócznię obok śpiącego króla i na znak swojej obecności odciął część królewskiego płaszcza i odszedł. Gdy Saul dowiedział się o tym, gorzko żałował swego postępowania. Przywołał Dawida do siebie i odtąd traktował go jak własnego syna.

Można powiedzieć, że jest to spektakularne zwycięstwo miłości. Oczywiście, z czasów wojny możemy przytoczyć wiele przeciwnych przykładów, gdzie właśnie zabicie wroga traktowano jako zwycięstwo. Nie jest to jednak droga, którą wyznacza nam Chrystus. Sama wojna jest zbrodnią przeciw człowiekowi. Zabijanie zawsze prowadzi w mroczne przestrzenie życia. W tych mrokach, przypadki miłości nieprzyjaciół są światłem, które ukazuje człowiekowi właściwy kierunek wyrwania się z zaklętego kręgu zła.

To co w Starym Testamencie było pochwalane, Chrystus uczynił normą postępowania człowieka. Mamy miłować nawet nieprzyjaciół. Krzyż Chrystusa jest znakiem takiej miłości. Z miłości do człowieka Chrystus przyjął śmierć i to śmierć krzyżową. Tą miłością objął także swoich oprawców, prosząc na krzyżu Ojca, aby nie poczytał im tej winy, bo nie wiedzą co czynią. Do takiej miłości Chrystus wzywa swoich uczniów. W łączności z Nim jesteśmy w stanie sprostać temu wezwaniu. Tylko taka miłość przynosi prawdziwe zwycięstwo, tak jak miłość krzyża zajaśniała zwycięskim blaskiem zmartwychwstania (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

ŚWIĘTA MARIA GORRETTI

Podczas rozważań przed modlitwą „Anioł Pański” 7 lipca 2002 papież Jan Paweł II powiedział: „Przed stu laty, 6 lipca 1902 r., zmarła Maria Goretti, śmiertelnie zraniona poprzedniego dnia przez powodowanego ślepą przemocą napastnika. Upamiętniłem tę ważną rocznicę specjalnym przesłaniem, skierowanym do biskupa Albano, w którym podkreślam aktualność przykładu męczennicy czystości; pragnę, by coraz lepiej poznawały ją dzieci i młodzież. Św. Maria Goretti jest przykładem dla nowych pokoleń, którym zagraża brak poczucia odpowiedzialności i niezdolność zrozumienia znaczenia wartości, co do których nie wolno nigdy iść na kompromis. Uboga, niewykształcona, niespełna dwunastoletnia Maria, miała silną i dojrzałą osobowość, ukształtowaną przez wychowanie religijne, które otrzymała w rodzinie. Dzięki temu potrafiła nie tylko bronić heroicznie swej osoby i czystości, lecz także przebaczyć swojemu zabójcy. Jej męczeństwo przypomina, że człowieczeństwa nie realizuje się w pogoni za przyjemnościami, lecz idąc przez życie z miłością i odpowiedzialnością”.

Maria Goretti urodziła się 16 października 1890 roku, w małej wiosce Corinaldo, niedaleko wybrzeża Adriatyku, w rodzinie ubogiej materialnie, ale bogatej w dobra duchowe. Ojciec Luigi Goretti i matka Assunta Carlini byli głęboko wierzącymi chrześcijanami. Wspólnie uprawiali niewielki skrawek ziemi, której byli właścicielami. Mimo że sami cierpieli niedostatek, to jednak potrafili wspierać biedniejszych od siebie. W duchu głębokiej wiary i pracowitości wychowywali także swoje dzieci. Z siedmiorga dzieci Maria wyróżniała się życzliwością, gotowością służby innym, jak i też głęboką pobożnością. Co wieczór w czasie rodzinnej modlitwy, rodziców zaskakiwało jej skupienie. Szybko uznali w niej dziecko szczególnie wybrane przez Boga. Utrzymanie rodziny wielodzietnej, w tamtych czasach z małego skrawka ziemi nie było łatwe. Problem ten narastał, gdy przybywało dzieci. Mimo ciężkiej pracy na roli rodzice nie mogli zapewnić dzieciom dostatku, nawet żywności. Zaczęli się zastanowić, jak temu zaradzić. Wydawało się im, że to sama Opatrzność zadba o to. Pewnego dnia przyszedł do ich domu żebrak. Assunta dała mu garść kasztanów. Żebrak zatrzymał się u nich i zaczął opowiadać o opuszczonych fermach na żyznych ziemiach wokół Rzymu. „Dlaczego nie zejdziecie z tych niegościnnych gór na równinę, która by wam pozwoliła, choć ciężką pracą, ale zdobyć jakiś dostatek?” – zapytał. Po poważnym zastanowieniu się Luigi i Assunta podjęli decyzję. Ze ściśniętym sercem sprzedali biedną, ale przytulną posiadłość i opuścili drogie Corinaldo. Wyruszyli na poszukiwanie szczęścia w niewielkiej miejscowości Marais Pontins, odległej około 60 km od Rzymu.

