7 niedziela zwykła. Rok B
JASNA I CIEMNA STRONA ŻYCIA
Gdy po pewnym czasie Jezus wrócił do Kafarnaum, posłyszeli, że jest w domu. Zebrało się tylu ludzi, że nawet przed drzwiami nie było miejsca, a On głosił im naukę. Wtem przyszli do Niego z paralitykiem, którego niosło czterech. Nie mogąc z powodu tłumu wnieść go do Niego, odkryli dach nad miejscem, gdzie Jezus się znajdował i przez otwór spuścili łoże, na którym leżał paralityk. Jezus, widząc ich wiarę, rzekł do paralityka: „Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy”. A siedziało tam kilku uczonych w Piśmie, którzy myśleli w duszy: „Czemu On tak mówi? On bluźni. Któż może odpuszczać grzechy, jeśli nie Bóg sam jeden?”. Jezus poznał zaraz w swym duchu, że tak myślą, i rzekł do nich: „Czemu nurtują te myśli w waszych sercach? Cóż jest łatwiej powiedzieć do paralityka: »Odpuszczają ci się twoje grzechy«, czy też powiedzieć: »Wstań, weź swoje łoże i chodź?«. Otóż, żebyście wiedzieli, iż Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów – rzekł do paralityka: Mówię ci: Wstań, weź swoje łoże i idź do domu!”. On wstał, wziął zaraz swoje łoże i wyszedł na oczach wszystkich. Zdumieli się wszyscy i wielbili Boga, mówiąc: „Jeszcze nigdy nie widzieliśmy czegoś podobnego” (Mk 2,1–12).
Psychologia mówi, że w człowieku są jak gdyby dwie strony. Pierwsza to ta, którą chcemy pokazać ludziom. Składają się na nią dobro i pozytywne cechy naszej osobowości. Drugą zaś chcemy zakryć przed innymi. Jest to ciemna strona naszego życia, nasze złe nawyki, zły charakter, popełnione zło. Chcielibyśmy to wszystko głęboko schować, a najlepiej zapomnieć. Jednak ta ciemna strona nigdy nie pozwali o sobie zapomnieć. Jest obecna w naszym życiu i czasami daje znać o sobie. Na przykład zazdrość. Możemy ją skrywać, aż nagle wybucha w sytuacji najmniej spodziewanej. Ktoś jest chwalony, słyszy to zazdrośnik i nie wytrzymuje. Zaczyna z pasją krytykować chwalonego, deprecjonuje jego osiągnięcia i przypomina wszystkie jego potknięcia życiowe. Zazdrośnik obrzucając innych błotem nasyca ciemną stronę swojej osobowości, pogrążając się tym samym w jeszcze większym mroku duchowym.
To, że posiadamy ciemną stronę nie znaczy wcale, że jesteśmy straceni, że ona nad nami panuje. Przeciwnie mamy możliwość zapanowania nad nią i kontroli. Pierwszym stopniem zdobycia kontroli nad negatywnymi cechami naszej osobowości jest uświadomienie sobie posiadania ich i przyznanie się do nich. Oczywiście nie jest to proste. Nie chcemy się przyznać do ciemnych stron naszego charakteru. I często zamykamy oczy na nią. Za to otwieramy je szerzej na błędy innych. Swoją ciemną stronę usprawiedliwiamy prawdziwymi lub domniemanymi błędami innych. To usprawiedliwienie może przybrać taką formę: „On chodzi do kościoła i tak postępuje.” „A i księża też nie są w porządku.” Taki człowiek nigdy nie będzie w stanie zapanować nad ciemną stroną swojej osobowości. Ciemność pozostanie jego królestwem. Jedynie uświadomienie sobie swoich błędów i przyznanie się do nich daję szansę zapanowania nad ciemnością, jaka jest w nas. Jednak do pełnego zwycięstwa potrzebujemy wybaczenia, rozgrzeszenia za popełnione zło. Człowiek bardzo łatwo się rozgrzesza ze swoich nieprawości. Zawsze znajdzie jakieś usprawiedliwienie. Pilot, który zrzucił bombę atomową na Hiroszimę, gdy dowiedział się ile osób zostało zabitych, nie mógł znaleźć spokoju sumienia. Inni go rozgrzeszali, mówiąc, że to był czyn patriotyczny. Ale to rozgrzeszenie było nic nie warte, nie dawało spokoju. Wspomniany pilot bez powodu napadał banki, chciał tylko, aby zamknięto go w więzieniu, bo czuł się winny. Wybaczenie i rozgrzeszenie można otrzymać tylko od Boga.
Faryzeusze i uczeni w Piśmie byli przekonani, że tylko Bóg może odpuszczać grzechy. Dlatego tak ostro zareagowali na słowa Jezusa skierowane do sparaliżowanego: „Synu odpuszczają ci się twoje grzechy.” A Jezus, aby im udowodnić, że ma taką władzę, że jest Bogiem dokonał cudu, powiedział do sparaliżowanego: „Wstań, weź swoje łoże i chodź.” I dokonał się cud uzdrowienia. Słowa mogą kłamać, fakty zawsze mówią prawdę. Chrystus, aby do końca pozostać widzialnym znakiem wybaczenia i odpuszczenia grzechów powiedział do apostołów: „Weźmijcie Ducha Świętego, którym odpuścicie grzechy są im odpuszczone, a którym zatrzymacie są im zatrzymane.” Boże wybaczenie daje najpełniejszy pokój i jasność, której nawet mrok śmierci nie może pochłonąć.
O godz. 2:15 nad ranem, 2 listopada 1984 r. w więzieniu Północnej Karoliny wykonano wyrok śmierci na Velmie Barfield. Winna była czterech morderstw. Velma, którą stracono tego ranka była całkiem inną Velma sprzed 22 lat, gdy zamknęła się dla niej brama więzienna. W więzieniu Velma przeszła gruntowną przemianę, która opisała w książce pt. „Kobieta oczekująca na wykonanie wyroku śmierci”. Historia nawrócenia zaczęła się nocą w celi, gdzie płacząc zadawała sobie pytania, czy Jezus może jej to wszystko wybaczyć, czy może ją kochać po tym wszystkim, czego dokonała. I wydarzyło się wtedy coś, czego nie mogła opisać. Usłyszała w swej duszy głos Jezusa, który mówił: „Tak, Ja umarłem także za twoje grzechy. Jeśli przyjdziesz do mnie dam ci nowe życie.” „Natychmiast- pisze Velma- wyznałam swoje grzech przed Nim i prosiłam Go o wybaczenie. Tej nocy wypełnił On jasnością moje życie.” Dowody przemiany duchowej pozostały w znalezionej przy niej Biblii. Na każdej stronie były notatki. Pewnego razu powiedziała do przyjaciółki: „Ta Biblia jest źródłem mojej mocy. Nie byłabym w stanie wstać rano, czy przeżyć dnia bez Jego Słów.” Punktem szczytowym w procesie przemiany był październik 1984 r.. Podjęła wiele ważnych duchowych decyzji. Napisała wtedy na okładce Biblii te słowa: „Tej nocy… Zamierzam rozpocząć wyznawanie moich grzechów przed Panem… i wierzę i ufam Mu, że mnie od nich uwolni”. Chrystus pomógł Velmie wydobyć i uwiecznić najjaśniejszą stronę jej osobowości. Można też mieć nadzieję, że modlitwa odmawiana na pogrzebach; „A światłość wiekuista niechaj jej świeci” będzie miała spełnienie w wieczności, bo już tu na ziemi, przez wybaczenie zapalił ją Chrystus w jej sercu (z książki Ku wolności).
