|

6 niedziela zwykła. Rok B

CHOROBA WSPÓŁCZESNOŚCI 

Pewnego dnia przyszedł do Jezusa trędowaty i upadając na kolana, prosił Go: „Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić”. Zdjęty litością, wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: „Chcę, bądź oczyszczony”. Natychmiast trąd go opuścił i został oczyszczony. Jezus surowo mu przykazał i zaraz go odprawił ze słowami: „Uważaj, nikomu nic nie mów, ale idź, pokaż się kapłanowi i złóż za swe oczyszczenie ofiarę, którą przepisał Mojżesz, na świadectwo dla nich”. Lecz on po wyjściu zaczął wiele opowiadać i rozgłaszać to, co zaszło, tak że Jezus nie mógł już jawnie wejść do miasta, lecz przebywał w miejscach pustynnych. A ludzie zewsząd schodzili się do Niego (Mk 1,40-45).

  „-Ojca zamordowali, gdy miałam 5 miesięcy- mówi wychudzona kobieta o pooranej twarzy, z której trudno jest odczytać cokolwiek oprócz cierpienia. Ma może czterdzieści, a może sześćdziesiąt lat. Nie przyznaje się do żadnego wieku, bo… sama już nawet nie wie, ile dokładnie ma lat. – Kiedy skończyłam trzy lata, ta, co mnie urodziła, siadła na brzegu mojego łóżeczka. Miała czarną spódnicę i pomarańczowy żakiet. Powiedziała mi, że idzie do sklepu po cukierki i czekoladę. Nie było jej potem przez trzynaście lat. Porzuciła mnie suka przebrzydła. Nie chciała mnie, bo byłam bardzo chora. Do dziś choruję. Zostałam bezpańskim psem. Trochę chowała mnie babcia, a resztę dzieciństwa tułałam się po przytułkach i sierocińcach, gdzie nie szczędzili mi razów gumowym szlaufem. Miałam w sobie jakieś resztki przyzwoitości. Do bierzmowania musiałam uciekać, do Komunii św. też. 15 lipca 1968 r. był dla mnie przeklętym dniem. Zniszczył całe moje marne życie. Byłam na wakacjach u ciotki. Nagle do naszych drzwi zapukała jakaś zmarnowana kobieta. Powiedziała, że jest moją matką. A jak się jej zapytałam: gdzie masz czarną spódnicę i pomarańczowy żakiet? Zaczęła wtedy płakać. A ja razem z nią. Głupia byłam. Dałam się namówić na wspólny wyjazd do jej domu pod Szczecinem. Pracowałam w PGR. Przyniosłam pierwszą wypłatę do domu i mówię: weź te pieniądze. Ona mi na to: Mam gdzieś twoje pieniądze. Czyś ty moje dziecko? We mnie jakby grom uderzył, a ona dalej: jestem czarna, ty blondynka. Jestem zdrowa, a ty chora. Była już wtedy mocno pijana (…) Uciekłam z domu w tym, w czym stałam. Tułałam się po Polsce przeklinając tą, co mnie urodziła (…) Zaczęłam chodzić po „bramach”, spalam po klatkach schodowych, po pociągach, zwłaszcza na trasie Kraków- Lublin. Najlepiej nocowało się w grobowcach na cmentarzu Rakowickim. Czy bałam się? Czego? Owszem, były obok mnie jakieś szczątki, ale przykryłam je, czym mogłam, odmówiłam „wieczne odpoczywanie” i do rana spałam spokojnie. W grobowcach było lepiej niż w pociągu, gdzie spało się z duszą na ramieniu, byleby tylko konduktor nie wyrzucił. Nienawidzę ludzi za to, że mi nie pomogli. Czasami sama żałuję, że jestem człowiekiem.” (Izabela Pieczara: Pogmatwane życiorysy).

W tej autentycznej historii chcę zwrócić uwagę na zgubne skutki, jakie niesie ze sobą odrzucenie przez drugiego człowieka, brak akceptacji, jakby wykreślenie ze społeczności ludzkiej. W jednym z plemion afrykańskich najwyższą karą jest nie pozbawienie życia, ale usuniecie ze wspólnoty plemiennej. Człowiek jest istotą społeczną. Do prawidłowego rozwoju potrzebuje kogoś, kto go doceni i zaakceptuje. Ten problem jest także poruszany w zacytowanym na wstępie fragmencie Ewangelii.

W czasach biblijnych trąd uważano za najbardziej zaraźliwą chorobę. Była ona w tamtych czasach nieuleczalna. Konanie trwało latami. Chorych, ze względu na niebezpieczeństwo zarażenia usuwano ze społeczności zdrowych. Trędowaty, dzwonkiem i wołaniem „nieczysty” ostrzegał przed zbliżeniem się do niego. Takie traktowanie chorych dodawało jeszcze do cierpienia fizycznego cierpienie duchowe. Chory czuł się odrzucony, pozbawiony godności i skazany na konanie w zapomnieniu. W tamtych czasach trąd, jak i też inne nieszczęścia były uważane za karę bożą, odrzucenie przez Boga. To sprawiało, że trędowaci byli ludźmi głęboko zranionymi nie tyle fizycznie, co duchowo.

W tym kontekście możemy wyobrazić sobie jak wielkie znaczenie miało uzdrowienie trędowatego przez Chrystusa. Przełamuje On barierę izolacji społecznej. Zbliża się do chorego. Wyciąga ku niemu rękę i chory odzyskuje zdrowie fizyczne i duchowe. Chory ponownie odkrywa w sobie ludzką godność, godność dziecka bożego. Jak wiele mogła zdziałać jedna, życzliwie wyciągnięta ręka. Była to boża ręka, ale Bóg użycza tej mocy ludzkiej dłoni, która wyciąga się w życzliwym geście do drugiego człowieka.

Choroby fizyczne i psychiczne są źródłem cierpienia człowieka. Jednak największym źródłem nieszczęść ludzkich są niepoprawne relacje człowieka z Bogiem i ludzi między sobą. Można umierać na nie uleczalną chorobę i zachować godność, spokój i nadzieję. I można być zdrowym i doświadczać piekła tu na ziemi, a to dzięki bliźnim. Odrzucenie, izolacja człowieka, brak akceptacji sprawiają, że świat staje się bezduszny i wrogi. Doświadczamy tego nieraz w pracy, gdzie patrzą na nas jako wroga i konkurenta. Czujemy się nie tylko przez nich odrzuceni, ale z lękiem się oglądamy, z której strony nastąpi atak.

Tak zwana znieczulica społeczna staje się jedną z poważniejszych chorób doby współczesnej. Obojętność na los naszego bliźniego rodzi bezduszny, zimny i okrutny świat. Jest ona pewną formą odwrócenia się od człowieka, co jest równoznaczne z odwróceniem się od Boga. W roku 1996 w wypadku drogowym na trasie Jasło- Krosno zginęły dwie dziewczyny. Mogły przeżyć, gdyby w porę nadeszła pomoc. Niestety, przez kilkadziesiąt minut żaden z kierowców nie zareagował na rozpaczliwe wezwania rannych licealistek. Pogotowie ratunkowe i policję zawiadomili dopiero niemieccy turyści. Lecz na pomoc było już za późno. To tylko jeden obrazek z codziennego życia. Ta obojętność rodzi lęk i wzajemną nieufność oraz potęguje izolację. Jest ona oznaką chorego społeczeństwa. Jest to jak gdyby trąd dzisiejszego świata.Do tego właśnie świata Chrystus wyciąga rękę, aby go uzdrowić. Ta ręka niesie bezinteresowną miłość. Przyjęcie jej sprawia, że i nasza ręka wyciąga się w życzliwym geście do bliźniego. Wtedy nasz świat pięknieje, staje się bardziej przyjazny, więcej w nim nadziei, która mocą Chrystusa zmartwychwstałego przezwycięża śmierć i rodzi wieczność (z książki „Ku wolności).

DOBROĆ I MIŁOSIERDZIE

Tak powiedział Pan do Mojżesza i Aarona: „Jeżeli u kogoś na skórze ciała pojawi się nabrzmienie albo wysypka, albo biała plama, która na skórze jego ciała jest oznaką trądu, to przyprowadzą go do kapłana Aarona albo do jednego z jego synów kapłanów. Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: „Nieczysty, nieczysty!”. Przez cały czas trwania tej choroby będzie nieczysty. Będzie mieszkał w odosobnieniu. Jego mieszkanie będzie poza obozem” (Kpł 13, 1-2. 45-46).

W czasach biblijnych trąd był jednym z największych nieszczęść jakie mogły dotknąć człowieka. Powodował on gnicie i rozpad ciała. Trędowaty miał wypisany na swym ciele wyrok śmierci, która nieubłaganie przybliżała się z każdym dniem, niosąc ze sobą coraz większe cierpienie. Była to choroba nieuleczalna i zaraźliwa; chorych izolowano, zakazywano zbliżania się do zdrowych. Trędowaty miał ostrzegać o swojej obecności głosem dzwonka i wołaniem: nieczysty. Ta izolacja była źródłem nie mniejszych cierpień niż sama choroba. W Księdze Kapłańskiej czytamy: „Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: „Nieczysty, nieczysty!” Przez cały czas trwania tej choroby będzie nieczysty. Będzie mieszkał w odosobnieniu. Jego mieszkanie będzie poza obozem”. Nawet najbliżsi traktowali chorego jako zmarłego. Każdy obawiał się jakiegokolwiek kontaktu z trędowatym. Byli oni jakby wyklęci, a to i z tego względu, że w Starym Testamencie nieszczęście postrzegano jako karę z grzech. Poczucie odrzucenia przez ludzi i Boga sprawiało, że trędowaci tracili poczucie własnej wartości i pogrążali się nieraz się w nieogarnionej rozpaczy.