Nowe gospodarstwo składało się z kilku podmokłych pól. Dom był przerobiony z budynku dawnej fermy mleczarskiej. Zwierzęta trzymano na parterze, a ludzie mieszkali na piętrze. Był on nędzną norą w porównaniu z przytulnym domkiem w wiosce Corinaldo. Rodzice usiłowali pohamować łzy, próbując się wzajemnie podnosić na duchu. Z zapałem zabrali się do pracy. Luigi o świcie wychodził na pola. Ciężko pracował przez cały rok, zmagając się z lodowatym i zimnym powietrzem zimą, a latem z upałem i wilgocią. Karczował drzewa i krzewy, osuszał trzęsawiska, na których można było zasiać zboże. Przy końcu pierwszego roku tej ciężkiej pracy, niedożywiony, wyczerpany zachorował na malarię, zapalenie opon mózgowych, tyfus i zapaleni płuc. I to było powodem przedwczesnej śmierci, która nastąpiła 6 maja 1900 roku. Miał nieco ponad 40 lat. Zostawił swoją małżonkę Assuntę z sześciorgiem dzieci. Do domu zajrzała prawdziwa nędza

Śmierć ojca głęboko dotknęła Marię. Zmagając się z bólem po stracie ojca, starała się na wszelkie możliwe sposoby pomagać biednej mamie. A w wolnych chwilach od pracy odmawiała różaniec za spokój dusz zmarłych. Przy wieczornej modlitwie była tak wyciszona, że można by powiedzieć, że oglądała dobrego Boga, powie później Assunta. Aby ulżyć swej mamie, która pracowała w polu, Maria sprzątała, reperowała ubrania, prasowała, prała zajmowała się młodszymi braćmi i siostrami, dzielnie pełniąc wobec nich rolę drugiej matki. Nigdy nie widziano, żeby była nieposłuszna lub żeby kłamała. Kiedy rodzeństwo kłóciło się między sobą, łagodnie, lecz stanowczo wprowadzała spokój, powtarzając im często, że nie można robić niczego, co by mogło zmęczyć mamę. Maria odmawiała sobie jedzenia, aby więcej zostało dla mamy, braci i sióstr.

Maria bardzo pragnęła przyjąć I Komunii św. Jednak była tak zapracowana, że nie ma czasu na katechezę, a ponadto nie umiała czytać. Pomogła jej w tym sąsiadka, krawcowa. Uczyła ją katechizmu, a ponieważ Maria miała doskonałą pamięć, wszystko zapamiętała tak dokładnie, że nie tylko sama zdała egzamin, ale uczyła katechizmu młodsze rodzeństwo. 29 maja 1902 roku nadszedł dla Marii wielki dzień przyjęcia Komunii św. Na uroczystość I Komunii św. jedna z sąsiadek ofiarowała buty, inna – welon, jeszcze inna – świecę. Assunta zaś zadbała o sukienkę. Przed przyjęciem Jezusa i po spowiedzi poszła do wszystkich znanych sobie ludzi, żeby ich prosić o przebaczenie za winy, które bardziej jawiły się w jej delikatnej duszy niż miały miejsce w rzeczywistości. Maria była bardzo urodziwą dziewczynką, a po przyjęciu Komunii św., jak mówią sąsiedzi wyglądała jak anioł, który zstąpił z nieba.