ZAMIENIĆ PIEKŁO W NIEBO
To mówi Pan: „Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy. Oto Ja dokonuję rzeczy nowej: pojawia się właśnie. Czyż jej nie poznajecie? Otworzę też drogę na pustyni, ścieżyny na pustkowiu. Lud ten, który sobie utworzyłem, opowiadać będzie moją chwałę. Lecz ty, Jakubie, nie wzywałeś Mnie, bo się Mną znudziłeś, Izraelu. Raczej Mi przykrość zadałeś twoimi grzechami, występkami twoimi Mnie zamęczasz. Ja, właśnie Ja przekreślam twe przestępstwa i nie wspominam twych grzechów (Iz 43,18–19.21–22.24b–25).
W roku 1993 na okładce „New York Timesa” ukazała się fotografia Kevina Cartera „Dziewczynka z sępem”. Fotografia obiegła cały świat, poruszając miliony ludzkich serc. Rok później Carter otrzymał za tę fotografię prestiżową nagrodę Pulitzera. Fotografia została wykonana 11 marca 1993 roku na terenie pogrążonego w wojnie domowej Sudanu. We wspomnianym roku zmarło z głodu tysiące Sudańczyków, głównie dzieci. Na pierwszym planie fotografii widzimy skrajnie wychudzoną dziewczynkę, która osłabiona głodem przykucnęła, dotykając głową ziemi. Z tyłu widzimy tłustego sępa, który czeka na śmierć dziewczynki, aby rozszarpać jej wychudzone ciało. Carter wiedział, że ta scena ukaże światu tragedię Sudanu, dlatego chciał uchwycić najtragiczniejszy jej moment. Czekał aż sęp rozłoży skrzydła i rzuci się na swoją ofiarę. Jednak ten moment nie nadszedł, dlatego fotoreporter zdecydował się na statyczne ujęcie tej sceny. Po wykonaniu fotografii Carter odpędził sępa, nie udzielając dziewczynce żadnej pomocy. Usiadł pod drzewem, modlił się i płakał myśląc o swojej małej córeczce. Ten obraz i tysiące jemu podobnych prześladowały go, wpędzając w depresję. Nie wytrzymał presji winy i obrazów przeszłości. 27 lipca 1994 roku w wieku 33 lat popełnił samobójstwo. W liście pożegnalnym napisał: „Jestem załamany. Bez telefonu, bez pieniędzy na czynsz i na alimenty. Prześladują mnie żywe obrazy zabitych i cierpiących; widok ciał, egzekucji, rannych dzieci. Odszedłem i jeśli będę miał szczęście, dołączę do Kena”.
Patrząc przez pryzmat Ewangelii z dzisiejszej niedzieli o uzdrowieniu paralityka możemy powiedzieć, że powyższa historia z Sudanu ukazuje jeszcze większe kalectwo dzisiejszego świata niż kalectwo sparaliżowanego i jest wołaniem o uzdrowiciela. Kaleki jest świat, w którym wydaje się miliardy na zbrojenia, pozbawiając chleba umierające z głodu niewinne małe istoty, kaleki jest świat, w którym bogacze wydają na jedno bezwstydnie obfite przyjęcie, tyle pieniędzy, że można by za nie uratować tysiące wygłodzonych dzieci. Kaleki jest świat, w którym fotoreporter patrząc na umierające dziecko, czeka aż sęp rozwinie skrzydła, dodając dramaturgii ujęcia. Kaleki jest świat, w którym fotoreporter po zrobieniu zdjęcia odpędza sępa i zostawia bez pomocy umierające z głodu dziecko. Kaleki jest świat, w którym fotoreporter wspominając własne dziecko modli się i płacze, pozostając obojętnym na umierające dziecko w zasięgu wzroku. Kaleki jest świat, w którym człowiek, stając w obliczu ogromnego zła decyduje się na ucieczkę w nicość śmierci nie dostrzegając mocy, która jest w stanie zmierzyć się z największym złem. Jedna historia ukazuje tak wiele kalectw współczesnego świata. A takich historii, w różnych wersjach można przytoczyć tysiące.
Sprawdzonym lekarzem na ludzkie ułomności, kalectwa jest Jezus Chrystus. Jego uzdrawiającej mocy doświadczali ci, którzy spotykali Go, w czasie Jego ziemskiego życia. Tej mocy doświadczamy dzisiaj, najczęściej przez ludzi napełnionych miłością i mocą Chrystusa. Potrafią oni dosłownie zamieniać, tu na ziemi piekło w niebo. Wróćmy jednak do ewangelicznej sceny, bo to tam objawiło się źródło mocy przemieniającej największe piekło w niebo. Mieszkańcy Kafarnaum i okolicy dowiedzieli się, że Jezus zatrzymał się w domu Piotra. Przybyli słuchać Go i prosić o uzdrowienie. Ewangelista zwrócił uwagę na jedno uzdrowienie. Przyjaciele przynieśli sparaliżowanego, aby Jezus go uzdrowił. Jednak z powodu tłumu nie mogli się dostać do Jezusa. Zrobili zatem otwór w dachu i spuścili paralityka. Jezus widząc tak wielką wiarę dokonał cudu. Ewangelia mówi: „On wstał, wziął zaraz swoje łoże i wyszedł na oczach wszystkich. Zdumieli się wszyscy i wielbili Boga”. Ale to nie cud uzdrowienia fizycznego był najważniejszy. Wcześniej Jezus powiedział do paralityka: „Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy”. Te słowa zgorszyły uczonych w Piśmie, którzy mówili: „Czemu On tak mówi? On bluźni. Któż może odpuszczać grzechy, jeśli nie Bóg sam jeden?”. Jezus, aby udowodnić, że ma władzę odpuszczania grzechów, że jest Bogiem dokonał cudu: „Otóż, żebyście wiedzieli, iż Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów – rzekł do paralityka: Mówię ci: Wstań, weź swoje łoże i idź do domu!”. Możemy powiedzieć, że przemiana piekła w niebo rozpoczyna się od uzdrowienia duszy. Kalectwo dzisiejszego świata ma swe źródło w kalekich i chorych ludzkich duszach. Ewangelia wskazuje na Jezusa, jako uzdrowiciela.
