|

6 niedziela wielkanocna Rok A

MAMA W OKNIE

Jezus powiedział do swoich uczniów: „Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania. Ja zaś będę prosił Ojca, a innego Pocieszyciela da wam, aby z wami był na zawsze, Ducha Prawdy, którego świat przyjąć nie może, ponieważ Go nie widziani nie zna. Ale wy Go znacie, ponieważ u was przebywa i w was będzie.  Nie zostawię was sierotami. Przyjdę do was. Jeszcze chwila, a świat nie będzie już Mnie oglądał. Ale wy Mnie widzicie, ponieważ Ja żyję i wy żyć będziecie. W owym dniu poznacie, że Ja jestem w Ojcu moim, a wy we Mnie i Ja w was. Kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten Mnie miłuje. Kto zaś Mnie miłuje, ten będzie umiłowany przez Ojca mego, a również Ja będę go miłował i objawię mu siebie” (J 14,15–21).

W roku 1896 rozegrała się bitwa morska, w której Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych pod dowództwem admirała Dewey pokonała flotę hiszpańską. Tuż przed rozpoczęciem walki, na jednym z okrętów amerykańskich miało miejsce zdarzenie, które nie miało żadnego wpływu na wynik bitwy, a które jest nie mniej godne zanotowania niż sama bitwa. Otóż wiatr porwał marynarkę jednego z amerykańskich żołnierzy. Ten nie namyślając się chciał skoczyć za nią do wody. Ten skok mógł się zakończyć śmiercią. Dlatego dowódca kategorycznie zabronił mu tego. Marynarz nie zważając jednak na rozkaz dowódcy skoczył do wody. Uratował marynarkę, ale za nieposłuszeństwo groziła mu kara kilku lat więzienia.

Admirał Dewey kazał przyprowadzić nieposłusznego marynarza, będąc ciekawym, z jakich powodów nie usłuchał on rozkazu. Marynarz wyciągnął z uratowanej marynarki portfel następnie z portfela wyjął fotografię i podał ją admirałowi ze słowami: „To jest moja matka”. Po czym marynarz wyjaśnił, że zawsze nosi przy sobie tę fotografię. Gdy skakał do wody, pierwszą jego myślą było ratowanie fotografii matki. Admirał uśmiechając się powiedział: „Synowie, którzy dla ratowania fotografii swojej matki ryzykują życiem będą gotowi także oddać swe życia za ojczyznę; oni nie powinni być więzieni jak kryminaliści”.

Obchodzony dzisiaj Dzień Matki jest powodem zamieszczenia tej pięknej historii o miłości. Czyż może być piękniejszy dar dla matki niż miłość dzieci. Ale nawet najpiękniejsza miłość dzieci prawdopodobnie nie będzie w stanie zrównoważyć miłości matczynej. O tej miłości wiele się mówi i wiele pisze. Kiedyś słyszałem jak kapłan w kazaniu na Dzień Matki opowiedział naiwny i infantylny (tak niektórzy sądzili) przykład ukazujący miłość matki. Ja sądzę, że ten przykład nie jest ani naiwny, ani infantylny. Kryje się w nim najpełniejsza prawda o miłości matczynej i warto tę historię opowiedzieć jeszcze raz.

Przez długie lata syn mieszkał ze swoją matką. Wszystko układało się między nimi bardzo dobrze do czasu, gdy syn zdecydował się ożenić. Tak jak to często w życiu bywa między synową a teściową zaczęła narastać niechęć, przeradzająca się w nienawiść. Syn zalazł się między przysłowiowym młotem a kowadłem. Kochał żonę i matkę, a nienawiść między matką a synową była jak cierń raniący serce. Żona zażądała od męża, aby usunął z domu matkę. Z wielkim bólem syn uczynił to, ale nie przestał jej kochać. Wiedziała o tym żona, dlatego zażądała od swego męża, aby zamordował swoją matkę i przyniósł dla niej wyrwane serce z piersi matki. Po dokonaniu tej zbrodni zrozpaczony syn wracał do domu. Biegł przez ciemny las i nagle potknął się. A gdy powstał usłyszał zatroskany głos: „Synku czy ci się nic nie stało?”. Był to głos wyrwanego serca matki. Jestem pewien, że miłość matczyna jest do tego zdolna. Umacniam się w tej pewności, gdy rozmawiam z matkami, poniewieranymi przez synów pijaków, z matkami wyrzuconymi z domu swych dzieci, z matkami, o których dzieci zapomniały….

Szczęśliwi ci, którzy dziś, w Dniu Matki mogą odwiedzić swoją matkę złożyć życzenia, ucałować, wręczyć kwiaty. Ale tak to już bywa, że gdy mamy taką możliwość to jej nie doceniamy. Zmienia się to, gdy przychodzi czas rozstania. Rozstania są różne. Może pamiętamy nasze ostatnie rozstanie z matką, gdy opuszczaliśmy Polskę. Pakowanie walizek, narastanie wewnętrznego napięcia, o którym nic się nie mówi, aby nie zadawać sobie zbędnego bólu. Mama staje jakaś bardziej zapominalska, zamyślona i coraz częściej można zobaczyć wilgotne jej oczy. Zatroskana chce jak najwięcej włożyć do walizki. Wciska jeszcze na drogę kanapkę, z którą nie mogą konkurować nawet obiady w najlepszej restauracji. A na koniec, gdy trzaskają drzwi samochodu nie można już ukryć bólu rozstania. Szloch zostawał w drzwiach domu. Jednak za te rozstania jesteśmy wynagradzani ponownym spotkaniem, które nastąpi za rok, a może później.