Także w czasach Nowego Testamentu trąd był zagrożeniem dla człowieka. Trędowaty z zacytowanego na wstępie fragmentu Ewangelii przełamuje wszelkie nakazy starotestamentalnego Prawa w tym względzie, kieruje się wiarą. Podbiega do Jezusa, pada przed Nim na kolana i wypowiada słowa, które są jedną z najpiękniejszych modlitw: “Jeśli zechcesz, możesz mnie oczyścić.”  W odpowiedzi Jezus wyciąga rękę, dotyka trędowatego i mówi: „Chcę, bądź oczyszczony!” I dokonał się cud uzdrowienia. W tym przypadku Chrystus stanął ponad nakazy Prawa. Być może niektórzy byli zgorszeni, że Jezus nie przestrzega prawa zakazującego wszelkich kontaktów z trędowatymi. Jezus jednak postawił ponad Prawo miłosierdzie i współczucie dla chorego. Przez ten akt wielkiej dobroci i miłosierdzia trędowaty narodził się do nowego życia w potrójnym wymiarze; odzyskał zdrowie fizyczne, wrócił do wspólnoty i najważniejsze, narodził się na nowo w wymiarze duchowym. Uwierzył Chrystusowi i w Nim dostrzegł szansę swego zbawienia. A źródłem takiej przemiany była dobroć i współczucie Chrystusa, które przełamują wszelkie bariery dzielące ludzi.

Dobroć i współczucie są jednym z najbardziej skutecznych sposobów głoszenia Dobrej Nowiny o zbawieniu i budowania jedności między ludźmi. W Kościele nie brakowało i nie brakuje misjonarzy Bożego miłosierdzia. Jednym z nich jest Ojciec Damian. Urodził się Belgii w roku 1840. A w roku 1864 jako kapłan Zgromadzenia Serca Jezusowego i Maryi poprosił swoich przełożonych o posłanie go do Królestwa Hawai na wyspę Molokai do pracy wśród trędowatych. Czas pojawienia się trądu na Hawajach jest nieznany. Przypuszcza, że ta straszna choroba została zwleczona z Chin. Choroba bardzo szybko rozprzestrzeniała się na wyspach. Wywoła lek i panikę wśród mieszkańców.  W roku 1865 król Kamehameha V wydał dekret nakazujący izolację dotkniętych trądem. Pierwsi chorzy zostali zesłani do kolonii Kalaupapa na wyspie Molokai . Było to miejsce pozbawione wszelkich wygód, zabudowań mieszkalnych, brak było wody pitnej. Pierwsi przybysze zamieszkali w jaskiniach skalnych lub prymitywnych szałasach. Chorych przywożono na statkach i kazano im wyskakiwać za burtę i płynąć w kierunku wyspy, gdzie mogą ocalić swoje życie. Wrzucano za nim do wody także cały ich dobytek. Nie było żadnego wyjątku. Załoga bezlitośnie wyrzucała chorych jak niepotrzebny i niebezpieczny balast.

Ojciec Damian zdecydował się na zamieszkanie wśród trędowatych, których w tym czasie było około sześciuset . Byli oni pozbawieni wszelkiej opieki medycznej. Ojciec Damian był jedynym człowiekiem, który niósł im pocieszenie. Ojciec Damian przychodził do nich z orędziem Chrystusa, które głosił słowem i czynem. Na ile było to możliwe spieszył trędowatym z pomocą medyczną. Opatrywał ich rany. Pomagał budować domki, wykonywał trumny i kopał groby dla zmarłych. Pomagał trędowatym odkrywać ich ludzką godność. Ojciec Damian zdobył serca i dusze trędowatych. W niedługim czasie po jego przybyciu 400 chorych uwierzyło w Chrystusa i zdecydowało się na chrzest. W końcu Ojciec Damian sam zaraził się trądem i zmarł w wieku 49 lat. 4 czerwca 1995 r. został on ogłoszony błogosławionym. Naśladując Chrystusa w Jego dobroci i miłosierdziu Ojciec Damian otworzył dla wielu bramę zbawienia, którą także sam przekroczył.

Scena uzdrowienia trędowatego przypomina także, że nasza dobroć, miłosierdzie nie może mieć względu na osobę. Mamy nim obejmować wszystkich ludzi. Dopiero wtedy możemy zbudować bardziej ludzki świat. W ostatnich dniach jesteśmy świadkami wzruszających pożegnań. Młodzi ludzie opuszczają swoje rodzinne domy, żegnają się z żonami, dziećmi i rodzicami. Widzimy łzy bólu. Wyruszają oni na wojnę do Iraku. Z wielkim wyrozumieniem i współczuciem patrzymy na tych młodych ludzi. Wielu z nich nie wróci do domu. Jest to tragiczne. Myśląc o tym musimy zauważyć także inny wymiar tych pożegnań. Jeśli ewentualna wojna będzie mieć podobny przebieg jak „Pustynna burza”, to na każdego zabitego żołnierza amerykańskiego wypadnie kilka tysięcy zabitych Irakijczyków, w tym dzieci i kobiet. Ta świadomość, jak i świadomość, że w Chrystusie wszyscy jesteśmy braćmi może być początkiem budowania sprawiedliwej jedności między ludźmi i szukania pokojowych dróg rozwiązywania konfliktów.

John Drinkwater w sztuce pt. „Abraham Lincoln” w jednej ze scen przedstawia rozmowę prezydenta Lincolna z kobietą, która była zagorzałą przeciwniczką konfederatów i zwolenniczką armii Unijnej, której przewodził Lincoln. Lincoln mówił o zwycięstwie nad wojskami Konfederatów. Armia Konfederatów straciła 2700 żołnierzy, a wojska Unii tylko 800 żołnierzy. Podekscytowana kobieta powiedziała: „Jakże to wspaniale zwycięstwo, panie prezydencie”. Lincoln był zaskoczony jej reakcją, powiedział. „Ależ proszę pani, 3500 ludzi straciło swoje życie”. „Panie prezydencie, nie może pan tak mówić, dla nas liczy się tylko życie tych 800 naszych żołnierzy”- odpowiada kobieta. Lincolnowi opadły ręce, powoli i dobitnie powiedział: „Proszę pani, świat jest większy, aniżeli pani serce”.

Czasami ludzkie serce jest tak maleńkie, że jest w stanie pomieścić tylko egoistyczną miłość do niewielkiej grupki swoich- wszyscy inni są obcy. I tacy ludzie stają się zarzewiem wojen, grabieży i największej podłości na świecie. Chrystus, który wyciągał życzliwie rękę do trędowatych, odrzuconych, potępionych przez ludzi jest źródłem mocy, która jest w stanie poszerzyć nasze karłowate serca tak bardzo, że będzie ono w stanie objąć miłością braterską każdego człowieka. I to jest jedyna droga zbawienia i budowania bardziej ludzkiego i przyjaznego świata (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

TRĄD ROZBICIA

Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością. W tym objawiła się miłość Boga ku nam, że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat, abyśmy życie mieli dzięki Niemu. W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy (1 J 4,7-10).

Wilhelm Huenermann w książce „Sługa ludzkości” pisze: „Dnia 3 maja 1936 roku powrócił do swej ojczyzny syn flamandzkiego chłopa. Przed wielu, wielu laty wywędrował z małej wioszczyny brabanckiej, a teraz okręt wojenny przywozi go z powrotem do portu w Antwerpii. Armaty grzmiały na jego powitanie. Cały pułk prezentował broń. Na uroczyste przyjęcie zjawił się kardynał w purpurze, prezes ministrów wygłosił w imieniu kraju rodzinnego przemówienie powitalne. Król pochylił się nisko przed powracającym. Flamandczyk odbył triumfalny pochód przez miasta i wioski swej ojczyzny. Ze wszystkich wież biły dzwony. Chorągwie trzepotały na wietrze. Dzieci rzucały mu kwiaty na drogę. Któż to, niby cesarz jaki, powracał do swojej ojczyzny? Człowiek umarły! Ktoś kto na dalekiej wyspie Oceanu Spokojnego oddał życie za cierpiących braci. Męczennik miłości. Trędowaty wśród trędowatych na wyspie Molokai. Kapłan, który dobrowolnie poszedł na wyspę śmierci. Damian de Veuster. Nowy bohater flamandzki. Bohater w królestwie Bożym – kiedyś może święty!”. Ojciec Damian, zwany Apostołem Trędowatych został ogłoszony świętym 11 września 2009 roku przez papieża Benedykta XVI.