O uzdrowieniu duchowym mówi także, zacytowany na wstępie fragment z księgi Deutero- Izajasza zwanej także Księgą Pocieszenia. Księga została napisana w niewoli babilońskiej i zapowiada wyzwolenie Narodu Wybranego. Mówi o wyzwoleniu politycznym i powrocie z Babilonii do Jerozolimy. Jednak głównym tematem jest radosna wieść o zbawczym działaniu Bożym. Bóg tworzy nową społeczność: „Oto Ja dokonuję rzeczy nowej: pojawia się właśnie”. Wiąże się to z wybaczeniem grzechów i win minionych lat, uzdrowieniem duszy. Nie można budować nowej społeczności bożej, mając serca obciążone winą i grzechem: „Raczej Mi przykrość zadałeś twoimi grzechami, występkami twoimi Mnie zamęczasz. Ja, właśnie Ja przekreślam twe przestępstwa i nie wspominam twych grzechów”. W mocy Bożej okaleczony świat doznaje uzdrowienia, otwierając się na wieczność, która przybiera kształt nieba. W Chrystusie zapowiedzi prorockie przybierają bardzo konkretną formę w uzdrowieniach, zarówno fizycznych jak i duchowych.
Na zakończenie przytoczę historię, która ukazuje jak pośród pieklą wojny można zapalić iskierkę nieba. Jest to historia opisana w książce Michaela Morpurgo „Czas wojny”, na podstawie, której Steven Spielberg nakręcił film pod tym samym tytułem. Mówi ona o koniu imieniem Joey, który przechodzi różne koleje losu w tym także wojenne. A właściwie jest to historia I Wojny Światowej widziana oczyma konia. Przełomowym momentem tego filmu jest scena przedstawiająca zmasowany ostrzał oddziałów brytyjskich, gdzie był wspomniany koń przez artylerię niemiecką. W czasie ostrzału Joey zerwał się z uwięzi i jak oszalały zaczął galopować na oślep. Wpadł w zasieki drutu kolczastego oddzielające walczące strony. Zaplątał się w te druty i rozpaczliwie usiłował się wydostać z tej pułapki. Brytyjski żołnierz widział ze swego okopu krwawiącego i poważnie poranionego konia. Powiewając białą flagą wyszedł z okopu i odważnie przemierzając pole bitwy zdążał w kierunku konia. Niemiecki żołnierz zobaczył Brytyjczyka i wyszedł także ze swego okopu z nożycami do przecinania drutu. Na kilka minut, gdy dwaj żołnierze wrogich sobie armii wspólnie pracowali nad uwolnieniem konia wstrzymano działania wojenne na tym odcinku frontu. Pod koniec tej sceny dwaj żołnierze w duchu wzajemnego szacunku i życzliwości rzucają monetę, aby rozstrzygnąć, do kogo ma należeć uratowany koń.
Jeśli zaufamy Chrystusowi i będziemy wołać o uzdrowienie duszy, wtedy On da nam moc przemiany rozpaczy w nadzieję, smutku w radość, lęku w pokój, poczucia opuszczenia w akceptację, inaczej, da nam moc przemiany piekła w niebo (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).
WEZWANI DO DOSKONAŁOŚCI
Bóg Pana naszego Jezusa Chrystusa, Ojciec chwały, dał wam ducha mądrości i objawienia w głębszym poznawaniu Jego samego, to znaczy światłe oczy dla waszego serca, tak byście wiedzieli, czym jest nadzieja waszego powołania, czym bogactwo chwały Jego dziedzictwa wśród świętych i czym przemożny ogrom Jego mocy względem nas wierzących – na podstawie działania Jego potęgi i siły, z jaką dokonał dzieła w Chrystusie, gdy wskrzesił Go z martwych i posadził po swojej prawicy na wyżynach niebieskich, ponad wszelką zwierzchnością i władzą, i mocą, i panowaniem, i ponad wszelkim innym imieniem wzywanym nie tylko w tym wieku, ale i w przyszłym (Ef 1,17-22).
Przed kilku laty zadzwoniła do mnie kobieta i poprosiła o spotkanie. O umówionej godzinie pojawiła się na plebani piękna młoda dziewczyna. Na jej twarzy widać było smutek a w oczach łzy. Jak się później okazało powodem jej zasmucenia nie była trudna sytuacja materialna, czy zawód miłosny, ale praca, którą wykonywała. Sylwia, bo tak było na imię tej dziewczynie, pełna optymizmu i nadzieli przed rokiem przyleciała do Stanów Zjednoczonych. Aby zarobić na swoje utrzymanie podejmowała się różnych prac. Nie było jednak łatwo z niewielkich zarobków opłacić wszystkie rachunki. A ponad to chciała także pomóc swojej mamie w Polsce, która po śmierci męża rozchorowała się i musiała zrezygnować z pracy. Sylwia gorączkowa zaczęła szukać lepiej płatnej pracy. Aż wreszcie znalazła ogłoszenie, które dawało jej nadzieję przyzwoitych zarobków. Po pierwszym spotkaniu została przyjęta do pracy jako kelnerka w nocnym lokalu. Uradowana wróciła do domu, bo wreszcie będzie miała pieniądze, które pozwolą na pokrycie bieżących wydatków, odłożenie na konto oszczędnościowe i co najważniejsze, będzie mogła pomóc swojej ukochanej mamie. Radość nie trwała długo, bo okazało się, że w tym lokalu będzie bardziej striptizerką niż kelnerką. W pierwszej chwili odmówiła. Właściciel lokalu dał jej dwa dni do namysłu. Przez dwa dni zmagała się wewnętrznie, aż w końcu, wbrew swemu sumieniu zgodziła się na warunki jakie jej zaproponowano. Pieniądze wprawdzie były, ale za wysoką cenę, za cenę niepokoju sumienia. Sylwia mówiła, że nieraz ze łzami w oczach szła na scenę. Codziennie dzwoniła do swojej mamy, zapewniając, że ma dobrą pracę i wszystko jest w porządku. Okłamywanie mamy było także źródłem wewnętrznego niepokoju. Aż w końcu nie wytrzymała i postanowiła to zmienić. Powiedziałem jej wtedy, że bez względu na to co się stało powinna dziękować Bogu za łaskę ocalenia w sobie bożego światła, które odzywa się głosem sumienia. Gdy człowiek nie stłamsi w sobie tego głosu, tego światła ma zawsze szansę uporania się ze złem i rozpoczęcia życia na nowo. Po długiej rozmowie Sylwia poprosiła o spowiedź, wyznając Bogu swe grzechy i powierzając Mu swoje pragnienie przemiany. Później dowiedziałem się, że Sylwia znalazła inną, bardzo dobrą pracę i teraz ze swoim chłopakiem, którego poznała wcześniej planuje wspólną przyszłość. Są szczęśliwi. Można powiedzieć, że do szczęśliwego końca tej historii doprowadziło wsłuchiwanie się w glos Boga, który mówi do nas także przez sumienie.