Ale gdzie szukać nagrody i pocieszenia w rozstaniach, które nie zostawiają żadnej nadziei ponownego spotkania. Mam na myśli rozstania, które przychodzą wraz ze śmiercią. Kilka dni temu odprawiałem pogrzeb śp. Bolesławy. Widziałem ogromną miłość i wdzięczność rodziny dla zmarłej. Zapytałem czy ktoś z rodziny przeczyta w czasie pogrzebu czytania mszalne. Zgłosiła się prawnuczka. Byłem nieco zaskoczony, widziałem bowiem, że mogą byc pewne trudności językowe w trzecim pokoleniu emigranckim. Widząc moje zaskoczenie prawnuczka dodała: „Babcia mi pomoże jak będę miała problemy z wymówieniem jakiś słów”. Śp. Bolesława przekazała swojej rodzinie miłość, wiarę i polskość. Wszyscy byli jej wdzięczni za wspaniały dar troskliwej miłości. W czasie homilii pogrzebowej mówiłem o matce, która gotując w kuchni wyglądała przez okno na podwórko gdzie bawiły się jej dzieci. Widziała ona każde niebezpieczeństwo zagrażające dzieciom. Gotowa spieszyć zawsze im z pomocą. Dzieci o tym wiedziały, dlatego czuły się bezpieczne. Pewnego razu, w czasie wieczornej modlitwy 4- letni synek głośno powiedział: „Dziękuję ci Boże za mamę w oknie”. Tak też możemy modlić się po śmierci naszych matek, dodając tylko: w oknie niebieskim. Nasze matki z niebieskiego okna spoglądają z zatroskaniem na nas i wypraszają dla nas łaski u Boga. Spoglądają i czekają na radosne spotkanie ze swymi dziećmi. Skąd o tym wiemy?

Mówi o tym wyraźnie fragment Ewangelii zacytowany na wstępie. Chrystus, przed swoją męką i śmiercią rozmawiał z apostołami o rozstaniu. Mówił o rozstaniu, które przychodzi wraz ze śmiercią. W tym, co mówił nie było miejsca na rozpacz. To rozstanie jest konieczne, aby ponowne spotkanie było bardziej radosne i owocne. Pierwszym darem tego rozstania będzie Duch Pocieszyciel. Chrystus zapowiada także radosne spotkanie w czasach ostatecznych. W tej prawdzie apostołowie zostają ugruntowani po zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu Jezusa. My także mamy wystarczającą ilość argumentów, aby zaufać Chrystusowi, że nasze rozstania, które przynosi śmierć zakończą się radosnym spotkaniem (z książki Ku wolności).

NIE POZOSTAWIĘ WAS SIEROTAMI

Filip przybył do miasta Samarii i głosił im Chrystusa. Tłumy słuchały z uwagą i skupieniem słów Filipa, ponieważ widziały znaki, które czynił. Z wielu bowiem opętanych wychodziły z wielkim krzykiem duchy nieczyste, wielu też sparaliżowanych i chromych zostało uzdrowionych. Wielka radość zapanowała w tym mieście. Kiedy Apostołowie w Jerozolimie dowiedzieli się, że Samaria przyjęła słowo Boże, wysłali do niej Piotra i Jana, którzy przy¬szli i modlili się za nich, aby mogli otrzymać Ducha Świętego. Bo na żadnego z nich jeszcze nie zstąpił. Byli jedynie ochrzczeni w imię Pana Jezusa. Wtedy więc Apostołowie wkładali na nich ręce, a oni otrzymywali Ducha Świętego (Dz 8,5–8.14–17).

Z powodu ulewnego deszczu woda wezbrała w rzece i zaczęła zagrażać miejscowości położonej w dolinie. Wszyscy mieszkańcy ewakuowali się z wyjątkiem jednego mężczyzny, który ufając Bogu, był przekonany, że nic złego nie może go spotkać. Nie zważając na podnoszący się poziom wody, pozostał w swoim domu. Przed dom podjechał samochód i jeden ze strażaków namawiał go, aby opuścił dom, bo za parę godzin będzie tu bardzo niebezpiecznie. Jednak mężczyzna odpowiedział, że Bóg zatroszczy się o niego i nie pozwoli mu marnie zginąć. Mijały godziny a poziom wody stale się podnosił. Mężczyzna musiał przenieść się na drugie piętro. Przez okno patrzył nieustraszenie na rozszalały żywioł. Podpłynęła łódź ratunkowa, ale mężczyzna powiedział ratownikom, że nie ruszy się z miejsca, gdyż jest pewien bożej opieki. W końcu poziom wody podniósł się na tyle, że mężczyzna musiał uciekać na dach. Wtedy przyleciał helikopter, spuszczając linę ratunkową. Jednak mężczyzna nie skorzystał z tej pomocy. Przekrzykując szum wody powiedział, że nie potrzebuje ich pomocy, bo święcie wierzy w bożą interwencję.

Kolejna fala kompletnie zmiotła dom, pogrążając owego mężczyznę w odmętach szalejącego żywiołu. Mężczyzna utonął, a kiedy dotarł do nieba miał do Boga pretensje, że Ten nie zatroszczył się o niego. Bóg litościwie spojrzał na niego i powiedział: „Twoje zarzuty są nierozsądne. Ja zrobiłem wszystko, co było możliwe. Posłałem po ciebie wóz strażacki, łódź ratunkową i helikopter, a ty nie skorzystałeś z tego. Nie rozpoznałeś Mnie, gdy Ja działałem. Sprawiłeś mi wielki zawód”.

Chrystus przygotowuje swoich uczniów na nadchodzące wydarzenia. O jednym z nich mówi uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego, którą będziemy obchodzić w najbliższy czwartek. Czterdzieści dni po swoim zmartwychwstaniu Chrystus wstępuje do nieba. Apostołowie czują się zapewne trochę osieroceni. Bardzo boleśnie odczuli brak zwykłej, codziennej obecności Chrystusa, kiedy to zasiadł z nim do stołu, nauczał, czynił cuda. Poczuli się w pewnym sensie osieroceni, dlatego Chrystus mówi do nich: „Nie zostawię was sierotami”. Będzie nadal obecny wśród nich, o tej obecności upewni ich Duch Święty, którego im obiecuje. „Ja zaś będę prosił Ojca, a innego Parakleta da wam, aby z wami był na zawsze- Ducha prawdy, którego świat przyjąć nie może, ponieważ go nie widzi ani nie zna”. W pięćdziesiątym dniu po zmartwychwstaniu Chrystusa apostołowie doświadczyli ogromnej mocy Ducha Świętego. Zostali napełnieni mocą, entuzjazmem i radością. Byli pewni obecności Boga w swoim życiu i działaniu. „W owym dniu poznacie, że ja jestem w Ojcu moim, a wy we Mnie i ja w Was”.