Molokai, jedna z hawajskich wysp, wymieniana przez magazyn „National Geographic” jako dziesiąta pośród 111 najpiękniejszych wysp świata godnych odwiedzenia była tą wyspą śmierci. Trąd na Hawaje przywlekli ludzie biali. Bardzo zaraźliwa i nieuleczalna na tamte czasy choroba czyniła ogromne spustoszenie pośród miejscowej ludności. Trędowatych separowano od zdrowych, wywożąc ich Molokai i pozostawiając bez żadnej pomocy. W skrajnej nędzy i upodleniu czekali aż powolne gnicie ciała doprowadzi do śmierci. 10 maja 1873 roku przybył na tę wyspę ojciec Damian, którego biskup przedstawił trędowatym tymi słowami: „Będzie waszym ojcem, który was kocha tak bardzo, że nie zawaha się stać jednym z was, by żyć i umrzeć z wami”. Ojciec Damian, mając na uwadze dobro duszy trędowatych starał się także ulżyć im w cierpieniu fizycznym, jak czynił to Jezus. Ojciec Damian leczył chorych jak tylko potrafił, z pomocą ludzi dobrej woli i samych trędowatych budował mieszkania, starał się o ubrania, pożywienie. Otworzył sklep, w którym produkty wydawane były za darmo. Wybudował prowizoryczny wodociąg z wodą zdatną do picia. Troszczył się o godny pogrzeb każdego. Często własnoręcznie robił trumny. Trędowaci mogli godnie żyć i godnie umierać. Jak było do przewidzenia, ojciec Damian zaraził się trądem i w wieku 44 lat zmarł.

Zacytowana na wstępie Księga Kapłańska ukazuje bezradność człowieka wobec tej strasznej choroby. I ona to dyktowała surowe prawo chroniące zdrowych, które nakazywało izolację trędowatych, wykluczenie ze społeczności. Niektórzy uważali, że choroba jest także znakiem odtrącenia przez Boga. Jakże tragicznie brzmią słowa Księgi Kapłańskiej: „Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: ‘Nieczysty, nieczysty!’”. Nic się nie zmieniło w tym względzie do czasów Jezusa. W Ewangelii na dzisiejszą niedzielę czytamy: „Pewnego dnia przyszedł do Jezusa trędowaty i upadając na kolana, prosił Go: ‘Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić’. Zdjęty litością, wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: ‘Chcę, bądź oczyszczony’. Natychmiast trąd go opuścił i został oczyszczony”. Chrystus przekracza wszelkie regulacje odnośnie trędowatych. Pochyla się z miłością nad chorym dotyka go i uzdrawia. Uzdrowienie to ma o wiele głębszy wymiar niż tylko uzdrowienie fizyczne. Trędowaty może wrócić do rodziny, przyjaciół, wspólnoty. Cudowne uzdrowienie z trądu było niejako dotknięciem samego Boga i kierowało ku Niemu myśli człowieka i umacniało wiarę. Komentując to wydarzenie często mówimy, że grzech jest trądem duszy. Grzech oddziela nas od Boga i bliźniego. Uzdrowienie z tej choroby odnajdujemy w Chrystusie.

W dzisiejszych czasach medycyna radzi sobie z trądem. Na trąd duchowy także mamy lekarstwo. Jest nim Jezus Chrystus, który uzdrawiał kiedyś i uzdrawia dziś. Trąd rozbicia, wzajemnej niechęci dotyka nas w życiu codziennym i sączy się ekranów telewizyjnych. Patrząc na polską scenę polityczną widzimy, jak politycy różnych partii skaczą sobie do gardła, nie szczędząc sobie najobrzydliwszych słów. Tak trudno spotkać ludzi, których słowa byłyby balsamem dla rozdartej duszy, łagodziłyby spory i pomagały dojrzeć bliźniego nawet w politycznym przeciwniku. Dlatego nie od rzeczy będzie przywołanie człowieka, którzy w imię miłości i wspólnego dobra ojczyzny budował mosty między ludźmi. Był nim prezydent Lincoln, uważany za największego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Sprawował urząd w trudnych latach wojny domowej między północą a południem

Doris Kearns Goodwin w książce „Team of Rivals” pisze o Abrahamie Lincolnie jako o człowieku wielkiego formatu, którego wielkość możemy dojrzeć w budowaniu mostów porozumienia między przeciwnikami politycznymi. W czasie wojny domowej utworzył rząd składający się z najbardziej światłych i otwartych umysłów tamtego czasu. Znaleźli się w nim jawni przeciwnicy Lincolna. Co więcej, prezydent powierzył im bardzo wysokie stanowiska w rządzie. Na pytanie dziennikarza, dlaczego to uczynił, odpowiedział: „Potrzebowaliśmy w rządzie najwybitniejszych ludzi, niezależnie od przynależności partyjnej, aby zachować jedność i zgodę naszego narodu. Nie patrzyłem na przynależność partyjną, ale na wartość człowieka, jego mądrość i siłę przekonania. Nie miałem prawa szkodzenia ojczyźnie, odsuwając tych ludzi od władzy, pozbawiając ich możliwości służenia ojczyźnie”. Prezydent Lincoln wszystkich traktował z taka samą życzliwością i otwartością serca, nawet w sprawach tak różniących polityków jakim było zniesienie niewolnictwa. Dzięki takie postawie prezydenta udało się utrzymać jedność Stanów Zjednoczonych. Po zakończeniu wojny domowej opracował plan pojednania i odbudowy, a nie kar i restrykcji, jak to się domagali niektórzy politycy. Prezydent nie myślał o ukaraniu zbuntowanych stanów, a raczej szukał dróg pojednania. Tydzień przed swoją śmiercią, u szczytu swego zwycięstwa, zarówno politycznego, jak i militarnego mówił z wielka pokorą: „Nikogo nie wolno złośliwie traktować, ale wychodzić do wszystkich z miłością i prawem, jakie Bog nam nakazuje. Dążmy do zakończenia dzieła zjednoczenia, opatrując rany ludzkich serc i rany narodu. Troszczmy się o wdowy i sieroty, których zraniła i skrzywdziła wojna. Na tej drodze osiągniemy sprawiedliwość, jedność i trwały pokój między nami i wszystkimi narodami”.

Napełnieni mocą Chrystusa możemy skutecznie walczyć z trądem grzechu, który jest głównym źródłem podziałów i wrogości (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

TRĄD SAMOTNOŚCI

W czasach Jezusa trąd był najgroźniejszą nieuleczalną chorobą. Powodował on powolny i systematyczny rozpad ciała za życia. Do cierpienia fizycznego dochodziło cierpienie duchowe. Ponieważ trądem można było się zarazić przez dotknięcie, dlatego chorzy byli bezwzględnie izolowani od społeczeństwa w specjalnych gettach. Nie wolno było im zbliżać do ludzkich osiedli, a nawet chodzić publicznymi drogami. Gdy przypadkiem zdrowi zbliżali się do chorego, musiał on specjalną kołatką dać znać o swojej obecności i natychmiast usunąć się z drogi. Jeśli chory zlekceważyłby te zarządzenia, mógł bez sądu zostać ukamienowany. Trąd często pojawia się w różnym kontekście na kartach Biblii. W samej Księdze Kapłańskiej, z której wzięte jest pierwsze czytanie na dzisiejsza niedzielę  znajdziemy ponad trzy tysiące słów odnoszących się do trądu. Trąd był uważany także za karę boską. Trędowatych traktowano bardziej jako nieczystych i napiętnowanych przez Boga niż chorych, którzy potrzebują pomocy. Kapłan urzędowo wyłączał trędowatego ze społeczności zdrowych. We wspomnianej Księdze Kapłańskiej jest nakaz: „Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: Nieczysty, nieczysty! Przez cały czas trwania tej choroby będzie nieczysty. Będzie mieszkał w odosobnieniu. Jego mieszkanie będzie poza obozem”. Trąd pogrążając człowieka w bezmiarze cierpienia fizycznego bezwzględnie izolował go od rodziny, społeczności i jeszcze piętnował trędowatego poczuciem winy i odrzucenia przez Boga. Jednym słowem, spychał człowieka w bezdenną rozpacz samotności. Trędowaty z zacytowanej na wstępie Ewangelii przełamał te bariery i wbrew wszelkim zakazom odważył zbliżyć się do Jezusa i błagać o zdrowie. Cud uzdrowienia uświadamia nam jak wielką łaską obdarzył Jezus trędowatego..

Wielkim błędem byłoby ograniczenie tego cudu tylko do wymiaru fizycznego i społecznego. Ten wymiar jest tylko widzialnym znakiem głębszej rzeczywistości, która rozgrywa się w duszy człowieka, gdzie człowiek spotyka się ze zbawiającym Bogiem. W tym duchu można odczytać słowa Jezusa skierowane do uzdrowionego: „Bacz abyś nikomu nic nie mówił, ale idź, pokaż się kapłanowi i złóż za swe oczyszczenie ofiarę, która przepisał Mojżesz, na świadectwo dla nich”.  Chrystus chce uniknąć „medialnego szumu”, aby było łatwiej choremu odkryć to co najistotniejsze w tym wydarzeniu. Trędowaty nie jest napiętnowany przez Boga, co więcej jest Jego ukochanym dzieckiem. A jeśli człowiek jest autentycznie zjednoczony z Bogiem to nigdy nie jest opuszczony i samotny. Nawet w najtrudniejszych doświadczeniach życiowych nie jest sam, jest z Bogiem i to bycie z Bogiem toruje drogę do jedności z bliźnim, nawet gdyby relacje z nim są  pogmatwane prze zło, które na podobieństwo trądu niszczy życie człowieka. Sprawy boże nie szukają rozgłosu i próżnej chwały. Rozgłos jest nieraz potrzebny, ale zawsze jest czymś wtórnym. Nieraz słyszymy o objawieniach, cudach. Jest wokół tego wiele szumu. Ciągną tam ogromne rzesze pielgrzymów. A po kilku latach następuje cisza i nikt nie pamięta tego „cudu”. Bo to był „cud” dla ludzi goniących za tanią sensacją.  A prawdziwy cud dokonuje się w naszej duszy, gdy usuniemy ze niej trąd grzechu i zjednoczymy się ściśle z Bogiem. I właśnie ci, którzy doznali takiego cudu w mocy Chrystusa zadziwiają i przemieniają świat. Można by tu wspomnieć Sługę Bożego Jana Pawła II, czy św. Matkę Teresę z Kalkuty. Takich cudownie przemienionych jest tysiące jednym z nich jest duchowny z poniższej historii.