Jednak w całym życiu chodzi o coś więcej. Nasze szczęśliwe zakończenia wielu życiowych historii mają się sumować na szczęśliwy finał całego naszego życia. Jest to możliwe na drodze bożych przykazań, które przez głos naszego sumienia kierują naszymi ziemskimi wyborami. A nawet, gdy nie usłuchamy tego głosu i zło zwycięży w nas Bóg daje nam szansę. Możemy uzyskać odpuszczenie grzechów i zacząć od nowa. Tylko Bóg może nam odpuścić grzechy i tylko On może nas wyzwolić od zła. Chociaż możemy spotkać ludzi, którzy chcą w tym zastąpić Boga, uzurpując sobie prawo rozgrzeszania z popełnionego zła. Nieraz czynią to w majestacie prawa. Rozgrzeszają aborcję i eutanazję, rozgrzeszają zdrady małżeńskie i rozwiązłość, rozgrzeszają kradzież i oszustwa itd. Na każde popełniane zło znajdą pokrętne wytłumaczenie. Takie rozgrzeszenie jest miłe dla zatwardziałego grzesznika, tylko, że prowadzi ono donikąd, a raczej prowadzi na manowce życia. Tylko Bóg może nas rozgrzeszyć. Ale przed tym rozgrzeszeniem człowiek winem zmierzyć się bożymi przykazaniami i wyrazić żal, że czasami zbaczał z drogi wyznaczonej przez Boga. Prorok Izajasz w pierwszym czytaniu mówi o wybaczającym Bogu: „Lecz ty, Jakubie, nie wzywałeś Mnie, bo się Mną znudziłeś, Izraelu! Raczej Mi przykrość zadałeś twoimi grzechami, występkami twoimi Mnie zamęczasz. Ja, właśnie Ja przekreślam twe przestępstwa i nie wspominam twych grzechów”. Lud Jakuba uczynił Dzień Pojednania (Jom Kippur) jednym ze swoich najważniejszych świąt. Każdy kto okazuje skruchę i naprawia błędy może dostąpić łaski przebaczenia. W wigilię tego święta ma miejsce rytuał zabijania koguta lub kury i ofiarowania Bogu za grzechy. Ofiarujący dzięki tej zastępczej ofierze „dostąpi długiego życia w pokoju”. Oczywiście takie i inne obrzędy pojednania z Bogiem i bliźnim są potrzebne, ale stają się bezużyteczną stratą czasu i kur, jeśli są tylko czczą formalnością i człowiek nie staje się przez nie lepszy i bardziej święty.
Ewangelia z niedzieli dzisiejszej przytacza opis cudu, który potwierdza prawdę, że tylko Bóg może odpuszczać grzechy i że Jezus jest Bogiem. Pewnego razu Jezus przybywał w jednym z domów w Kafarnaum. Błyskawicznie rozniosła się wieść o Jego pobycie. Natychmiast wokół domu zgromadził się ogromny tłum ludzi. Tak wiele słyszeli o Jezusie. Zapewne czekali na Jego słowo, a jeszcze bardziej liczyli na cud, który dokona się na ich oczach. Najbardziej jednak oczekiwali spotkania z Jezusem chorzy. Liczyli na uzdrowienie. Wśród nich był człowiek sparaliżowany. Z powodu tłumu nie mógł jednak dostać się do Jezusa. Wtedy jego przyjaciele spuścili go przez dach domu, w którym Jezus przebywał. Ku zaskoczeniu wszystkich, zapewne i samego sparaliżowanego Jezus powiedział: „Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy”. Nie mniej zaskoczeni byli uczeni w Piśmie, zgorszeni myśleli: „Czemu On tak mówi? On bluźni. Któż może odpuszczać grzechy, prócz jednego Boga?” Uczeni w Piśmie mieli rację tylko w połowie. Nie mylili się twierdząc, że tylko Bóg może odpuszczać grzechy. Błądzili jednak, odmawiając Chrystusowi prawa odpuszczania grzechów. Twierdzili, że Chrystus czyniąc się Bogiem bluźni. Chrystus dał im szansę poznania pełnej prawdy, mówiąc do nich „Otóż, żebyście wiedzieli, iż Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów – rzekł do paralityka: Mówię ci: Wstań, weź swoje łoże i idź do domu!”. I tak też się stało. Chrystus jest rzeczywiście Bogiem i ma władzę odpuszczania grzechów. Tę władzę przekazał swoim apostołom, mówiąc do nich po swoim zmartwychwstaniu: „Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane”. A że Kościół, według słów Jezusa ma trwać do końca świata, stąd też nie tylko nauczanie Jezusa i Kościoła, ale także zwykła logika podpowiada, że władza odpuszczania grzechów w imieniu Jezusa przeszła na następców apostołów.
Jeśli ktoś chciałby o własnej mocy rozgrzeszyć się, uwolnić od grzechów przypomina nieco białą myszkę z poniższej anegdoty. Otóż mężczyzna kupił żywą myszkę na pokarm dla węża. Wrzucił ją do klatki, gdzie w trocinach drzemał wąż. Myszka zdawała sobie sprawę, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W każdej chwili wąż może ją połknąć żywą. Zdesperowana myszka wpadła, według niej na genialny pomysł wyjścia z opresji. Szybko zabrała się do roboty. Wytężyła wszystkie siły, aby zasypać trocinami węża. W niedługim czasie wąż zniknął pod trocinami. Myszka ledwie żywa z wysiłku siadła radując się, że jest bezpieczna, bo nie widać węża. Miała już problem z głowy. Jednak było to tylko pozorne zażegnanie niebezpieczeństwa. Wąż w każdej chwili mógł wydostać się z trocin i połknąć małą myszkę. Jednak wybawienie przyszło z innej strony niż oczekiwała. Synek mężczyzny wiedząc, że wąż w każdej chwili może myszkę połknąć, ulitował się nad jej losem i wyciągnął ją z klatki węża i wypuścił na wolność.