Apostołowie napełnieni Duchem Świętym czynili wielkie i zadziwiające rzeczy. W Dziejach Apostolskich czytamy: „Filip przybył do miasta Samarii i głosił Chrystusa. Tłumy słuchały z uwagą i skupieniem słów Filipa, ponieważ widziały znaki, które czynił. Z wielu bowiem opętanych wychodziły z wielkim krzykiem duchy nieczyste, wielu też sparaliżowanych i chromych zostało uzdrowionych. Wielka radość zapanowała w całym mieście”. Podobny entuzjazm i moc towarzyszyły wszystkim uczniom Chrystusa. Bóg zesłał im moc i znaki swej obecności, oni to zauważyli i wykorzystali. Nie zmarnowali tych darów, jak ów mężczyzna z przypowieści o powodzi. Nie zmarnowali darów Ducha Świętego.

Człowiek może rozpoznać boże działanie w blasku miłości Chrystusa, która przejawia się w zachowaniu Jego przykazań. „Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania”. Nie ma mowy tu o uczuciu miłości, które często jest utożsamiane z samą miłością. Miłość to konkretne działania. To zachowanie bożych przykazań. Uczucie jest w pewnym sensie nagrodą za tak pojmowaną miłość. Dla ilustracji przytoczę rozmowę w poradni. Mężczyzna mówi do psychologa: „Między żoną a mną nie ma już uczucia, jakie towarzyszyło nam po ślubie. Sądzę, że jej nie kocham. Ona także nie kocha mnie. Co powinienem robić?” Psycholog zapytał: „To znaczy, że nie ma już między wami uczucia miłości?” „Nie, nie ma. Ale mamy troje dzieci i jestem zatroskany o ich los. Co powinienem zrobić?” – pyta mężczyzna. „Kochaj ją”- odpowiada psycholog. „Ale mówiłem panu, że nie ma między nami uczucia”. „Kochaj ją”- powtarza psycholog. „Pan mnie chyba nie zrozumiał, mówiłem przecież, że nie ma między nami uczucia miłości”. Psycholog odpowiada: „A zatem kochaj ją. Jeśli nie ma uczucia miłości, to jest dobry powód, aby ją kochać”. „Ale jak mogę kochać, gdy nie ma uczucia miłości”- oponuje mężczyzna. „Mój drogi, miłość jest to wyraz składający się z sześciu liter. Uczucie miłości jest owocem słowa miłość. A zatem kochaj ją. Służ jej. Poświęcaj się dla niej. Słuchaj jej. Szanuj, akceptuj. Czy jesteś gotowy to uczynić?”- pyta psycholog.

Podobne pytanie rodzi się gdy Chrystus wzywa nas do miłości. Znasz boże przykazania, znasz inne prawa regulujące życie wspólnoty założonej przez Chrystusa?. To jest droga miłości. Jedynie bożym prawom możesz zaufać bez zastrzeżeń. Tylko wobec Dawcy tych praw możesz być bezgranicznie lojalny. Inna lojalność, nawet wobec własnego narodu, państwa może okazać się zbrodnicza. Wiemy czym się skończyła lojalność większości obywateli niemieckich wobec nazistowskiego państwa, którego prawo wprowadzało podziały na ludzi i nadludzi, wybranych i potępianych, cywilizowanych i barbarzyńców.

Boża prawda rozlewa się po całym świecie. Sobór Watykański II, mówiąc o pełni objawienia w Jezusie Chrystusa mówi, że okruchy prawdy bożej są we wszystkich religiach i na tej drodze można także spotkać zbawiającą moc Boga. Rozumiał to bardzo dobrze błogosławiony Jan Paweł II, gdy prowadził dialog ze wszystkim religiami. Jest droga do okrywania okrycia pełni objawienia Boga i rozpoznania Jego działania w dzisiejszym świecie.

Gdy zabraknie miłosnego otwarcia na Boga i bliźniego, wtedy rzeczywiście możemy nie rozpoznać Boga w naszym życiu. I może powtórzyć się historia topielca. Staniemy przed Bogiem, a On powie: „Jestem niezadowolony z ciebie. Tyle razy przychodziłem do ciebie z moją łaską, a ty mnie nie rozpoznałeś i nie skorzystałeś z mojej pomocy” („Nie ma innej Ziemi Obiecanej”) .

BYĆ CZŁOWIEKIEM BOGA

Pana Chrystusa miejcie w sercach za Świętego i bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest. A z łagodnością i bojaźnią Bożą zachowujcie czyste sumienie, ażeby ci, którzy oczerniają wasze dobre postępowanie w Chrystusie, doznali zawstydzenia właśnie przez to, co wam oszczerczo zarzucają. Lepiej bowiem, jeżeli taka wola Boża, cierpieć dobrze czyniąc, aniżeli czyniąc źle. Chrystus bowiem również raz umarł za grzechy, sprawiedliwy za niesprawiedliwych, aby was do Boga przyprowadzić; zabity wprawdzie na ciele, ale powołany do życia Duchem (1 P 3,15–18).

Muszę przyznać, że naprawdę byłem zaskoczony, gdy jeden z panów, w czasie rozmowy na temat ostatnich wydarzeń powiedział: „W pierwszej chwili, gdy podano wiadomość o zabiciu bin Ladena uradowałem się, bo zrozumiałem, że chodzi o Obamę. Radość moja opadła, gdy upewniłem się, że zastrzelono jednak groźnego terrorystę”. Swoje podejście tłumaczył tym, że zła polityka ekonomiczna prezydenta doprowadziła do ruiny gospodarczej kraj, popychając wielu do samobójstwa, że tylu młodych Amerykanów zostało zabitych podczas prowadzonych przez niego wojen, wielu wróciło z tych wojen ze zrujnowanym zdrowiem fizycznym i psychicznym, że przez swoje liberalne ustawy sprzyja zabijaniu nienarodzonych itd.

I jeszcze jeden obrazek z amerykańskiej szkoły nawiązujący do tych wydarzeń. Eryka weszła na lekcję do swojej klasy, a tam uczniowie ogarnięci euforią radości cieszą się śmiercią bin Ladena. Wymachują rękami, wykrzykują, świętując wielkie zwycięstwo. Sądzili, że tę radość podzieli także ich nauczycielka. Srogo się jednak zawiedli. Eryka powiedziała im, że śmierć drugiego człowieka nigdy nie może być powodem radości. Jest to zawsze zło. Można się tylko smucić, że ktoś zmarnował swoje życie lub tak źle wykorzystał. Przypomniała im, że ich rówieśniczka, 12- letnia córka bin Ladena patrzyła jak do jej taty strzelają, a później zakrwawione ciało wkładają do worka. Eryka dodała: „W jesteście młodzi, przed wami całe życie i zamiast radować się śmiercią powinniście się modlić o sprawiedliwość i pokój na świecie”. Klasa się wyciszyła i w wielkim skupieniu odmówiła modlitwę o pokój na świecie. To był dobry początek, może najważniejszej lekcji w ich życiu, lekcji o świętości każdego życia i miłości, które staje w jego obronie. Eryka uświadomiła im, że zabójstwem nie odpowiada na zabójstwo, lecz stara się te sprawy, na ile to możliwe roztrząsać przed sądami, których wyroki powinny być także przepojone miłością i troską o zagubionego człowieka.