 W kopalni węgla kamiennego w Pensylwanii doszło do wybuchu w wyniku, którego kilkunastu górników zostało uwięzionych pod ziemią. Akcji ratowniczej towarzyszyli członkowie rodzin i przyjaciele górników. Stali na zewnątrz i z niepokojem czekali na kolejne informacje o losie ich bliskich. Nagle ktoś ze zgromadzonych  zaczął śpiewać, poczym przyłączyły się inne głosy. Chłodną nocą poszybowały ku niebu słowa:  „Dziękujmy Bogu za łaskę, że możemy Mu powierzyć w modlitwie wszystkie nasze sprawy”. Po pewnym czasie ucichł śpiew i nastała cisza. I wtedy wystąpił z tłumu starszy duchowny, mówiąc: „Módlmy się”. W  krótkiej, ale przejmującej  modlitwie wyraził ufność Bogu, którego prosił o ocalenie górników oraz nadzieje dla rodzin i przyjaciół. W pobliżu była ekipa telewizyjna. Reporter tej telewizji był bardzo poruszony tą modlitwą, nie nagrał jej jednak bo w tym czasie kamera była wyłączona. Poprosił zatem duchownego  o powtórzenie modlitwy. Duchowny kategorycznie odmówił.  „Ale ja jestem reporterem reprezentującym 260 stacji telewizyjnych. Miliony ludzi będzie mogło widzieć i słyszeć  tę przepiękną modlitwę”. Duchowny grzecznie, ale zdecydowanie ponownie  odmówił.  „Może ksiądz mnie nie zrozumiał – nalegał młody reporter- ja nie reprezentuje jakieś lokalnej telewizji, ale CBS. Cały naród będzie to oglądał”. Nie przekonało to duchownego. Odwrócił się on i odszedł. Reporter był wściekły. Nie mógł pojąć zachowania duchownego. Jednak  po pewnym czasie, jak sam napisał,  zrozumiał, że ta modlitwa dotykała spraw, które dzieją się w duszy człowieka i dotykają tajemnicy Boga. A tego żadna telewizja nie może przekazać. Napisał między innymi: „Duchowny nie chciał robić widowiska z rzeczywistości, która dotyka tajemnicy samego Boga. Dzięki Bogu, że nie chciał sprzedać swojej duszy telewizji, nawet telewizji CBS” (Phil Donahue: Donahue,  „My Own Story”).

W naszej kuracji z trądu osamotnienia i izolacji przydatne są także metody jak ta, którą opisuje Derek Rydall w „Spirituality &Health”.  „Mój mąż i ja nie możemy spokojnie zamienić między sobą nawet dwóch słów”- mówi kobieta do psychologa- „Kiedy on przekracza tylko próg domu, to skaczemy sobie do gardła. Ale gdy się uspokoję, to uświadamiam sobie, że między nami istnieje miłość, tylko beznadziejnie pogrzebana”. Psycholog wysłuchał uważnie pacjentki. Sięgnął do szuflady i wyciągnął butelkę wody mówiąc: „To jest specjalna woda, ze świętego źródła w Indiach. Przez następny tydzień, gdy mąż wróci z pracy weź jeden łyk wody i trzymaj ją w ustach, patrząc w oczy swego męża. Po kilku minutach przełknij wodę. Zobaczysz, że twoje relacje z mężem poprawią się”. Kobieta wróciła do domu i z wielką niecierpliwością czekała na powrót męża. A gdy on wszedł wzięła do ust świętej wody i zaczęła się wpatrywać w męża. Mąż spojrzał na nią podejrzliwie, po czym serdecznie się roześmiał. Kobieta przełknęła wodę i życzliwie zapytała męża, jak minął dzień. I stała się rzecz niesamowita. Po raz pierwszy od wielu lat nie sprzeczali się, ale serdecznie ze sobą rozmawiali. Wieczorem zanim poszła do łóżka, znowu wypiła łyk cudownej wody, zachowując ten sam rytuał, co poprzednio. I nagle jakby ktoś ściągnął zasłonę z jej oczu. Spojrzała na męża i poczuła, że jest w nim zakochana. I tak jak przepowiedział psycholog przez tydzień zażywania tej cudownej wody nie doszło między nimi do kłótni”.  Po tygodniu, kobieta znowu pojawiła się u psychologa radośnie oznajmiając, że cudowna woda uzdrowiła ich relacje małżeńskie i chciałaby jeszcze jedną butelkę dla swojej koleżanki, która ma podobne problemy. Psycholog uśmiechnął się i powiedział, że jest to zwykła woda z górskiego źródła.

Od siebie poleciłbym, aby ten czas milczenia za nim coś przykrego powiemy bliźniemu wypełnić modlitwą, wtedy będziemy mieć stuprocentową pewność naszego uleczenia z trądu samotności i izolacji (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

ŚWIĘTY ALOJZY ORIONE

W czasach Jezusa trąd był chorobą nieuleczalną. Kontakt z chorym groził zarażeniem, stąd też prawo zakazywało chorym kontaktu ze zdrowymi. Trędowaty z powyższego fragmentu Ewangelii, błagając o zdrowie zbliża się do Jezusa. Jezus wyciąga rękę, dotyka go i uzdrawia. Ponad prawo i ludzkie obawy postawił miłosierdzie. Przez ten akt dobroci i miłosierdzia trędowaty narodził się do nowego życia w potrójnym wymiarze; odzyskał zdrowie fizyczne, wrócił do wspólnoty i najważniejsze, uwierzył Chrystusowi i w Nim dostrzegł swego Zbawiciela. Miłość, dobroć i współczucie Chrystusa, stały się źródłem przemiany trędowatego. Te wartości są bardzo skutecznym środkiem głoszenia Dobrej Nowiny. W kościele najskuteczniejszymi głosicielami Ewangelii są ci, którzy upodabniają się w miłosierdziu i dobroci do Chrystusa. Święci bardzo często wychodzą poza przyjęte schematy tradycyjnego głoszenia Ewangelii i stawiając na pierwszym miejscu miłosierdzie dokonują cudów w jej głoszeniu. Z pewnością należy do nich Święty Alojzy Orione, o którym papież Jan XXII powiedział, że był on przekonany, że zdobędzie świat poprzez miłość. Święty ten szczególną sympatią darzył Polaków, mówił, że gdyby nie był Włochem, chciałby być Polakiem. Gdy dnia 1 września 1939 roku Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę, kazał odprawić w intencji naszej Ojczyzny nabożeństwo błagalne o ratunek dla niej.

Alojzy pochodził z ubogiej rodziny włoskiego kamieniarza. Przyszedł na świat 23 czerwca 1872 r. w niewielkie włoskiej miejscowości Pontecurone. Był najmłodszym z czterech braci. Imię Alojzy otrzymał na chrzcie świętym dla upamiętnienia przedwcześnie zmarłego brata. Ojciec, Wiktoryn nie był zbyt gorliwym chrześcijaninem. Matka, Karolina, w przeciwieństwie do męża żarliwie wyznawała swoją wiarę i to głównie ona zaszczepiła ją swoim dzieciom. Alojzy uczęszczał do prywatnej szkoły podstawowej a w wolnych chwilach pomagał swoim rodzicom w różnych pracach. W trzynastym roku życia zgłosił się do zakonu Franciszkanów. Jednak z powodu przewlekłego zapalanie płuc po niecałym roku pobytu w zakonie musiał wrócić do domu. Po odzyskaniu zdrowia pomagał ojcu w pracach kamieniarskich, brukując ulice i drogi.

Alojzy wyróżniał się wśród swoich rówieśników pobożnością, wysokim poziomem życia moralnego i duchowego. Zauważył to miejscowy proboszcz i umieścił go w internacie, założonym przez św. Jana Bosko w Turynie. Alojzy był wybijającym się uczniem. Przełożeni mieli nadzieję, że Orione zostanie w szeregach zgromadzenia założonego przez Jana Bosko. Jednak siedemnastoletni Alojzy zdecydował się w roku 1889 na diecezjalne seminarium duchowne w Tortonie. Z powodu ubóstwa rodziców musiał podjąć także pracę, aby opłacić naukę w seminarium. Zamieszkał z kolegami-klerykami w ubogim pomieszczeniu przykatedralnym, pełniąc równocześnie funkcje stróża katedry. Jako kleryk gromadził w swoim skromnym pokoiku ubogich chłopców i uczył ich prawd wiary. Mimo, że sam był ubogi wspierał materialnie potrzebujących. Służył bliźnim, angażując się w pracach Stowarzyszenia Wzajemnej Pomocy św. Marcjanna oraz w Towarzystwie św. Wincentego. 3 lipca 1892 r. otworzył pierwsze oratorium dla chłopców w Tortonie, a rok później w dzielnicy San Bernardino.