Grzech sprowadza śmierć i to śmierć w wymiarze wiecznym. Z tego śmiertelnego zagrożenia grzechu, z „klatki węża, szatana” nie wyrwiemy się sami. Potrzebujemy pomocy z zewnątrz. Jeśli powierzymy swoje życie Chrystusowi On nas wybawi z tej niebezpiecznej pułapki i obdarzy wolnością dzieci bożych (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).
ŚWIĘTY GRZEGORZ CUDOTWÓRCA
Na dnie naszej duszy ukryte jest pragnienie doświadczenia cudu. Jest ono wyrazem pewnego rodzaju niedowiarstwa. Jezus, aby zaradzić naszemu niedowiarstwu bardzo często swoje słowa potwierdzał cudami. Tą mocą obdarzył także swoich uczniów, zdążających drogą świętości. Zanim Kościół ogłosi kogoś świętym żąda udokumentowanego cudu dokonanego za wstawiennictwem kandydata na ołtarze. Czytając, szczególnie stare żywoty świętych, pisanych bardzo często wiarą ludu odnajdujemy w nich opisy licznych cudów. Były one inspiracją i umocnieniem w wierze. Nieraz nie da się potwierdzić autentyczności niektórych cudów. I niema takiej konieczności, ponieważ najważniejsza jest w tym wiara i przekonanie, że w Bogu wszystko jest możliwe. Wiara czyni cuda. W żywotach św. Grzegorza znajdziemy tak wiele cudów pisanych rzeczywistością i wiarą ludu, że nadano mu przydomek Cudotwórcy. Mówiono o nim, że siłą woli przesuwał rzeki i góry.
Grzegorz urodził się w Neocezarei, w prowincji Pont około roku 213. Pochodził ze znakomitej pogańskiej rodziny. Rodzice nadali mu imię Teodor. Imię Grzegorz przyjął na chrzcie świętym. Po stracie swoich rodziców, czternastoletni Grzegorz ze swym bratem Atenodorem udał się na dalsze studia do Aten a później do Bejrutu w Fenicji, gdzie studiowali prawo i retorykę. Gdy ich siostra zamierzała poślubić wysokiego urzędnika w Cezarei Palestyńskiej, bracia postanowili towarzyszyć jej w drodze. Nieco wcześniej przed nimi przybył do tego miasta wielki myśliciel i erudyta Orygenes, który założył tam słynną szkołę katechetyczną. Grzegorz ze swym bratem spotkał się z nim. Obaj byli urzeczeni wiarą i mądrością tego człowieka. Zrezygnowali ze szkoły w Bejrucie i przenieśli się do szkoły katechetycznej Orygenesa. Powoli zaczęli zmieniać swoje poglądy i życie. Wielki nauczyciel wszczepił w nich umiłowanie prawdy, która doprowadziła ich do poznania Prawdy Absolutnej, Chrystusa. Pod wpływem Orygenesa, Grzegorz przyjął chrzest i stał się jednym z najgorliwszych jego uczniów. Postanowił całkowicie poświęcić swoje życie Chrystusowi i głoszeniu Ewangelii.
Około roku 238 Grzegorz wraz ze swoim bratem wrócił do rodzinnego Pontu jako misjonarz. Z wielką gorliwością i mądrością głosił Ewangelię. Pokonując wiele trudności coraz więcej zdobywał swych rodaków dla Chrystusa. Jego nadzwyczajną wiedzę i świętość życia zauważył Fedimos, metropolita Pontu, rezydujący w Amazji, i mimo młodego wieku wyświęcił Grzegorza na biskupa Neocezarei. Tradycja mówi, że Grzegorz przygotowując się w odosobnieniu na przyjęcie świeceń biskupich ujrzał czcigodnego starca, którego zapytał, kim on jest. Ten mu odpowiedział, że jest wysłannikiem nieba i następnie wskazał na stojącą obok siebie niewiastę o niebiańskim obliczu. Grzegorz olśniony jej blaskiem musiał spuścić oczy. Z rozmowy dowiedział się, że ma przed sobą św. Jana Ewangelistę i Matkę Bożą. Św. Jan wytłumaczył mu naukę Chrystusa i kazał to spisać. Gdy Grzegorz to uczynili, wtedy postacie wysłanników nieba znikły. Według tej samej tradycji, Grzegorz wracając do Neocezarei, aby objąć biskupstwo, zaskoczony przez burzę schronił się w pogańskiej świątyni, gdzie spędził całą noc na modlitwie. Rankiem kapłan pogański widząc nadprzyrodzoną moc Grzegorza nad złymi duchami prosił, aby zapoznał go z tak potężnym Bogiem. Grzegorz zaczął opowiadać o wcieleniu Jezusa, to jednak nie mogło pomieścić się w głowie pogańskiego kapłana, dlatego powiedział do Grzegorza: „Jeśli tak jest, natenczas każ temu głazowi przenieść się na inne miejsce”. Na polecenie Świętego tak się stało. Pogański kapłan nawrócił się i poszedł ze świętym Biskupem do Neocezarei, gdzie mógł oglądać jeszcze bardziej zadziwiające cuda.
Biskup Grzegorz z kilkoma towarzyszami stanął na rynku miasta, w którym jak mówi tradycja mieszkało tylko siedemnastu chrześcijan, a reszta to poganie. I wtedy towarzysze go zapytali, gdzie będą mieszkać, na co Grzegorz im odpowiedział: „Nie troszczcie się. Bóg jest domem naszym, w którym żyjemy, istniejemy i ruszamy się, a Niebo jest pokryciem obszernym. Zbudujcie z siebie samych dom Boży przez cnoty wasze. Budowy ziemskie nie przynoszą korzyści tym, którzy swe życie urządzili na zasadach cnoty”. Gdy tylko skończył mówić, zgłosiło się do nich kilku mieszkańców miasta ofiarując im mieszkanie. Grzegorz zamieszkał u Muzona, jednego z najbogatszych mieszkańców Neocezarei. Niezwłocznie zaczął głoszenie Ewangelii, które poparte licznymi cudami przyciągało liczne tłumy. Wkrótce było tak wielu wiernych, że podjęto decyzję budowy kościoła. Nie było jednak stosownego miejsca na świątynię, i jak mówi tradycja, Grzegorz wzniósł ręce do góry i po krótkiej modlitwie kazał przesunąć się górze. Tak też się stało. Chrześcijanie wybudowali na tym miejscu kościół, który jako jedna budowla ocalał w Neocezarei w czasie trzęsienia ziemi.