W krótkim czasie po I Komunii św. Maria poniosła śmierć męczeńską z rąk 19 letniego Alessandra Serenelli, który mieszkał z ojcem w tym samym domu co Goretti. Związanie się z tymi ludźmi było konieczne dla wykonania pracy na roli. Chłopiec stracił wcześnie matkę. Ojciec nie przekazał synowi zasad chrześcijańskich, bo sam się do nich nie stosował. Na ścianach w jego  pokoju wisiały nieprzyzwoite rysunki. W kilka dni po pierwszej Komunii św. Marii, zaczął jej czynić niestosowne propozycje. Kiedy Maria odmówiła i uciekła, powiedział jej: „Nic nie mów matce, bo cię zabiję”.

5 lipca 1902 r. Maria czuwała nad kołyską swojej młodszej siostry Teresy. Nagle do pokoju wpadł Alessandro, krzycząc: „Chodź ze mną!”. Siłą wciągał ją do kuchni. Maria wzywała pomocy. Jej głos tłumił odgłos młocki na zewnątrz. Alessandro zakneblował usta dziewczynce, która jednak zdołała się uwolnić, wołając: „Nie rób tego! To grzech! Pójdziesz do piekła!”. Rozwścieczony Alessandro wyciągnął nóż i zadał jej czternaście ciosów. Marii udało się doczołgać do samego wejścia. Stary Serenelli zobaczył ją i zawołał Assuntę, która natychmiast przybiega. Maria jęcząc mówiła: „To Alessandro. Chciał, abym popełniła wielki grzech. Ja nie chciałam”. W międzyczasie mieszkańcy wioski zgromadzili się wokół domu. Widząc potworna zbrodnię chcieli zlinczować zabójcę. Tylko dzięki policji zabójca uszedł z życiem.

Ranną Marię Goretti przewieziono do szpitala. Zmarła następnego dnia w okropnych mękach. Przed śmiercią przyjęła Komunię św. i sakrament namaszczenia chorych. Przed podaniem jej hostii kapłan zapyta, czy przebaczyła zabójcy, jak Jezus, który przebaczył na krzyżu swym oprawcom. „Tak – odpowiada – z miłości do Jezusa przebaczyłam. Chcę, żeby i on poszedł ze mną do Raju. Niech Bóg mu przebaczy, gdyż ja mu przebaczyłam. Na łożu śmierci Maria obiecała modlić się o nawrócenie swego oprawcy, żeby i on poszedł do nieba”. Modlitwa ożywiona heroiczną miłością, która obejmuje także nieprzyjaciół została wysłuchana.

Alessandro po wyjściu z więzienia pojechał do matki Marii, prosząc ją o wybaczenie. Assunta powiedziała: „Ponieważ Maria ci wybaczyła, dlaczego ja nie miałabym tego uczynić?” Uzyskawszy przebaczenie matki swej ofiary wstąpił do klasztoru franciszkanów i jako brat zakonny zajmował się ogrodem. Alessandro Serenelli zmarł 6 maja 1970 roku w wieku 88 lat. Po jego śmierci znaleziono testament duchowy, który napisał osiem lat wcześniej. Oto jego fragmenty: „Jestem już stary, prawie 80-letni, u schyłku życia, spoglądając na moją przeszłość muszę stwierdzić, że w mojej młodości wszedłem na złą drogę . Miałem obok siebie osoby wierzące, żyjące zgodnie z wiarą, nie doceniałem ich rad ani przykładu. Mając 20 lat, w przypływie namiętności, dopuściłem się zbrodni. Obecnie wzdrygam się na samą myśl o niej. Maria Goretti teraz jest świętą, była jakby dobrym aniołem dla mnie, przysłanym przez Opatrzność Bożą, aby mnie ratować. Jeszcze teraz słyszę w sercu moim słowa jej przebaczenia. Modliła się za mnie, orędowała za swoim zabójcą. Skazano mnie na 30 lat więzienia. Za jej pomocą przeżyłem 26 lat więzienia. Kapucyni z Macerata, synowie św. Franciszka przyjęli mnie do siebie niejako sługę, ale jako brata. Ci, którzy będą czytać ten list niech z niego zaczerpną tę zbawczą naukę, że trzeba strzec się zła, a zawsze szukać dobra, i to już od dzieciństwa” (z książki Wypłynęli na głębię).