13 kwietnia 1895 r. Alojzy Orione otrzymał święcenia kapłańskie. Biskup posłał neoprezbitera do konwentu św. Klary, powierzając mu duchowe kierownictwo tamtejszej młodzieży. Ks. Alojzy głosił także kazania i rekolekcje w okolicznych parafiach. Z posługą duszpasterską odwiedzał szpitale, więzienia, domy ubogich. W tym czasie narastał we Włoszech problem bezrobotnej młodzieży, która masowo opuszczała przeludnioną wieś i udawała się do miasta w poszukiwaniu pracy i chleba. W mieście nie było łatwo ani o jedno ani o drugie. Wskutek czego młodzi chłopcy bez żadnego zawodu włóczyli się po mieście w poszukiwaniu pracy lub pracowali za marne pieniądze. Bardzo często ci chłopcy staczali się na dno nędzy moralnej. Alojzy, widząc te zagrożenia zajął się młodzieżą w Tortonie. W ciągu kilku lat otworzył ośrodki wychowawcze w Mornico Losana koło Pawii, w Noto na Sycylii, w San Remo i w Rzymie. Interesował się żywo problemami swoich czasów, dotyczącymi wolności i jedności Kościoła, rozwoju idei modernistycznych i socjalistycznych, potrzeby ewangelizacji środowisk robotniczych.

Święty zdawał sobie sprawę, że dla skutecznego działania musi stworzyć wspólnotę, która będzie realizować jego misję. Korzystając z doświadczeń św. Jana Bosko zaczął gromadzić wokół siebie kleryków i księży, którzy pragnęli żyć jego ideałami. W 1899 r. ks. Orione założył zgromadzenie Pustelników Boskiej Opatrzności, którzy zgodnie z benedyktyńską zasadą „ora et labora” pracowali w koloniach rolniczych i oddawali się ewangelizacji wsi. Bp Igino Bandi, ordynariusz tortoński, w roku 1903 r. zatwierdził kanonicznie Zgromadzenie Synów Boskiej Opatrzności, popularnie zwane orionistami, którego celem było „zbliżać do Kościoła poprzez dzieła miłosierdzia maluczkich, ubogich”. I rzeczywiście przez dzieła miłosierdzia orioniści bardzo skutecznie pomagali ludziom zbliżyć się do Boga. W roku 1908 Mesyna na Sycylii została dotkniętą trzęsieniem ziemi, 89 % budynków zostało zniszczonych, 80 tysięcy ludzi poniosło śmierć. Orione ze swoimi duchowymi synami należał do pierwszych, którzy przybył tam z pomocą. Na własnych rękach nosił rannych, opatrywał rany, przygarniał sieroty, starał się o dach nad głową poszkodowanych. Przez trzy lata pozostał w tym mieście, głosząc Ewangelie słowem i miłosiernym czynem.

29 czerwca 1915 r. Orione założył Zgromadzenie Sióstr Małych Misjonarek Miłosierdzia, a 1927 roku Sióstr Sakramentek Niewidomych, do których następnie przyłączyły się także Siostry Kontemplatywne od Jezusa Ukrzyżowanego. Dla wiernych świeckich założył stowarzyszenia Dam Boskiej Opatrzności oraz Byłych Wychowanków i Przyjaciół. Wszystkie te zgromadzenia kontynuowały dzieło rozpoczęte przez Alojzego Orione. Prowadziły szkoły, kolegia, kolonie rolnicze, dzieła charytatywne i opiekuńcze, przeznaczone dla najbardziej cierpiących i opuszczonych mieszkańców peryferii wielkich miast. Od roku 1913 Zgromadzenie podejmowało działalność w innych krajach. Pierwsza placówka zagraniczna powstała w Brazylii, następne w Argentynie i Urugwaju, Palestynie, Polsce, na Rodos, w USA, Anglii i Albanii. Wszystkie te dzieła były przepojone szczególnym nabożeństwem do Bożej Opatrzności. Na patronką wszystkich tych dzieł Orione wybrał Matkę Bożą od Bożej Opatrzności.

Alojzy odszedł do Pana 12 marca 1940 r. w San Remo, powtarzając szeptem: „Jezu! Jezu! Idę!” Ciało Świętego spoczywa w Tortonie, w kościele orionistów. Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym w 1980 r. a kanonizował 16 maja 2004 r. w Rzymie (z książki Wypłynęli na głębię).

W MIŁOŚCI POZNANIA PRAWDZIWEGO BOGA

Na różne sposoby Bóg daje się nam poznać. Święty Paweł kierując swoje słowa do pogańskich Rzymian mówił: „To bowiem, co o Bogu można poznać, jawne jest wśród nich, gdyż Bóg im to ujawnił. Albowiem od stworzenia świata niewidzialne Jego przymioty – wiekuista Jego potęga oraz bóstwo – stają się widzialne dla umysłu przez Jego dzieła”. A zatem przez dzieła stworzenia możemy poznać ich Stwórcę. Św. Augustyn ujmuje te prawdę innymi słowami: „Zapytaj piękno ziemi, morza, powietrza, które rozprzestrzenia się i rozprasza; zapytaj piękno nieba… zapytaj wszystko, co istnieje. Wszystko odpowie ci: Spójrz i zauważ, jakie to piękne. Piękno tego, co istnieje, jest jakby wyznaniem. Kto uczynił całe to piękno poddane zmianom, jeśli nie Piękny, nie podlegający żadnej zmianie?” Bóg wyposażył człowieka w zdolność poznania swego Stwórcy. W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy: „Człowiek: zadaje sobie pytanie o istnienie Boga swoją otwartością na prawdę i piękno, swoim zmysłem moralnym, swoją wolnością i głosem sumienia, swoim dążeniem do nieskończoności i szczęścia. W tej wielorakiej otwartości dostrzega znaki swojej duchowej duszy. ‘Zalążek wieczności, który w sobie nosi, nie może być sprowadzany do samej tylko materii’ – jego dusza może mieć początek tylko w Bogu. Święta Matka Kościół utrzymuje i naucza, że naturalnym światłem rozumu ludzkiego można z rzeczy stworzonych w sposób pewny poznać Boga, początek i cel wszystkich rzeczy. Bez tej zdolności człowiek nie mógłby przyjąć Objawienia Bożego. Człowiek posiada tę zdolność, ponieważ jest stworzony ‘na obraz Boży’”. Nasze możliwości naturalne poznania Boga są ograniczone. W Katechizmie czytamy: „Z tego powodu człowiek potrzebuje światła Objawienia Bożego nie tylko wtedy, gdy chodzi o to, co przekracza możliwości jego zrozumienia, lecz także, ‘by nawet prawdy religijne i moralne, które same przez się nie są niedostępne rozumowi, w obecnym stanie rodzaju ludzkiego mogły być poznane przez wszystkich w sposób łatwy, z zupełną pewnością i bez domieszki błędu”.

Objawienie Boże zawarte w Biblii ukazuje drogi prowadzące do coraz pełniejszego spotkania, poznania Boga. Św. Jan Apostoł w zacytowanym na wstępie Liście pisze: „Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością”. A zatem miłość jest najważniejszą drogą poznania Boga. Na nic się zdadzą recytowanie z pamięci wersety Biblii, bicie pokłonów do ziemi, jeśli nie będzie temu towarzyszyć miłość. W ostatnich miesiącach widzimy jak islamiści z Państwa Islamskiego bluźnią Bogu, mordując w Jego imię tysiące niewinnych ludzi. Nie tak dawno byliśmy świadkami potwornej zbrodni w imię wymyślonego przez islamistów boga. Widzieliśmy jak zamaskowani zbrodniarze w czarnych chałatach wyprowadzili na plażę 40 chrześcijan i tam ich bestialsko zamordowali. Tam nie było miłości, tylko skondensowana nienawiść całego piekła. Oni nie mają oni miłości w sobie i dlatego nie znają prawdziwego Boga. Bóg jest ojcem wszystkich ludzi. Czy można sobie wyobrazić dobrego ojca, który raduje się, gdy jego dzieci wzajemnie się wyżynają. Kto nie ma miłości w sobie nie zna prawdziwego Boga. A nieprawość jaką czyni nie pochodzi od Boga ale szatana.