Powyższe postawy ludzkie ukazują jak człowiek może być stronniczy i kierować się moralnym relatywizmem wobec najważniejszych wartości ludzkich, jak życie i miłość. Te wartości mają odniesienie do Boga i tylko przez pryzmat Boga możemy je poprawnie interpretować i według nich żyć. Życie jest darem Boga i tylko On może o nim decydować. Na straży tego życia stoi przykazanie miłości, posuniętej nawet do miłowania nieprzyjaciół. Historia dostarcza nam wiele przykładów, które mówią, że tylko taka postawa jest słuszna i umożliwia wyprowadzenie człowieka z jaskini nienawiści i ciemności. Gdy człowiek tego nie zrozumie i odpłacał będzie nienawiścią na nienawiść wtedy będzie bałakał się w swojej klatce od jednego morderstwa do drugiego, wygłaszając przy tym mniej lub bardziej pokrętne mowy uzasadniające taką postawę. Czytania biblijne z niedzieli dzisiejszej zwracają naszą uwagę na te wartości. Ale zanim sięgnę po słowa Pisma świętego, przytoczę historię zakonników, którzy żyli tymi słowami w bardzo wrogim środowisku. Na podstawie tej prawdziwej historii nakręcono film pt. „Ludzie Boga”, który w roku 2011 na festiwalu filmowym w Cannes zdobył nagrodę Grand Prix i Nagrodę Jury Ekumenicznego.

Jest to historia siedmiu trapistów z klasztoru w Tibhirine w Algierii, którzy żyli wśród muzułmańskiej ludności, służąc jej i pomagając. Nie próbowali ich nawracać, ale swoim życiem wypełnionym miłością wskazywali na Chrystusa. Kiedy w Algierii wybuchł konflikt między islamskimi ekstremistami, miejscowe władze nalegały, aby trapiści dla własnego bezpieczeństwa opuścili klasztor.

Mnisi stanęli przed dylematem: Każdy z nich podjął decyzję na podstawie przesłanek osobistych, politycznych i duchowych, szukając odpowiedzi w głębi swej duszy i sumienia. Mnisi byli bardzo związani z okolicznymi wieśniakami, starali się działać w duchu pokoju i miłosierdzia, przeciwstawiając te wartości przemocy, która zapanowała w kraju. Pozostali, wierząc w miłość i braterstwo wszystkich ludzi. Zapłacili za to najwyższa cenę. W nocy z 26 na 27 marca 1996 roku grupa uzbrojonych mężczyzn wdarła się do klasztoru i uprowadziła siedmiu mnichów. Dwa miesiące później odnaleziono ich ciała. Na pytanie, po co w krajach muzułmańskich obecność chrześcijan były ambasador RP w Maroko dr Krzysztof Śliwiński powiedział, że Kościół jest tam obecny nie po to, żeby nawracać, ale być świadkiem, choćby tego, że Bóg jest ojcem wszystkich naszych braci i sióstr. I dodał: „Dla mnie owi mnisi są połączeniem świata męczenników i zwykłych ludzi. Modlę się o to, aby spotkanie świata islamu i chrześcijaństwa nie skończyło się katastrofą”. Wielka popularność tego filmu wskazuje, że większość ludzi uznają tę drogę za słuszną, tylko brakuje im nieraz odwagi, siły i zaufania, aby nią kroczyć.

Do życia taką miłością uzdalnia nas Chrystus. Przed swoim widzialnym odejściem z ziemi powiedział do uczniów: „Nie zostawię was sierotami. Przyjdę do was. Jeszcze chwila, a świat nie będzie już Mnie oglądał. Ale wy Mnie widzicie, po¬nieważ Ja żyję i wy żyć będziecie”. Sieroctwo oznacza nie tylko brak rodziców, ale także opuszczenie, zaniedbanie, coś w rodzaju pustki życiowej. Ileż to żyje dzisiaj na świecie takich „sierot”. Ludzi stłamszonych przez strach, nieufność, osamotnienie. Te zjawiska nasilają się w społeczeństwach odwracających się od Boga. To tam częściej zdarzają się rozwody, porzucenie rodziców i dzieci, brak czułości i życzliwości, znieczulica społeczna. Więcej jest domów dziecka z sierotami, niekoniecznie po zmarłych rodzicach. Dzisiejszy człowiek zamiast słuchać Ewangelii woli słuchać dyktatorów mody i autorytetów podających recepty na życie wyzwolone z wszelkich norm moralnych, w tym także z bezinteresownej miłości i świętości życia. Chrystus zapewnia nas, że nie zostawi nas sierotami, jeśli my sami nie zdecydujemy się na sieroctwo. Wybór sieroctwa to odrzucenie bożych przykazań, które stają się miarą naszej miłości Boga i bliźniego: „Kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten Mnie miłuje. Kto zaś Mnie miłuje, ten będzie umiłowany przez Ojca mego, a również Ja będę go miłował i objawię mu siebie”. Taka miłość wymaga nieraz ofiary. Uzasadnienie tej ofiary podaje św. Piotr w Liście zacytowanym na wstępie tych rozważań: „Lepiej bowiem, jeżeli taka wola Boża, cierpieć dobrze czyniąc, aniżeli czyniąc źle” (Bóg na drogach naszej codzienności).