MIŁOŚĆ W KLATCE

Zapewne wielu z nas pamięta nastrojowe i melodyjne piosenki Sławy Przybylskiej. Wśród nich jest piosenka Galapagos. Oto jej fragment: „Żółwie wyspy wśród mgły, / Oceanu rytm / Galapagos, Galapagos / Niech prowadzi mnie tam dobry los / Tam zielonej sawanny cisza, / Drżące gwiazdy do snu kołysze / Dziwny świat dawnych lat / Zgubiony przez morskie bezdroża / Galapagos, Galapagos / Żółwie wyspy wśród mgły, / Oceanu rytm / Galapagos, Galapagos / Niech prowadzi mnie tam dobry los”. Pozwoliłem sobie na ten sentymentalny początek, bo wraz Nowojorskim Klubem Podróżnika wróciłem z Galapagos. Niejeden raz będę wracał wspomnieniami do pięknych krajobrazów. Błękitnego nieba, które lazurowym kolorem odbija się w wodach oceanu. Do podwodnego świata, który wirującymi kolorami śpiewa cudowną pieśń radości życia. Do wulkanicznych surowych krajobrazów porośniętych kaktusami, gdzie czuje się mistyczną potęgę stworzonego świata. Do świata płazów, ptaków, zwierząt, które zachwycają kształtami i kolorami niespotykanym nigdzie na świecie. Do doświadczenia bliskości świata natury i stworzeń, które nie czują lęku przed człowiekiem.

Każda podróż jest wyrwaniem się z klatki codzienności i zaproszeniem do szybowania na bezkresnych przestrzeniach błękitu, aby smakować życie w jego najgłębszych wymiarach. Piszą o tym ci, którzy w podróżowaniu odkrywali niezwykłe piękno życia: „Podróże mają magiczną moc uzdrawiania duszy i zdecydowanie pomagają zdystansować się do problemów dnia codziennego. Nie rozwiązują ich bezpośrednio, jednak pomagają przewartościować i spojrzeć na nie jakby z drugiego brzegu rzeki” (Martyna Wojciechowska). „Kiedy załapiesz bakcyla podróżowania, nie ma na to żadnego lekarstwa, już wiem, że będę szczęśliwie chory do końca życia.” (Michael Palin). „Aby poznać człowieka, trzeba zostać jego towarzyszem podróży” (przysłowie tureckie). Można jednak podróżować zabierając ze sobą klatkę swojej codzienności, narzekając, że zamiast pierogów jest tajskie jedzenie, w domu zaplanowaliśmy słoneczną pogodę w podróży pada deszcz. Zamiast koncertu Disko polo są chińskie występy folklorystyczne itd. Do takich podróżników odnoszą się słowa: „Przestań się martwić wyboistymi drogami, a zacznij cieszyć się podróżą” (Fitzhugh Mullan). „Jeśli zrezygnujesz z jedzenia, zignorujesz zwyczaje, będziesz bać się religii i unikał ludzi, lepiej będzie dla ciebie, jeśli zostaniesz w domu.” (James Michener).

Jak mają się powyższe refleksje do miłości, o której mówią czytania mszalne na dzisiejszą niedzielę. Znamy przykazanie: „Miłuj bliźniego jak siebie samego”. Miarą miłości naszego bliźniego ma być miłość samego siebie. Wiele racji mają psychologowie, którzy uważają, że źródłem wielu naszych kompleksów i zahamowań, naszego nieudacznictwa, niepowodzeń życiowych, złości, zawiści, chorób i wojen, jest brak miłości samego siebie. Jednak miłość samego siebie może stać się naszą klatką życiową, która zamyka nas w egoizmie. Egoizm jest postawą człowieka ukierunkowaną na siebie samego, na własne przyjemności, korzyści, wygodę, na swoje dobro. Egoista w swojej klatce może czuć się na swój sposób szczęśliwy, jak papuga zamknięta w złotej klatce. Jest w niej bezpiecznie i ma miseczkę wypełniona jadłem przedniej jakości. Nie zna ona jednak radości swobodnego szybowania. Podobnie człowiek zamknięty w klatce swego egoizmu może być, jak papuga szczęśliwy, ale nie zazna radości, na jaką otwiera nas miłość posuniętą aż do miłowania nieprzyjaciół, do której wzywa nas Chrystus w dzisiejszej Ewangelii.