Sława Świętego była tak wielka, że nie tylko chrześcijanie, ale i poganie zawracali się do niego, aby rozstrzygał spory. Pewnego razu zgłosiło się do niego dwóch braci, którzy odziedziczyli jezioro. Każdy z nich chciał mieć je na własność. Grzegorz starał się ich pogodzić, ale gdy to nie odnosiło skutku, ukląkł i modlił się całą noc. Rankiem jezioro całkowicie wyschło. Bracia widząc ten cud pogodzili się, dzieląc między siebie ziemię po wyschniętym jeziorze. Ziemia ta wydała wkrótce bardzo obfity plon. Grzegorz słynął także z wielkiego serca dla ubogich. Nieraz jego dobroć była wykorzystywana. Legenda mówi, że pewnego razu dwaj mężczyźni wpadli na przewrotny pomysł. Jeden z nich udawał martwego a drugi błagał przechodzącego Grzegorza o wsparcie, bo jak mówił, jest tak biedny, że nie ma, pieniędzy nawet na pochowanie swego przyjaciela. Święty Biskup rzucił swój płaszcz na leżącego i odszedł. Uradowany oszust pobiegł do swego kolegi, podniósł płaszcz i ku swemu przerażeniu zobaczył, że ten nie żyje.
W czasie zasiadania Grzegorza na stolicy biskupiej w Neocezarei, cesarz Decjusz rozpoczął prześladowanie chrześcijan. Grzegorz wraz z częścią wiernych ukrył się w górach. Znosząc udręki wygnania, podtrzymywał wiernych na duchu przez słowo krzepiące, jak i też cuda. Myślał także o tych, którzy pozostali w mieście, śląc do nich listy. Po śmierci Decjusza ustały prześladowania i Grzegorz wrócił z wiernymi do miasta. Zaczął odbudowywać życie wspólnoty wiernych, usuwał nadużycia, jakie wkradły się do wspólnoty, ze czcią chował ciała męczenników w kościołach i kaplicach. Gdy wybuchła epidemia, Grzegorz spieszył z pomocą mieszkańcom miasta. I tu znowu tradycja przypisuje mu wiele cudów. Podania mówią, że dopiero modlitwa Świętego powstrzymała szalejącą epidemię. Grzegorz był ze swoim ludem, gdy Neocezarę najechali Goci. Na wszelkie sposoby starał się załagodzić skutki najazdu.
Święty Grzegorz swoją troską duszpasterską wykraczał poza Neocezarę. Nawrócił św. Makarynę, babkę świętych Grzegorza z Nysy i Bazylego. Uczestniczył w Synodzie w Antiochii, na którym biskupi potępili Pawła z Samomaty, odmawiającego Jezusowi boskiego synostwa. Pozostawił po sobie kilka pism. Grzegorz odszedł do Pana 17 listopada pomiędzy rokiem 270 a 275. Przed śmiercią zapytał, ilu zostało jeszcze w mieście pogan. Odpowiedziano, że 17, a wtedy święty z radością powiedział: „Dzięki Ci Boże, bo właśnie tylu na początki swoich rządów zastałem chrześcijan” (z książki Wypłynęli na głębię).
UZDROWIENIE DUSZY
Wiele lat temu na wiejskim gościńcu w Polsce można było zobaczyć kapłana w komży i stule oraz ministranta ze świecą i dzwoneczkiem, jak z pośpiechem zdążali do wiejskiej chaty. Przed drzwiami czekali sąsiedzi i znajomi. Śpiewali pieśni, modlili się. Gdy kapłan przechodził wszyscy padali na kolana przed Najświętszym Sakramentem, który był pokarmem duchowym dla chorego. Wzywano kapłana, nie zapominając przy tym o lekarzu. Chory potrzebował uzdrowienia duszy i ciała. Kapłan w imieniu Boga udzielał rozgrzeszenia, leczył rany duszy. Uzdrowienie duchowe jednało człowieka z Bogiem i miało wpływ także na kondycję psychiczną i fizyczną pacjenta, którą zajmował się lekarz. We zacytowanym na wstępie fragmencie Ewangelii Jezus staje przed chorym jako lekarz duszy i ciała. Jednak uzdrowienie ciała jest na drugim miejscu, ma rolę służebną, prowadzi do pełniejszego objawienia bóstwa Chrystusa i umocnienia wiary świadków tego wydarzenia.
Jezus gromadził wokół siebie wielkie tłumy. Jedni wsłuchiwali się w Jego pełne mocy i mądrości słowa, inni pragnęli zobaczyć cuda, które czynił. Były one potwierdzeniem prawdziwości słów Chrystusa. Wśród tłumu byli zawsze chorzy, którzy w Chrystusie pokładali wielkie nadzieje. Pragnęli uzdrowienia ciała. I zapewne ta myśl dominowała, gdy szukali bliskości Chrystusa. Chrystus litościwie wyciągał do nich rękę, i uzdrawiając ciało zapalał w nich światło wiary. Wśród chorych znalazł się sparaliżowany. Głęboko wierzył, że Chrystus może go uzdrowić, podobnie jego przyjaciele, którzy przynieśli go do Chrystusa. Weszli na dach, zrobili w nim otwór, przez który spuścili na linach sparaliżowanego do mieszkania, w którym przebywał Jezus. Wiara chorego i jego przyjaciół wyprosiła u Boga łaskę uzdrowienia.
Słowa Jezusa zaskoczyły zarówno chorego jak i zgromadzonych. Chory usłyszał, że Chrystus odpuszcza mu grzechy, a przecież on przyszedł, aby uzyskać zdrowie ciała. Dla żądnych cudu, słowa o odpuszczeniu grzechów nie były do końca zrozumiale. Najbardziej zaś poruszeni byli uczeni w Prawie i faryzeusze. Nie tylko, że nie zobaczyli cudu, lecz usłyszeli jeszcze bluźnierstwo. Według Prawa, które bardzo dobrze znali, tylko sam Bóg może odpuszczać grzechy. Jezus, aby im pokazać, że ma takie prawo, że jest Bogiem powiedział sparaliżowanego: „Wstań, weź swoje łoże i idź do swego domu! On wstał, wziął zaraz swoje łoże i wyszedł na oczach wszystkich”. Po tym czynie nikt nie kwestionował słów Jezusa. Ale jak mówi Ewangelia: „Zdumieli się wszyscy i wielbili Boga mówiąc: jeszcze nigdy nie widzieliśmy czegoś podobnego”. Dla wielu to zdziwienie będzie początkiem drogi do wyznania: Jezus jest moim Panem i Bogiem.