WYJŚĆ ZE SWOJEJ CIEMNEJ KAJUTY

Z koń­ca XIX wie­ku za­cho­wa­ły się licz­ne wspom­nie­nia dra­ma­tycz­nych prze­żyć ty­się­cy emi­gran­tów, wy­ru­sza­ją­cych z Eu­ro­py do Ame­ry­ki w poszukiwaniu chle­ba. Dłu­gą pod­róż od­by­wa­li stat­ka­mi. Naj­częś­ciej ubod­zy emigran­ci sprze­da­wa­li ca­ły swój do­by­tek, aby wy­ku­pić naj­tań­sze miej­s­ce w kajutach znaj­du­ją­cych się na naj­niższych pok­ła­dach stat­ku. Nierzad­ko pasażerowie najniższych klas przez ca­łą pod­róż nie wy­cho­dzi­li na pok­ład. Jed­no ze wspomnień ta­kiej pod­ró­ży z ro­ku 1880 mó­wi o gru­pie emi­gran­tów, któr­zy  tro­chę z nie­zna­jo­moś­ci języka, tro­chę ze wsty­du, tro­chę z bra­ku od­wa­gi, pra­wie nie wycho­dzi­li na zew­nątrz. Ściś­nię­ci w ka­ju­tach spo­ży­wa­li po­kar­my, częs­to już nadpsu­te, któ­re za­bra­li w pod­róż z ro­dzin­nych do­mów. By­li ogrom­nie za­sko­cze­ni, gdy wy­g­ło­dze­ni do­tar­li do Ame­ry­ki i scho­dząc ze stat­ku obok res­tau­rac­ji  do­wiedzie­li się, że po­sił­ki w cza­sie pod­ró­ży by­ły wli­czo­ne w ce­nę bi­le­tów wszystkich klas. Wy­star­czy­ło tro­chę od­wa­gi, wyz­by­cie się niepotrze­bnego wstydu, aby wyjść ze swo­jej ka­ju­ty i w po­czu­ciu włas­nej god­noś­ci kor­zys­tać z upraw­nień, któ­re da­wał za­ku­pio­ny bi­let.

Za­pew­ne ogło­sze­nia pier­wsze­go pro­bosz­cza pa­ra­fii św. Krzy­ża w Maspeth, pra­wie sprzed stu lat by­ły tak­że za­chę­tą, aby wier­ni wy­cho­dzi­li z ka­ju­ty swo­ich przy­zwy­cza­jeń. Oprócz tych naj­waż­niej­szych wska­zań, wzy­wa­ją­cych do opu­sza­nia włas­nej ka­ju­ty i wyjś­cia na bez­kres­ne prze­strze­nie praw­dy ewan­ge­licz­nej by­ły ta­kże bardziej przy­ziem­ne. Niek­tó­re z nich stra­ci­ły ak­tu­al­ność. Tych wska­zań jest po­nad sto. Oto niek­tó­re z nich od­no­szą­ce się do za­cho­wa­nia w koś­cie­le: „Nie są­dzić, że kro­piel­ni­ca jest umy­wal­nią (niek­tór­zy my­ją so­bie rę­ce w kro­piel­ni­cy). Nie pluć na po­sadz­kę. Nie ka­szleć i nie prze­szka­dzać pod­czas kon­se­krac­ji. Nie roz­ma­wiać w koś­cie­le. Nie wy­cho­dzić pod­czas ka­za­nia. Nie pchać się do ław­ki, je­że­li jest już peł­na. Nie za­my­kać oczu lub nie od­wra­cać się w chwili, gdy nad­cho­dzi ko­lek­tor z ko­szycz­kiem. Nie posyłać dzie­ci do nie­ka­to­lickich szkół”. Nie za­brak­ło tak­że wska­zań pro­bosz­cza od­noś­nie oby­cza­jów i higie­ny. Oto niek­tó­re z nich: „Utrzy­muj swe cia­ło w czys­toś­ci. Bierz co dzień kąpiel lub na­cie­raj się gąb­ką, a raz lub dwa ra­zy w  ty­god­niu gorącą ką­piel zakończoną zim­nym prysz­ni­cem. Myd­ła nie ża­łuj. Przed je­dze­niem rę­ce umyj. Nie wkła­daj pal­ca, pie­nię­dzy, pa­pie­ru lub ołów­ka do ust. Ob­ci­naj na okrąg­ło twe paz­nok­cie i trzy­maj je w czys­toś­ci. Ra­no i wie­czór czyść zę­by i ję­zyk, płu­cz us­ta ciep­łą wo­dą. Uni­kaj trun­ków i ty­to­niu; mło­de­mu po­ko­le­niu wy­rzą­dza­ją one nieobli­czo­ne szko­dy. Nie wy­chodź za mąż dla utrzy­ma­nia, dla chle­ba, lecz z miłoś­ci. Nie bądź kłó­tli­wa, szor­stka, oprysk­li­wa. Nig­dy wzglę­dem swo­ich bliskich nie uży­waj iro­nii”.

Przez pryz­mat his­to­rii emi­gran­tów, uda­ją­cych się Ame­ry­ki, na dro­dze analo­gii spójrzmy na dzi­siej­sze czy­ta­nia bib­lij­ne. Częs­to na­sze ży­cie po­rów­nujemy do pod­ró­ży mor­skiej. Zna­my port, z któ­re­go wy­pły­nę­liś­my. Tam uj­rze­liś­my po raz pier­wszy świa­tło dzien­ne, tam ro­dzi­ce za­pa­li­li w nas świa­tło, któ­re pro­wa­dzi do por­tu na­sze­go prze­zna­cze­nia. Ten port wy­zna­czo­ny przez Bo­ga prze­kra­cza ziem­ski ho­ry­zont. Pod­ró­żu­je­my kil­ka, kil­ka­naś­cie lub kilka­dzie­siąt lat, Aż przy­cho­dzi mo­ment śmier­ci i trze­ba opuś­cić ten sta­tek. Wśród wy­sia­da­ją­cych pa­sa­że­rów za­u­wa­ży­my za­pew­ne, ta­kich, któr­zy szczel­nie zam­knę­li się w swo­jej ka­ju­cie ziem­skiej do­czes­noś­ci, spraw ma­te­rial­nych i spo­ży­wa­ją­cych po­karm, któ­ry so­bie sa­mi przy­go­to­wa­li. Jak­że bę­dą za­sko­cze­ni, gdy przy wy­sia­da­niu uj­rzą, że ist­nie­je in­ny świat i że Bóg dał im bi­let upraw­niają­cy do ucz­to­wa­nia przy sto­le, któ­ry On sam dla nich za­sta­wił. Z pew­noś­cią zro­dzi się wte­dy żal, że zam­knę­li się w swo­jej ciem­nej ka­ju­cie. Tyl­ko czy nie bę­dzie to żal spóź­nio­ny?