W ostatnich dnia mogliśmy zapoznać się z dramatycznym przesłaniem Chrześcijan do Islamistów. Wstrząsający film przygotowała chrześcijańska organizacja MIGHTY z Los Angeles, która zajmuje się działalnością misyjną poprzez media elektroniczne. Jej członkowie nazywają siebie misjonarzami medialnymi. Oto tekst tego przesłania: „List od Ludu Krzyża do Państwa Islamskiego. Świat o was mówi. Wasze apokaliptyczne marzenia i spektakularne grzechy wytrącają ze snu Bliski Wschód. W waszej świętej wojnie, przybądźcie na świętą ziemię. Przybądźcie dzieci Abrahama, przybądźcie. Lud Krzyża gromadzi się u waszych bram z Przesłaniem. Miłość podąża za wami, niczym podmuch wiatru nad Pacyfikiem. Od wzniesień Góry Oliwnej po piaskowe wichry Jordanu. Od cedrów Libanu po jedwabne wschodnie szlaki. Przybywa armia bez czołgów i zbrojnych. Armia męczenników, niosących przesłanie życia aż do śmierci. Lud Krzyża przybywa by zginąć u waszych bram. Jeśli nie usłyszycie naszych słów damy wam przykład życia na kolanach. Za każde poderżnięte gardło i każdą zgwałconą kobietę. Za każdego spalonego człowieka i każde dziecko obrócone w pył. Krew jest na twoich dłoniach, bracie. Lecz przybądźcie bracia, przybądźcie. Przybądźcie z rękami we krwi. Przybądźcie z oczami wypełnionymi mordem na Ludziach Krzyża. Przybądźcie i odłóżcie karabiny. Noże złóżcie i stóp Krzyża. Miłość, która przynagla i pochłania przepływa przez wasze miasta. Choć wasze grzechy są niczym szkarłat nad śnieg mogą stać się bielsze. Choć nazywacie siebie sługami, On uczyni was synami. Gdzie ujdziecie przed Jego miłością? Nawet ciemność was nie zakryje. Przybądźcie bracia, przybądźcie. Już słychać szum gwałtownej ulewy, która zmyje wasze grzechy i opatrzy każdą ranę. Giniecie dla waszego boga, nasz Bóg zginął za nas. Król królów stał się ofiarnym barankiem, zabitym na ołtarzu przygotowanym dla nas. Jezus Chrystus, Isa Al, Masih wędruje przez Bliski Wschód. Jest dziś przebaczenie, mój bracie. Jesteśmy tacy sami. Bez Chrystusa nie jesteśmy lepsi niż najgorszy dżihadysta. Chrystus został raz ukrzyżowany za wszystkich, aby uczynić braćmi grzeszników takich jak ja i ty. Nawet ciebie. Nawet dziś”.

Orędzie miłości było zawsze zasadniczym przesłaniem Kościoła, chociaż w jego historii miały miejsce grzechy przeciw tej miłości, ale to nie one wyznaczały zasadniczy kierunek „Ludu Krzyża”. Pierwsze czytanie z Dziejów Apostolskich opowiada o przyjęciu Chrystusa przez poganina Korneliusza z Cezarei i jego rodzinę. Bóg dostrzegł  szlachetne serce Korneliusza oraz usłyszał jego modlitwę i posłał do niego św. Piotra. Było to dla św. Piotra nie lada wezwanie, który będąc Żydem niechętnie był nastawiony do pogańskich narodów, nie utrzymywał z nimi kontaktów, nie przebywał pod jednym dachem, nie zasiadał przy jednym stole. Bóg pomógł jednak Piotrowi w przezwyciężeniu tych uprzedzeń przez wizję, w której Apostoł zobaczył spływające z nieba płótno, na którym były różne zwierzęta i usłyszał głos nakazujący mu zabijanie ich i spożywanie. Piotr wzbrania się przed tym, bo były tam także, według prawa żydowskiego zwierzęta nieczyste. Na co usłyszał głos: „Co Bóg oczyścił ty nie miej za skalane”. Bóg uzmysłowił, że Kościół Chrystusowy jest otwarty dla wszystkich ludzi, a redzie zbawienie skierowane jest do każdego człowieka i każdy może dostąpić łaski spotkania z Bogiem, łaski nieba.

W czasie spotkania św. Piotra z Korneliuszem i jego rodzina ukazała się moc Ducha św. i spłynęła na całą rodzinę łaską chrztu świętego. Po tym doświadczeniu Piotr wyznał: „Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie”. Bogu miły jest ten, kto, kto przyjmuje i postępuje według słów Jezusa z dzisiejszej Ewangelii: „Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (Kurier Plus 2014).

ŚMIERTELNA IZOLACJA

Każdy pogrzeb, mimo chrześcijańskiej nadziei jest mniej lub bardziej smutny, bo coś bezpowrotnie przeminęło, zostało przerwane, jakby niedokończone w ziemskiej rzeczywistości. Kiedyś odprawiałem bardzo smutny pogrzeb kobiety w średnim wieku, która targnęła się na życie. W ceremonii pogrzebowej uczestniczyły dwie osoby; jedna z nich była znajomą zmarłej, a druga, to kolega z klasy, który przypadkowo dowiedział się o jej śmierci. Po pogrzebie pokazał mi klasową fotografię, na której widzimy zmarłą jako młodą, piękną i uśmiechniętą dziewczynę. Nikt by nawet nie przypuszczał, że taki będzie finał jej ziemskiego życia. Pusty kościół w czasie pogrzebu podsuwał odpowiedź na rodzące się pytanie: Dlaczego targnęła się na własne życie. Miała w miarę wygodne mieszkanie, materialnie też była zabezpieczona. Głównym powodem tej tragicznej decyzji było społeczne wyizolowanie się oraz osłabienie więzi z Bogiem. Jako młoda dziewczyna zakochała się w przystojnym mężczyźnie, który zapewniał ją o swojej bezgranicznej miłości. Po dwóch latach szalonej znajomości, pewnego dnia powiedział jej, że kocha inną kobietę i planuje z nią wziąć ślub. Wszystko w życiu młodej dziewczyny rozsypało się, legło w gruzach. Ledwo uporała się z myślami samobójczymi. Po roku powoli zaczęła wracać do normalnego życia, ale już nigdy nie potrafiła zaufać spotkanym mężczyznom, nigdy nie wyszła za mąż. Zamknięta w sobie, coraz bardziej traciła więzy ze swoją rodziną. Doszło do tego, że nawet na święta Bożego Narodzenia zostawała sama. Nie potrafiła także nawiązać zdrowych, przyjacielskich relacji z innymi. Ciągle miała pretensje do całego świata. Coraz bardziej izolowała się społecznie, aż w końcu została prawie sama w pustym domu. Swoimi życiowymi niepowodzeniami, gdzieś w głębi serca obwiniała Boga, co było powodem odchodzenia od Niego. To narastające poczucie samotności, opuszczenia, izolacji było głównym motywem podjęcia tej tragicznej decyzji. Była to śmiertelna izolacja.

Pastor i pisarz protestancki Paul Tripp w książce „Bielszy nad śnieg. Medytacje nad grzechem i miłosierdziem” pisze: „Nie zostaliśmy stworzeni, by być samowystarczalni, autonomiczni, niezależni. Powołani zostaliśmy do życia w pokornej, miłującej i błogosławionej zależności od Boga oraz pokornej, miłującej i błogosławionej współzależności od innych. Nasze życie zaplanowane było jako przedsięwzięcie wspólnotowe. Oszustwo grzechu polega na wierze w to, że sam posiadam wszystko, czego potrzebuję, i relacje z innymi mogą pozostawać płytkie i powierzchowne. Bronimy się, gdy ludzie wskazują na nasze błędy i słabości. Kurczowo chowamy nasze zmagania przed innymi, nie dając sobie szansy, jaką niesie otwarcie się na innych”. Różne są powody izolacji i osamotnienia. Najczęściej to my sami jesteśmy tego powodem. Warto w tym miejscu wspomnieć słowa św. Jana Pawła II: „Czujesz się osamotniony. Postaraj się odwiedzić kogoś, kto jest jeszcze bardziej samotny”. To jest najlepszy sposób wyjścia z izolacji. Możemy się zawieść na jednym człowieku, ale to nie znaczy, że mamy się izolować od wszystkich. A nawet, gdyby zawiedli wszyscy, jest ktoś ko nigdy nas nie opuści. W Biblii czytamy: „Pan nigdy nie zawodzi swoich przyjaciół”. „Pan sam pójdzie przed tobą i będzie z tobą. Nie zawiedzie i nie opuści cię; nie bój się więc i nie trwóż się!”. „Choćby ojciec i matka mnie opuścili, Pan jednak mnie przygarnie”. „Nie porzucę cię ani cię nie opuszczę”. „A choćby się góry poruszyły i pagórki się zachwiały, jednak moja łaska nie opuści cię, a przymierze mojego pokoju się nie zachwieje, mówi Pan, który się nad tobą lituje.”

Powyższe biblijne słowa przybrały bardzo realny kształt w Jezusie Chrystusie. Dzisiejsza Ewangelia ukazuje, jak Chrystus wyrywa człowieka ze skrajnej izolacji. Choroba niesie wiele form cierpienia i w różnych aspektach może nas izolować społecznie. W czasie choroby nasze ciało słabnie, co staje się powodem mniejszej aktywności społecznych działań z innymi. Choroba zamyka nas często w czterech ścianach domu, pozbawiając możliwości kontaktów z innymi.

Niektóre choroby mogą być bardziej izolujące niż inne. Najbardziej izolującą chorobą w czasach Jezusa był trąd. Trędowaci byli wyrzutkami społecznymi odłączonymi od reszty wspólnoty, których zdrowi woleli unikać. W Księdze Kapłańskiej czytamy: „Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: ‘Nieczysty, nieczysty!”. Przez cały czas trwania tej choroby będzie nieczysty. Będzie mieszkał w odosobnieniu. Jego mieszkanie będzie poza obozem”.