Jednak to nie cud został postawiony przez Jezusa na pierwszym miejscu, ale odpuszczenie grzechów, wybaczenie. Uzdrowienie duszy, które dokonuje się przez wybaczenie, odpuszczenie grzechów jest istotnym elementem w budowaniu jedności z Bogiem i ludźmi. Boże wybaczenie jest uzależnione od naszego wybaczenia. Chrystus mówi, że jeśli my nie wybaczymy naszemu bliźniemu, który zawinił względem nas nie możemy liczyć na Boże wybaczenie. Naszą wolę wybaczania bliźniemu wyrażamy w modlitwie Ojcze nasz, prosimy Boga, aby odpuścił nam nasze winy, jak my odpuszczamy naszym winowajcom. Bóg wybacza człowiekowi, gdy ten żałuje i postanawia poprawę, a nieraz Bóg wybacza zanim człowiek skonkretyzuje swoją prośbę, tak jak w przypadku sparaliżowanego. Człowiek uwikłany w różne ludzkie słabości z trudem zdobywa się na wybaczenie. Przykładem tego jest poniższe zdarzenie.
W lutym 2000 roku w czasie manewrów wojskowych na Morzu Japońskim amerykańska łódź podwodna zderzyła się z japońskim szkoleniowym kutrem rybackim. W wyniku tego zderzenia zginęło 5 nauczycieli i 4 studentów. Po przeprowadzeniu dochodzenia udzielono nagany dowódcy łodzi podwodnej Scottowi Waddle a poszkodowanym rodzinom wysłano listy przepraszające podpisane przez najwyższe osobistości rządu amerykańskiego. Także dowódca łodzi Waddle wysłał do rodzin ofiar osobiste listy z przeprosinami. Czuł jednak, że powinien zrobić coś więcej. Dwa miesiące przed Bożym Narodzeniem Waddle, jako cywil udał się do Japonii, gdzie planował spotkać z rodzinami i znajomymi ofiar. Była to bardzo trudna podróż. Niektóre rodziny odmówiły spotkania. Szkoła nie chciała się zgodzić, aby ją odwiedził. Ostatecznie zgodzono się na złożenie wieńca pod pomnikiem upamiętniającym 9 śmiertelnych ofiar tej kolizji. Rodzina, przyjaciele, dowódcy odradzali Waddlemu tę podróż. Ale on przyrzekł sobie, że osobiście przeprosi rodziny. I chciał tego za wszelką cenę dotrzymać. „Chciałem, aby wiedzieli, że moje przeprosiny, moje wyrzuty sumienia i ból z powodu tego wypadku były szczere i chociaż jest niemożliwe zrozumienie ich ogromnego bólu, to jednak chciałem, aby mnie zrozumieli jako człowieka, że im bardzo serdecznie współczułem”. Waddle rozmawiał przez dwie i pół godziny z matką, która straciła swojego syna w tym wypadku. Powiedział później, że było to spotkanie fizycznie i psychicznie wyczerpujące, ale konieczne dla uleczenia ran. Waddli spotkał także studenta, który ocalał z tego wypadku. Czuł się on winny za śmierć swego przyjaciela. Uważał, że to on powinien zginąć a nie jego przyjaciel. „Podzieliłem się z nim przeżyciami. Podobnie jak on straciłem serdecznego przyjaciela ze szkoły. Nie ma takiego dnia, kiedy z żoną patrzymy na naszą córkę, abym nie pomyślał o pustce rodziców, którzy tracą swoje ukochane dziecko”.
Aby uleczyć rany duchowe konieczne jest wzajemne wybaczenie win. Pełne jednak uzdrowienie przynosi Boże wybaczenie. Wystarczy nieraz poukładać swoje sprawy z wybaczającym Bogiem, by doświadczyć uzdrowienia duszy, które ma przemożny wpływ na nasz stosunek do bliźniego, a nawet na uzdrowienie ciała. Chrystus polecił swoim uczniom, aby szafowali jego łaską wybaczenia w sakramencie pojednania. Dr Tissot, znany szwajcarski lekarz, mimo, że był protestantem, to jednak bardzo cenił uzdrawiającą moc pojednania z Bogiem w formie praktykowanej w kościele katolickim. Pewnego razu został wezwany do poważnie chorej kobiety. Gdy dowiedział się, że jest katoliczką zawołał księdza, który wysłuchał spowiedzi i udzielił namaszczenia chorej. Po spowiedzi kobieta opanowała swój leki przed śmiercią, spokój wrócił do jej serca. Następnego dnia ustąpiła zabójcza gorączka. A po niedługim czasie kobieta wróciła do zdrowia. Dr Tissot opowiadając o tym przypadku zawsze z szacunkiem dodawał: „Zauważcie moc sakramentu pojednania w katolicyzmie” (z książki Nie ma innej Ziemi obiecanej).
TO CUDOWNE, ALE NIE BAJKA
Dla większości z nas najpiękniejszy okres w życiu był wtedy, gdy bajki były tak samo realne dla nas, jak otaczająca nas rzeczowość. Bajki były nawet piękniejsze, niż to co nas otaczało i prawie zawsze miały szczęśliwe zakończenie. Dlatego tak chętnie uciekaliśmy w świat bajek, natarczywie prosząc rodziców czy dziadków, aby nam je opowiadali. Znam to z własnego doświadczenia, jak moje bratanice nalegały: Wujek opowiedz jeszcze jedną bajkę. Nieraz musiałem salwować się liczeniem nie baranów, ale drzew. Czerwony kapturek idzie przez las i mija pierwsze drzewo, drugie drzewo, trzecie drzewo…. Tak liczyłem aż bratanice zaczęły rozkosznie pochrapywać. Z bajek wyrastamy, ale nie z marzeń za bajkowym światem. W życiu dorosłym ten świat, najczęściej tylko połowicznie się spełnia, jak w poniższej anegdocie. Zapracowana żona z pretensją i żalem mówi do męża: „Po ślubie nigdzie nie wychodzimy na jakieś rozrywkowe imprezy, nie wyjeżdżamy na wycieczki. Siedzę całymi dniami w domu, sprzątam, gotuje, piorę, dzieci ubieram i karmię. To jest całe moje życie. Żyję jak ten Kopciuszek z bajki, a obiecywałeś, że będzie inaczej”. Mąż spojrzał na żonę i z pewną dozą ironii powiedział: „To prawda, obiecywałem ci, że będziemy żyli jak w bajce, no i tak jest, jak w bajce o Kopciuszku”. Tylko, że ta bajka w życiu utyskującej żony spełniła się w połowie. Życie bajkowego Kopciuszka, po spotkaniu księcia zamieniło się w cudowną bajkę.