Niek­tór­zy mó­wią, że oświa­ta i nau­ka wy­cią­gają czło­wie­ka z ciem­nej ka­ju­ty ży­cia i ukaz­ują mu no­we per­spe­kty­wy. To pra­w­­da. Nau­ka ot­wie­ra wie­le okien w ka­ju­cie na­sze­go ży­cia. Człowiek wie­rzą­cy w Bo­ga, oprócz okien otwar­tych przez nau­kę i oświa­tę ma otwar­te naj­waż­niej­sze ok­no, ok­no przez któ­re do­strze­ga osta­tecz­ny cel swe­go że­glo­wa­nia, do­strze­ga wiecz­ność. Ten kto w cza­sie ziem­skie­go że­glo­wa­nia po­tra­fi wyjść ze swo­jej ka­ju­ty, mo­że do­świad­czyć nadprzy­ro­dzo­nej rze­czy­wis­toś­ci, któ­ra w peł­ni sta­nie się je­go udzia­łem w chwi­li śmier­ci; ina­czej, uży­wa­jąc ję­zy­ka prze­noś­ni, w cza­sie wy­sia­da­nia z ziem­skie­go stat­ku ży­cia. Zaś zam­knię­ci w ka­ju­tach swo­ich ziem­skich ogra­ni­czeń bę­dą nie mniej za­sko­cze­ni od nie­dou­czo­nych emi­gran­tów, któr­zy do­wie­dzie­li się przy wy­sia­da­niu, że w ce­nę bi­le­tu by­ły tak­że wli­czo­ne po­sił­ki. Każ­dy z nas przy­cho­dząc na świat otrzy­mał od Bo­ga ta­ki bi­let. Nie każ­dy jed­nak kor­zys­ta z nie­go. Wo­li sie­dzieć w swo­jej ciem­nej ka­ju­cie to­piąc w ma­te­rial­nej sza­mo­ta­ni­nie i prze­mi­jaj­ących chwi­lach ra­doś­ci per­spe­kty­wę cze­ka­ją­ce­go go mo­men­tu opusz­cze­nia swej ka­ju­ty przy koń­cu ży­cia. Dro­gą wyjś­cia z ciem­nej ka­ju­ty ży­cia jest wia­ra w Bo­ga.

Uwie­rzyć w Bo­ga, to w pier­wszym rzę­dzie ot­wor­zyć się na mi­łość zstę­pu­ją­cą z nie­ba. To z mi­łoś­ci do czło­wie­ka Bóg ze­słał na zie­mię swe­go Sy­na. W swo­im Sy­nu ob­ja­wił nam naj­do­sko­nal­szą for­mę zba­wia­ją­cej mi­łoś­ci. Kto uwie­rzy tej Mi­łoś­ci i za­nur­zy się w niej, to jak­by ot­wie­rał wszyst­kie moż­li­we ok­na w swo­jej ziem­skiej ka­ju­cie. Aby nie po­plą­tać i nie po­prze­krę­cać zna­cze­nia miłości na włas­ną mod­łę, Chrys­tus mó­wi: „Je­że­li Mnie mi­łu­je­cie, bę­dzie­cie za­cho­wy­wać mo­je przy­ka­za­nia”. Roz­wa­ża­jąc te sło­wa w szer­szym kon­tek­ście ewan­ge­licz­nym za­u­wa­ży­my, że nie cho­dzi tu w pier­wszym rzę­dzie o Dzie­sięć Przy­ka­zań Bo­żych, ale ra­czej o pew­ne wska­zów­ki ży­cio­we, któ­re mo­że­my ująć w ta­kiej for­mie: Nie od­pła­caj złem za zło. Od­we­tem zbu­du­jesz jesz­cze więk­szą pi­ra­mi­dę zła. Nie osą­dzaj bliź­nie­go, bo nie znasz je­go spraw do koń­ca. Osąd zos­taw Bo­gu. Nie po­tę­piaj bliź­­nie­go, aby i cie­bie nie po­tę­pio­no. Ty tak­że nie jes­teś bez wi­ny. Nie martw się o je­dze­nie i ub­ra­nie, jak­by to by­ły naj­waż­niej­sze rze­czy w ży­ciu. Troszcz się o to, aby żyć, ja­ko dziec­ko bo­że, a wszyst­ko in­ne bę­dzie ci do­da­ne. Nie gro­madź za wszel­ką ce­nę bo­gactw, jak­by to by­ły naj­waż­niej­sze rze­czy w ży­ciu. To wszyst­ko w oczach bo­żych jest jak ple­wa, którą roz­wie­je pier­wszy pod­much są­du osta­tecz­ne­go. Przy­kła­da­jąc rę­kę do płu­ga nie oglą­daj się wstecz. Uwie­rzy­łeś Chrys­tu­so­wi, to idź kon­sek­went­nie za Nim, ufa­jąc mu do koń­ca w każ­dej sy­tu­ac­ji. W trud­nym cza­sie nie trać na­dziei. Ufaj swe­mu Oj­cu i pa­mię­taj, że jes­teś wart wię­cej niż ty­sią­ce wró­bli. Niech two­je świa­tło dob­ro­ci ogar­nia in­nych lu­dzi. Two­je świa­tło po­mo­że od­na­leźć in­nym dro­gę do Oj­ca, a Oj­ciec przez to bę­dzie uwiel­bio­ny. Mi­łuj swo­ich nie­przy­ja­ciół. Być uprzej­mym dla tych, któr­zy cię nie lu­bią lub są nie­życz­li­wi jest trud­ne. Jeś­li jednak za­cho­wasz to wska­za­nie, to sta­niesz się so­lą zie­mi. Bądź szczo­d­ry. Ja­ką mia­rą da­jesz in­nym taką mia­rą Bóg od­da to­bie. Wy­bacz tym, któr­zy za­wi­ni­li wo­bec cie­bie. Gdy to uczy­nisz, wte­­dy nie lę­kaj się o swo­je grze­chy. Bóg ci je wy­ba­czy. Sta­raj się być wew­nętrz­nie czys­ty, a wte­dy two­je myś­li, sło­wa i czy­ny bę­dą tak­że czys­te, jak źród­la­na wo­da. Tą dro­gą doj­dziesz do sto­łu, gdzie usły­szysz sło­wa: „Bier­zcie i jed­zcie, to jest Cia­ło Mo­je… Bier­zcie i pij­cie, to jest Krew Mo­ja”. Jest to du­cho­wy po­karm na dro­dze pro­wa­dzą­cej nas na ucz­tę w do­mu Oj­ca nie­bies­kie­go (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