Trędowaci od najdawniejszych czasów wzbudzali w Izraelu najwyższy wstręt. W tamtych czasach ta zaraźliwa choroba była nieuleczalna. Dlatego zabezpieczano się przed jej rozprzestrzenianiem, izolując trędowatych od zdrowych. Trąd był traktowany nie tylko jako dolegliwość fizyczna, ale jako dowód grzeszności i odtrącenia przez Boga. Do dzisiaj używane jest wyrażenie „trąd grzechu”. Trędowaci sami czuli nieraz, że Bóg się od nich odwrócił. Doświadczali oni tragicznej izolacji ze strony społeczności ludzkiej i jak sądzili, także ze strony Boga.

Na spotkanie Jezusa wybiegł trędowaty. Zapewne słyszał o Jezusie, o Jego cudach, o tym jak pomagał ludziom, których dotknęły różnego rodzaju nieszczęścia. Zdesperowany złamał zakaz opuszczania miejsca odosobnienia, padł przed Jezusem na kolana i prosił: „Jeśli zechcesz, możesz mnie oczyścić.” Jezus nie odwrócił się od niego, jak to by uczynił każdy inny człowiek. Uczynił dla niego więcej niż spodziewał się trędowaty. Nie tylko przemówił do niego, ale go dotknął. Mógł go uzdrowić tylko słowem, jednak wyciągnął do niego rękę, bo to było potrzebne, aby wyrwać trędowatego ze skrajnej izolacji. To było cudowne wydarzenie w życiu trędowatego. Było to także ważne wydarzenie dla wszystkich trędowatych i zdrowych. Jezus powiedział przez to uzdrowienie, że trędowaci nie są odtrąceni przez Boga, i że społeczność ludzka nie może się od nich odwracać. W swoim nieszczęściu potrzebują szczególnej ludzkiej życzliwości.

Chrystus pragnie, aby to co On uczynił dla trędowatego było kontynuowane w naszych czasach, przez Jego współczesnych uczniów.

Jest wśród nas wielu samotnych, wyizolowanych i opuszczonych ludzi. Do nich, tak jak Chrystus do trędowatego winniśmy wyciągnąć życzliwą dłoń. Takie wyciągnięcie dłoni może zapobiec nieraz tragedii, o której wspomniałem w tym rozważaniu (Kurier Plus 2018).

I TY MOŻESZ ULECZYĆ 

Jan był 25 lat pastorem jednej z protestanckich wspólnot. Dla swoich współbraci pastorów był wspaniałym kolegą, przyjacielem. Pomagał im na różne sposoby. Uczestniczył w uroczystościach święceń, instalacji kolegów w nowych parafiach, głosił w ich parafiach kazania, pisał w lokalnej prasie. Wydawało się, że ma wielu oddanych przyjaciół – a przynajmniej tak mu się wydawało. Aż tu nagle w jego parafii wybuchł spór, w wyniku którego pojawiły się publiczne zarzuty, oskarżenia, posądzenia, plotki podsycane zazdrością, wrogość na publicznych spotkaniach i krytyczne artykuły w lokalnej gazecie. Do tego doszedł jeszcze przeciągający się proces sądowy. To wszystko było powodem wrogości i rozbicia parafii. Na spotkaniach liderów wspólnot różnych parafii koledzy Jana byli uprzejmi, ale wyraźnie dystansowali się od niego. W końcu mieli własne parafie i własne problemy. Kontakt z pastorem Janem, który obecnie miał wiele problemów na pewno nie pomógłby w ich wspólnotach czy relacjach z przełożonymi. Lepiej mieć jak najmniej kontaktów z kolegą, który zmagał się ze swoimi problemami.  

Z czasem pastor Jan przy wsparciu prawdziwych przyjaciół uporał się z niesprawiedliwymi zarzutami, wspólnota parafialna powoli leczyła swoje rany, zaczęła się jednoczyć i tętnić miłością i wzmożonym życiem religijnym. Mogła być przykładem dla innych wspólnot. Podczas towarzyskiego spotkania koledzy powitali Jana bardzo serdecznie, klepiąc go po plecach i ściskając mu dłoń. Jeden z pastorów odmówił dziękczynną modlitwę, za to, że wszystko się dobrze skończyło. W czasie tego spotkania pastor Jan wstał i poprosił o udzielenie mu głosu. Nie mówił o problemach, z którym borykał się on i jego parafia, o fałszywych przyjaciołach, którzy świadomi fałszu milczeli, aby nie narażać przyjaciołom, ani o plotkach, których nie prostowali jego „koledzy”, ani o długim procesie sądowym.

Powiedział im o prawdziwych przyjaciołach, którzy byli przy nim i wspierali go, a których nie widzi na tym zgromadzeniu. A przede wszystkim mówił „o ciszy w czasie burzy”. O telefonach „przyjaciół”, którzy nie zadzwonił w geście przyjaźni, o swoim poczuciu opuszczenia przez „przyjaciół”, współpracowników na bożej niwie. Pytał: „Gdzie wtedy byliście? Nie spodziewałem się, że staniecie obok mnie. To nie była wasza bitwa. Spodziewałem się waszej przyjaźni, waszej modlitwy, wspólnej filiżanki kawy i rozmowy na całkiem inny temat. Mogliśmy po prostu posiedzieć razem i nic nie mówić. Gdzie byliście?” Jeden z obecnych pastorów wspomina: „Zaległa głęboka cisza, na twarzach uczestników można było zauważyć przygnębienie. Ta cisza mówiła o naszym zawstydzeniu z powodu naszego zachowania. Mam nadzieję, że to pomoże nam stać się lepszymi duchownymi i lepszymi ludźmi”. (The Christian Century, 19 sierpnia 2018 r.).

Nawiązując do Ewangelii zacytowanej na wstępie możemy powiedzieć, że pastor Jan w pewnym momencie czuł się jak trędowaty. Co to znaczy? Trędowaci od najdawniejszych czasów wzbudzali w Izraelu lęk i wstręt. W czasach biblijnych była to choroba nieuleczalna i bardzo zaraźliwa. Dlatego też, zabezpieczano się przed rozprzestrzenianiem choroby izolując trędowatych od zdrowych. Biblia i Prawo judaistyczne wyłączały chorych na trąd ze zdrowej społeczności ludzkiej. Trędowaci byli wyrzutkami społeczeństwa, których zdrowi woleli unikać. Trędowaci mieli obowiązek przebywać w miejscach odosobnionych, chodzić z odkrytą głową, nosić odpowiednią odzież, a gdy tylko spostrzegli, że ktoś nieświadomie zbliża się do nich, musieli wołać: „Odstąpcie, nieczyści!”. Trąd w czasach Jezusa był traktowany nie tylko jako dolegliwość fizyczna, ale również jako najbardziej wymowny dowód grzechu człowieka. Do dziś używamy wyrażenia „trąd grzechu”. Trędowaty miał powody, aby czuć się odrzuconym przez Boga i ludzi. To odrzucenie było straszniejsze niż samo cierpienie fizyczne związane z tą chorobą. Dlatego dobrze rozumiemy czym było dla trędowatego dotknięcie go przez Jezusa i Jego uzdrawiające słowo: „Chcę, bądź oczyszczony!”

Nawiązując do historii pastora Jana możemy powiedzieć, że nasza postawa, nasze postrzeganie bliźnich mogą wepchnąć ich na margines „trędowatych”, których unikamy z obawy przed ich problemami lub kryzysami. Którzy nie pasują do obrazu naszej klasy, polityki, religii, rasy, poglądów itd.  Wypędzamy tych „trędowatych” na margines społeczeństwa, odrzucamy ich za pomocą uproszczonych etykiet i nieuczciwych stereotypów, odrzucamy ich jako zbyt „nieczystych”, aby mogli być częścią naszego życia i naszego świata. Chrystus, który uzdrawiał trędowatych, przychodzi także do każdego z nas, aby nas uzdrowić z naszej słabości, które nas zaślepia na świętość i godność tych, których poniżamy jako „trędowatych”. Bóg okazuje swoje współczucie i łaskę nawet takim jak my. Przed Bogiem nikt nie jest trędowaty, nikt nie jest poza zasięgiem Jego uzdrawiającego miłosierdzia i współczucia. Wszyscy jesteśmy synami i córkami Boga, wszyscy jesteśmy stworzeni na święty obraz Boga sprawiedliwości, pokoju i pojednania.

Zapewne nie jeden z nas miał lub ma podobne doświadczenia jak wspomniany pastor, tylko w innym kształcie. Mam na myśli także samego siebie. Z pewnością wielu mądrze przeszło przez ten czas i zachowali tylko piękno, a po cierpieniu pozostał tylko wspomnienia ślad. Tak jak to było w przypadku francuskiego malarza Henriego Matisse, który w ostatnim roku życia z trudem mógł utrzymać pędzel w rękach zdeformowanych przez reumatyzm. Pokonując, jednak ogromne cierpienie ciągle malował. Jego przyjaciele patrząc na to zmaganie pytali go, dlaczego nie zostawi malowania. Matisse odpowiadał: „Ból minie, ale piękno zostanie”. Dzisiaj w galeriach możemy podziwiać malarstwo tego artysty. Cierpienie minęło, a piękno zostało.