Przepiękna historia, który brzmi jak bajka wydarzyła się w Ziemi, którą nazywamy świętą. Pustynnymi drogami Judei i rajskimi ścieżkami Galilei pośród zieleni i kwiatów chodził Jezus a za nim ogromne rzesze ludzi. Słuchali kojących słów o Królestwie Bożym, do którego wzywa nas Bóg, a którego możemy nazywać Ojcem. A mówił tak pięknie, że słuchacze zapominali o jedzeniu i piciu. Tak się zdarzyło nad Jeziorem Galilejskim. Słuchali Chrystusa z zapartym tchem, tak, że nawet nie zauważyli, jak słońce wieczornymi zorzami rozlało się na przepięknym Jeziorze Galilejskim. Głód słów, które brzmiały jak cudowna bajka był większy, niż głód chleba powszedniego. Aby upewnić słuchaczy, że ta przepiękna opowieść o Królestwie Bożym jest jak najbardziej realna, Chrystus na oczach tysięcy ludzi rozmnożył chleb i ryby. Zaspokoił ich głód fizyczny. Po tym cudzie chcieli obwołać go królem. Jednak, to nie człowiek może obwoływać królem, Królestwa, które Chrystus głosił. To był odruch chwili, bo przecież wiedzieli, że Chrystus jest królem innym niż ci ziemscy. Uzdrawiał chorych, wskrzeszał umarłych, uciszał burzę. Taki Król dawał poczucie bezpieczeństwa, pokoju, radości mimo różnych dolegliwości ziemskich. Te cuda upewniały słuchających, że w Chrystusie są w stanie pokonać skutecznego zabójcę wszystkich ludzkich marzeń, pokonać śmierć.
Te wszystkie marzenia legły w gruzach, gdy Jezus zawisł na krzyżu Golgoty. Wyglądało to na tragiczny koniec pięknej bajki o szczęściu, sięgającym wieczności. Jak refren brzmiały słowa zawiedzionych apostołów: „A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela”. A nierozpoznany Chrystus zaczął tłumaczyć załamanym uczniom, że krzyż nie zniweczył tej pięknej historii o Królestwie Bożym. W czasie tej opowieści wracała radość, która rozpromieniła ogromnym szczęściem ich oblicza, gdy rozpoznali Chrystusa zmartwychwstałego przy łamaniu chleba. Rozpoczęła się druga cudowna część opowieści, która brzmiała jak bajka, a bajką nie była. W jednym z najpiękniejszych miejsc w Ziemi św. nad Jeziorem Galilejskim wspominamy wzruszające wydarzenie. Apostołowie łowili ryby. Byli smutni, bo prawie nic nie złowili, a w pamięci mieli jeszcze tragiczne wydarzenia Golgoty. Wprawdzie niektórzy mówili, że widzieli Chrystusa zmartwychwstałego, ale kto by wierzył w takie rzeczy. To może się zdarzyć tylko w pięknych bajkach. Przypłynęli do brzegu. Na jeziorze odbijały się poranne zorze, na tle których pojawił się Nieznajomy i zapytał z troską: „Dzieci, macie coś do jedzenia?” Gdy odpowiedzieli, że nie, wtedy Nieznajomy polecił im ponowne zarzucenie sieci. Połów był cudowny, złowili mnóstwo ryb. Ten cud pomógł im rozpoznać w Nieznajomym zmartwychwstałego Chrystusa. A zatem tej pięknej opowieści nie zakończyła Golgota.
Rozdział cudownej historii niebiesko – ziemskiej po Golgocie trwał czterdzieści dni. Chyba był to najradośniejszy okres w życiu apostołów. Czytania z Uroczystości Wniebowstąpienia Pańskiego mówią o zakończeniu tego okresu. W Ewangelii czytamy: „Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga”. A św. Paweł w Liście do Efezjan dodaje” … „posadził po swojej prawicy na wyżynach niebieskich, ponad wszelką zwierzchnością i władzą, i mocą, i panowaniem, i ponad wszelkim innym imieniem wzywanym nie tylko w tym wieku, ale i w przyszłym”. Na Górze Oliwnej znajduje się Meczet Wniebowstąpienia Jezusa. A w nim odbite stopy, o których tradycja mówi, że są to stopy Jezusa wstępującego do nieba. Jakby to nie było z tymi stopami, na pewno są one przypomnieniem i wołaniem, abyśmy kroczyli śladami Chrystusa i wypełniali Jego ostatnie polecenie przed widzialnym wstąpieniem do nieba: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu”. Gdy wypełniamy to polecenie słowem i czynem, wtedy nasza osobista historia, która brzmi jak przepiękna bajka wpisuję się w jedyną i niepowtarzalna galilejska historię o zbawieniu człowieka.
Ta piękna historia może mieć trudne momenty Golgoty, ale trzeba pamiętać, że jest jej druga część, gdzie ma miejsce radosne spełnienie. Doświadczył tego św. Piotr, kapłan i męczennik. Piotr po wstąpieniu do zgromadzenia Marystów, na własną prośbę został wysłany na misje do Oceanii. Dotarł do wyspy Futuna na Oceanie Spokojnym, gdzie nikt jeszcze nie głosił pięknej galilejskiej historii o Jezusie Chrystusie. Dobra Nowina uderzała w kult złych duchów, który podtrzymywali wodzowie plemienni, umacniał on bowiem władzę wodzów nad mieszkańcami wyspy. Z tego powodu św. Piotr naraził się im i był prześladowany. Wodzowie sądzili, że ze śmiercią Piotra zostaną również zniszczone rzucane przez niego ziarna Ewangelii. Święty w dzień przed swoją śmiercią powiedział: „Nie szkodzi, jeśli ja umrę. Religia chrześcijańska już tak zapuściła korzenie na tej wyspie, że nie zostanie zniszczona mimo mojej śmierci”. I rzeczywiście tak się stało. Po upływie niewielu lat wszyscy mieszkańcy tej wyspy przyjęli wiarę. Następnie, Dobra Nowina dotarła do kolejnych wysp Oceanii. Dzisiaj na tych wyspach wspaniale funkcjonują kościoły, które czczą i wzywają św. Piotra jako swojego pierwszego męczennika. Św. Piotr wypełnił słowa Chrystusa: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu”. Zapłacił za to najwyższą cenę. Jednak to nie męczeństwo kończy tę piękną historię, cierpienie stało się tylko wspomnieniem, a wypełniło się i trwa to o czym czytamy w Dziejach Apostolskich: „Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Ten Jezus, wzięty od was do nieba, przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba”. Przyszedł do św. Piotra i ogarnął go nieogarnionym pięknem i radością nieba (Kurier Plus, 2014).