ŚWIĘTY ZYGMUNT GORAZDOWSKI

W najważniejszym przykazaniu miłości, miłość Boga stawiana jest na pierwszym miejscu. Dzieje się to nie tylko, dlatego, że Bóg nieskończenie przewyższa wszystko, ale również dlatego, że miłość Boga postawiona na pierwszym miejscu pozwala człowiekowi właściwie ustawić miłość do samego siebie, bliźniego i całego świata. Miłość Boga, jak mówi powyższy fragment Ewangelii wyrażamy przez zachowanie Jego przykazań. Patrząc na życie świętych dostrzegamy jak przez zachowywanie bożych przykazań wznosili się na wyżyny miłości heroicznej, która otwierała im bramy nieba. Dzisiaj, w ramach „niedzielnych spotkań” podążać będziemy śladami świętego ks. Zygmunta Gorazdowskiego, którego za życia nazywano „księdzem dziadów”, „ojcem ubogich”, „drugim proboszczem z Ars”, „lwowskim Bratem Albertem”.

Zygmunt Gorazdowski przyszedł na świat w Sanoku 1 listopada 1845 r. w zubożałej rodzinie szlacheckiej o głębokich tradycjach religijnych i patriotycznych. Był drugim z siedmiorga dzieci Feliksa i Aleksandry Gorazdowskich. Od najmłodszych lat życie Zygmunta było naznaczone cierpieniem, chorował na nieuleczalną w tamtych czasach gruźlicę. Pierwsze miesiące życia spędził w majątku babki Łazowskiej, gdzie w czasie tzw. rzezi galicyjskiej prawie cudem uszedł z życiem. W niedługim czasie rodzina Gorazdowskich przeniosła się do Przemyśla, gdzie ojciec Zygmunta prowadził zakład introligatorski i sklep. Tutaj też przyszły Święty pobierał nauki w szkole podstawowej i gimnazjum, z którego uciekł w roku 1863, aby wziąć udział w powstaniu styczniowym. Po klęsce powstania, które była dla niego także osobistą tragedią wrócił do rodzinnego domu. Skończył gimnazjum i rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie.

W niedługim czasie przerwał studia i wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego we Lwowie. Postanowił zostać kapłanem. O tej decyzji pisze jednym zdaniem: „Poczułem powołanie do stanu duchownego i wstąpiłem w roku 1865 do Seminarium”. Jednak zeznania jego najmłodszej siostry Marii ukazują, że podjął tę decyzję po długich przemyśleniach w obliczu Boga. „Przez całe życie zwykł mówić: Bogu dziękuję za chorobę, jaką na mnie spuścił w mej młodości, bo gdyby nie ta choroba, nie byłbym został księdzem i nigdy bym nie był zadowolony rozminąwszy się z moim powołaniem”. Wytężona praca intelektualna i duchowa spotęgowały dolegliwości choroby do tego stopnia, że po skończeniu studiów teologicznych Zygmunt musiał przejść poważne leczenie i dopiero po dwóch latach, 25 lipca 1871 r., w katedrze lwowskiej przyjął święcenia kapłańskie. W tym też czasie złożył Bogu przyrzeczenie: „Wszechmogący, zmiłuj się nad kornym twym sługą, użycz mi sił, bym spełnić mógł swe posłannictwo, a całe życie swe poświęcę dla dobra bliźnich”. I rzeczywiście temu przyrzeczeniu pozostał wierny do końca życia.

Po święceniach ks. Gorazdowski pracował jako wikariusz i administrator m.in. w Tartakowie, Wojniłowie, Bukaczowce, Gródku Jagiellońskim i Żydaczowie. Bez reszty poświęcił się głoszeniu Ewangelii. Pozostawił wiele opracowań religijno-katechetycznych dla dzieci i młodzieży. Jego „Katechizm dla szkół ludowych” był uważany w diecezji przemyskiej za najlepszy podręcznik nauczania religii. Rozprowadzono ponad 50 tys. egzemplarzy tego katechizmu w Galicji, Śląsku i Ameryce. Jednak najbardziej ujmował ludzi swoją postawą, miłością, wrażliwością na nędzę ludzką, jednym słowem swoją świętością. Gdy był wikarym w Wojniłowie, parafii liczącej ponad 30 miejscowości wybuchła epidemia cholery, wikary nie zważając na niebezpieczeństwo zarażenia się spieszył z pomocą chorym a gdy zaszła taka potrzeba, to własnymi rękami wkładał zmarłych do trumny. Tą postawą zdobył sobie powszechne uznanie i miłość. Nawet Żydzi z wielkim szacunkiem całowali jego ubranie, powtarzając: „To święty człowiek”.

W roku 1877 ks. Zygmunt został skierowany do pracy duszpasterskiej we Lwowie. Najdłużej, bo ok. 40 lat pracował w parafii św. Mikołaja. W zadziwiający sposób prowadził działalność ewangelizacyjną, katechetyczną, wydawniczą, redaktorską. Założył też „Towarzystwo Bonus Pastor” wspomagające pracę kapłanów. W swojej posłudze duszpasterskiej nie tracił z oczu ubogich. W 1882 r. założył „Dom pracy” dla żebraków. W tym samym roku, z jego inicjatywy rozpoczęła swoją działalność tania Kuchnia Ludowa. Żywili się w niej robotnicy, młodzież szkolna, dzieci, a najczęściej ubodzy. Był tam też pokój dla studentów, którzy otrzymywali posiłki za symboliczną zapłatę lub za darmo. Kolejnym dziełem chrześcijańskiego miłosierdzia założonym przez świętego Zygmunta był Zakład dla nieuleczalnie chorych i rekonwalescentów. Pisano wtedy o nim: „Gdy nikt nie umiał zająć się nieszczęśliwymi, chorymi bez ratunku,… on pomyślał o wzniesieniu gmachu dla nieszczęśliwych, co już nie mają na ziemi nadziei”. W roku 1886 ks. Zygmunta założył Internat św. Jozafata dla ubogich studentów Seminarium Nauczycielskiego. Po śmierci błogosławionego gazety pisały: „Dziś może ten Internat po 34 latach swojego istnienia poszczycić się całym szeregiem wychowanków, którzy zajmują nawet wybitne stanowiska w szkolnictwie powszechnym”. Z długiej listy dzieł dobroczynnych ks. Zygmunta można wymienić jeszcze Zakład Dzieciątka Jezus dla samotnych matek i porzuconych niemowląt, w którym w latach 1892-1916 znalazło opiekę 2 871 niemowląt, Szkołę św. Józefa, Towarzystwo św. Salomei wspomagające ubogie wdowy i ich dzieci, Stowarzyszenie dla ubogich szwaczek i Związek Towarzystw i Zakładów Dobroczynnych w Galicji.