W takiej sytuacji ważne jest piękno zdobytej mądrości życia. Poznajesz na własnej skórze jak podli mogą być ludzie, jak zazdrość i plotka mogą niszczyć i ranić, poznasz obrzydliwość fałszywej przyjaźni, jak podle może być wykorzystana nad drugim człowiekiem. Poznajesz także to ważniejsze prawdziwe przyjaźnie, życzliwie wyciągnięte ręce, szczere współczucie i pomoc itd. A najważniejsza piękno mądrości, rodzi się z naszego wołania do Chrystusa, jak to czynił trędowaty w dzisiejszej Ewangelii. On uwalnia nas z poczucia odrzucenia i sprawia, że czas poczucia trędowatości staje się dla nas czasem szczególnej łaski.

Tak jak natarczywe wołanie trędowatego uzdrowiło go, tak i nasze wołanie uzdrawia wszelkie zranienia i najważniejsze uwalnia nas od trądu grzechu, który jest źródłem wszelkiego zła i zamyka nam drogę zbawienia (Kurier Plus, 2021).

I TY MOŻESZ ULECZYĆ II

Jan był 25 lat pastorem jednej z protestanckich wspólnot. Dla swoich współbraci pastorów był wspaniałym kolegą, przyjacielem. Pomagał im na różne sposoby. Uczestniczył w uroczystościach święceń, instalacji kolegów w nowych parafiach, głosił w ich parafiach kazania, pisał w lokalnej prasie. Wydawało się, że ma wielu oddanych przyjaciół – a przynajmniej tak mu się wydawało. Aż tu nagle w jego parafii wybuchł spór, w wyniku którego pojawiły się publiczne zarzuty, oskarżenia, posądzenia, plotki, wrogość na publicznych spotkaniach i krytyczne artykuły w lokalnej gazecie. Do tego doszedł jeszcze przeciągający się proces sądowy. To wszystko było powodem wrogości i rozbicia parafii. Na spotkaniach liderów wspólnot różnych parafii koledzy Jana byli uprzejmi, ale wyraźnie dystansowali się od niego. W końcu mieli własne parafie i własne problemy. Kontakt z pastorem Janem, który obecnie miał wiele problemów na pewno nie pomógłby w ich wspólnotach czy relacjach z przełożonymi. Lepiej mieć jak najmniej kontaktów z kolegą, który zmagał się ze swoimi problemami.

Z czasem pastor Jan uporał się z tym wszystkim, wspólnota parafialna powoli leczyła swoje rany, zaczęła się jednoczyć i tętnić miłością i wzmożonym życiem religijnym. Mogła być przykładem dla innych wspólnot. Podczas towarzyskiego spotkania koledzy powitali Jana bardzo serdecznie, klepiąc go po plecach i ściskając mu dłoń. Jeden z pastorów odmówił dziękczynną modlitwę, za to, że wszystko się dobrze skończyło. W czasie tego spotkania pastor Jan wstał i poprosił o udzielenie mu głosu. Nie mówił o problemach, z którym borykał się on i jego parafia, ani o długim procesie sądowym. Opowiedział im „o ciszy w czasie burzy”. O telefonach „przyjaciół”, którzy nie zadzwonił w geście przyjaźni, o swoim poczuciu opuszczenia przez „przyjaciół”, współpracowników na bożej niwie. Pytał: „Gdzie wtedy byliście? Nie spodziewałem się, że staniecie obok mnie. To nie była wasza bitwa. Spodziewałem się waszej przyjaźni, waszej modlitwy, wspólnej filiżanki kawy i rozmowy na całkiem inny temat. Mogliśmy po prostu posiedzieć razem i nic nie mówić. Gdzie byliście?” Jeden z obecnych pastorów wspomina: „Zaległa głęboka cisza, na twarzach uczestników można było zauważyć przygnębienie. Ta cisza mówiła o naszym zawstydzeniu z powodu naszego zachowania. Mam nadzieję, że to pomoże nam stać się lepszymi duchownymi i lepszymi ludźmi”. (The Christian Century, 19 sierpnia 2018 r.).

Nawiązując do Ewangelii zacytowanej na wstępie możemy powiedzieć, że pastor Jan w pewnym momencie czuł się jak trędowaty. Co to znaczy? Trędowaci od najdawniejszych czasów wzbudzali w Izraelu lęk i wstręt. W czasach biblijnych była to choroba nieuleczalna i bardzo zaraźliwa. Dlatego też, zabezpieczano się przed rozprzestrzenianiem choroby izolując trędowatych od zdrowych. Biblia i Prawo judaistyczne wyłączały chorych na trąd ze zdrowej społeczności ludzkiej. Trędowaci byli wyrzutkami społeczeństwa, których zdrowi woleli unikać. Trędowaci mieli obowiązek przebywać w miejscach odosobnionych, chodzić z odkrytą głową, nosić odpowiednią odzież, a gdy tylko spostrzegli, że ktoś nieświadomie zbliża się do nich, musieli wołać: „Odstąpcie, nieczyści!”. Trąd w czasach Jezusa był traktowany nie tylko jako dolegliwość fizyczna, ale również jako najbardziej wymowny dowód grzechu człowieka. Do dziś używamy wyrażenia „trąd grzechu”. Trędowaty miał powody, aby czuć się odrzuconym przez Boga i ludzi. To odrzucenie było straszniejsze niż samo cierpienie fizyczne związane z tą chorobą. Dlatego dobrze rozumiemy czym było dla trędowatego dotknięcie go przez Jezusa i Jego uzdrawiające słowo: „Chcę, bądź oczyszczony!”

Nawiązując do historii pastora Jana możemy powiedzieć, że nasza postawa, nasze postrzeganie bliźnich mogą wepchnąć ich na margines „trędowatych”, których unikamy z obawy przed ich problemami lub kryzysami. Którzy nie pasują do obrazu naszej klasy, polityki, religii, rasy, poglądów itd.  Wypędzamy tych „trędowatych” na margines społeczeństwa, odrzucamy ich za pomocą uproszczonych etykiet i nieuczciwych stereotypów, odrzucamy ich jako zbyt „nieczystych”, aby mogli być częścią naszego życia i naszego świata. Chrystus, który uzdrawiał trędowatych, przychodzi także do każdego z nas, aby nas uzdrowić z naszej słabości, które nas zaślepia na świętość i godność tych, których poniżamy jako „trędowatych”. Bóg okazuje swoje współczucie i łaskę nawet takim jak my. Przed Bogiem nikt nie jest trędowaty, nikt nie jest poza zasięgiem Jego uzdrawiającego miłosierdzia i współczucia. Wszyscy jesteśmy synami i córkami Boga, wszyscy jesteśmy stworzeni na święty obraz Boga sprawiedliwości, pokoju i pojednania.

Zacytowałem tę historię na wstępie tych rozważań, bo jest mi ona bardzo bliska w świetle wydarzeń, które mam za sobą. Miałem także poczucie odrzucenia, coś w rodzaju trądu. Dopadł mnie Kovid19 w jego najgroźniejszych objawach. Zaklejone taśmą drzwi mojego pokoju. Całkowita izolacja na plebanii. Dostarczanie przez okno żywności i leków przez przyjaciół. Jeszcze nie uporałem się ze skutkami choroby, nie dokończyłem badań lekarskich a tu „podziękowanie” diecezji Brooklyn za moją trzydziestoletnią pracę z zapewnieniem, że nie zostawiają mnie bez środków do życia, bo z tego co wiedzą będę miał w Polsce polską emeryturę. Dostałem miesiąc na wyprowadzenie się z plebanii. Poczułem się jak odrzucony, trędowaty. Ta nagła decyzja sprowokowała masę różnego rodzaju najohydniejszych plotek na mój temat. Oczywiście to boli, ale jako kapłana boli również i to, że plotkarz staje na piekielnej drodze, która prowadzi go na spotkanie Diabła.

Bardzo szybko wyzbyłem się poczucia trądu odrzucenia, a to dzięki setkom życzliwie wyciągniętych rąk. Za nimi kryła się wdzięczność za głoszone słowo Boże, udzielone sakramenty, za rozmowy w trudnych sytuacjach, za aktywność w mediach społecznościowych, za słowo Boże na łamach Kuriera Plus. Jest to jedyne słowo boże dla Polonii w metropolii nowojorskiej systematycznie publikowane od 30 lat, za liczne pielgrzymi i wycieczki do najdalszych zakątków świata. Kilka dni temu zdzwoniła do mnie z Polski pani Nowecka z mężem, którzy wiele ze mną podróżowali, a teraz zamieszkali w Polsce. Zaproponowali mi wsparcie finansowe. Dzięki Bogu takiego wsparcia nie potrzebuję, ale jestem bardzo wdzięczny za życzliwość i modlitwę, bo tego najbardziej oczekuję i bardzo sobie to cenię. Wyciągnęły się życzliwe ręce wielu kapłanów współbraci z mojej archidiecezji Lublin, archidiecezji New York i Newark oraz diecezji Rocvile Center. Jednak najważniejsze było moje wołanie do Chrystusa, jak wołanie trędowatego z dzisiejszej Ewangelii o uzdrowienie. Otrzymałem tę łaskę i dzisiaj czas poczucia trędowatości nazywam czasem łaski, nie tylko nazywam, ale tak to czuję.

Tak jak natarczywe wołanie trędowatego uzdrowiło go, tak i nasze wołanie uzdrawia wszelkie zranienia i najważniejsze uwalnia nas od trądu grzechu, który jest źródłem wszelkiego zła i zamyka nam drogę zbawienia.