Refleksja nad niektórymi cechami charakteru samolubnych egoistów może być odpowiedzią, na pytanie czy aby nie jesteśmy „szczęśliwymi” lokatorami klatki egoizmu. Człowiek samolubny: Nie okazuje słabości i bezbronności. Nie pomaga, bo dla niego pomoc innym, okazanie empatii i wrażliwości to oznaka słabości. Nie przyjmuje konstruktywnej krytyki. Jeśli już zostanie szczerze i konstruktywnie skrytykowany to i tak uważa, że to dewaluacja pracy, że druga osoba robi to złośliwie. Wierzy, że zasługuje na wszystko. Nie słucha tych, którzy się z nimi nie zgadzają. Traktuje ludzi dojrzałych i inteligentnych jak wrogów, którzy nie zasługują na szacunek i uwagę. Woli krytykować za plecami niż powiedzieć komuś, co o nim myśli. Wyolbrzymia swoje osiągnięcia. Mówi o sobie zawsze w jak najlepszym świetle, robi wszystko by się wyróżniać, by pokazać, że jest lepszy od innych, że jego osiągnięcia są wyjątkowe. Jest zawsze ojcami wszystkich sukcesów sobie przypisując jak największy w nich udział. Nie podejmuje ryzyka. Lęka się porażki, dlatego nigdy nie zdecyduje się na jakieś ryzykowne działanie. Jak coś złego się stanie to często powtarza: „a nie mówiłem”.

Z tej klatki egoistycznej miłości wyrywa nas przykazanie Chrystusa: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą: błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają”. Wspaniała jest miłość naszych bliskich, miłość przyjaźni.  A Chrystus mówi w dzisiejszej Ewangelii: „Jeśli bowiem miłujecie tylko tych, którzy was miłują, jakaż za to dla was wdzięczność? Przecież i grzesznicy miłość okazują tym, którzy ich miłują”. Kto potrafi zachować życzliwość wobec nieżyczliwego człowieka, ten realizuje miłość najbardziej bezinteresowną, heroiczną i doskonałą. Jest to najpiękniejsza, ale bardzo trudna miłość. Jednak ten trud całkowicie uwalnia nas z klatki samolubnej miłości i unosi nas na wyżyny pokoju, szczęścia, radości, zbawienia nieosiągalnych na żadnej innej drodze. Na tej drodze doskonałej miłości nie jesteśmy sami, gdy brakuje nam sił wystarczy modlitewnie wpatrywać się w Chrystusa na krzyżu, który prosił Ojca, aby wybaczył Jego oprawcom.

A na koniec wysłuchajmy słów św. Jana Pawła II, który jak Chrystus wybaczył niedoszłemu zabójcy. Po spotkaniu z nim 27 grudnia 1983r. powiedział: „Rozmawiałem z nim jak z bratem, któremu przebaczyłem i który cieszy się moim zaufaniem”. Cztery lata później Jan Paweł II przyjął matkę Mehmeta na prywatnej audiencji, a w roku 1999 św. Jan Paweł II wystąpił z prośbą o ułaskawienie zamachowca. Stąd też jego słowa o miłości nieprzyjaciół brzmią tak autentycznie: „Jeśli szukać będziemy najgłębszej istoty zła, okaże się, że w ostatecznym rozrachunku jest ono tragicznym uchybieniem wobec wymogów miłości. Dobro moralne natomiast rodzi się z miłości, objawia się jako miłość i kieruje się ku miłości. Jest to szczególnie oczywiste dla chrześcijanina, który wie, że udział w jednym Ciele Mistycznym Chrystusa rodzi szczególną relację nie tylko z Jezusem, ale i z braćmi. Logika miłości chrześcijańskiej, która w Ewangelii stanowi pulsujące serce dobra moralnego, prowadzi w następstwie aż do miłości nieprzyjaciół: ‘Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód — nakarm go. Jeżeli pragnie — napój go’” (Kurier Plus, 2019).