Aby jeszcze skuteczniej prowadzić dzieła przez siebie zapoczątkowane, ks. Zygmunt założył 17 lutego 1884 r. zakonne Zgromadzenie Sióstr św. Józefa. Zgromadzenie to, do chwili obecnej prowadzi wiele zakładów wychowawczych, angażuje się w pracę katechetyczną i oświatową, podejmuje służbę wśród chorych, cierpiących, ubogich w 8 krajach świata. Na plebanię ks. Zygmunta Gorazdowskiego ciągnęli żebracy z całego miasta i nikt z nich odchodzili z pustymi rękami. Sam ks. Gorazdowski żył bardzo skromnie. Spożywał bardzo ubogie posiłki. Jak mówią, tylko raz w roku pozwalał sobie na „luksus”, a mianowicie w dniu jego imienin podawano na śniadanie bułki i kawę. Chodził w starej, zniszczonej bieliźnie, sutannie i płaszczu. Siostry Józefitki starały się dbać o swojego założyciela, ale on, otrzymane od nich ubrania oddawał ubogim.

W ostatnich latach swego życia, z powodu poważnej choroby oczu ks. Zygmunt zrezygnował z funkcji proboszcza i krótko przed I wojną światową zamieszkał w klasztorze sióstr Józefitek, skąd czuwał nad dziełami przez siebie założonymi. Ks. Zygmunt Gorazdowski zmarł we Lwowie w opinii świętości, dnia 1 stycznia 1920 r.. Został pochowany na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Dnia 26 czerwca 2001 roku Ojciec Św. Jan Paweł II dokonał we Lwowie beatyfikacji księdza Zygmunta Gorazdowskiego. W czasie homilii nazwał Błogosławionego „perłą łacińskiego Kościoła”. Zaś papież Benedykt, 23 października 2006 roku zaliczył go do grona świętych (z książki Wypłynęli na głębię).

NIE JESTEŚMY SIEROTAMI

Z lat dzieciństwa pamiętam historię, która poruszyła mieszkańców całej mojej okolicy. Był to czas sianokosów. W parne i gorące dni, czarne chmury rozświetlane zygzaczkami błyskawic często przetaczały nad łąkami i polami. W czasie jednego z takich dni, małżeństwo Uchmanów z sąsiedniej wioski Grabowica wybrało się na odległą łąkę do pracy przy sianokosach. Późnym popołudniem, na zachodzie pojawiły się ciemne chmury i dał się słyszeć odgłos grzmotów. Małżonkowie w pośpiechu zaczęli składać siano w kopki. A gdy spadły pierwsze krople deszczu skryli się w nich. Błyskawica za błyskawicą rozświetlały niebo. Przerażona żona opuściła swoje miejsce i przybiegła do męża. I gdy już byli razem, piorun uderzył w kopkę siana, w której się schronili. Zginęli na miejscu, zostawiając trójkę małych dzieci, które w domu z niepokojem czekały na powrót mamy i taty.

Niewyobrażalna tragedia dotknęła trójkę dzieci. Serce pękało z bólu, gdy patrzyliśmy na dwie trumny, a przy nich sieroty tulone przez babcię i dziadzia. Trudno nawet opisać, co działo się sercach i umysłach tych dzieci. Po prostu chciało się razem z nimi płakać. Dziadkowie zajęli się wnukami, otoczyli ich ogromną miłością, ale nikt nie jest w stanie zastąpić osoby, do której się zwracamy: mamo, tato. Takie sytuacje uświadamiają nam tragizm sieroctwa. Przytoczyłem tę historię w nawiązaniu do słów Chrystusa z Ewangelii na dzisiejszą niedzielę: „Nie zostawię was sierotami. Przyjdę do was”. Wydaje się, że te słowa nie są w stanie, tak bezpośrednio, umniejszyć poczucia sieroctwa z powyższej historii. Jednak są to słowa, które dotykają i takiego sieroctwa, chociaż Chrystus mówił o nieco innym jego rodzaju. A zatem idźmy za Chrystusem, który łagodzi, usuwa poczucie wszelkiego rodzaju opuszczenia, w tym także tego naturalnego, które wiąże się z utratą rodziców.

Oprócz niejako naturalnego sieroctwa istnieje sieroctwo społeczne, które jest nie mniej bolesne i tragiczne. Na stronie internetowej „Gazeta.pl” jedna z pań pisze: „Byłam dziś na praktykach w Domu Dziecka, były tam dzieci od 0-3 lat. Takie bidulki malutkie, spragnione miłości. Obsiadły mnie wszystkie, dotykały mnie, moich włosów , twarzy, wchodziły mi na kolana, wieszały się na szyi. Wszystkie te dzieci mają rodziców, nie mogą mieć normalnego domu, iść do adopcji. Wiele dzieci nie jest odwiedzanych w ogóle przez rodziców, a do innych przychodzą oni sporadycznie. Gdybym była w lepszej sytuacji finansowej to bym adoptowała takie maleństwo pomimo, że mam już jedno swoje dziecko i drugie w drodze…ale co ja piszę ‘adoptowałabym’ – jak mogłabym adoptować skoro te dzieci teoretycznie mają rodziców i nie mogą iść do adopcji. Jeżeli rodzic chociaż raz na jakiś czas pojawi się w placówce to nie mogą go pozbawić praw rodzicielskich…Te biedne dzieci są bez szans na normalny dom”. Mają one naturalnych rodziców, ale nie tylko nie doznają od nich miłości, ale często są przez nich ranione fizycznie i psychicznie. Jakże trudno w takich sytuacjach zastąpić ciepło rodzinnego domu opieką nawet najlepszych placówek wychowawczych. To sieroctwo jest wynikiem ludzkiej nieodpowiedzialności, ludzkiego grzechu, braku miłości, braku Boga w sercu.

Nie tylko dzieci, ale także dorośli doświadczają sieroctwa, opuszczenia, osamotnienia, które niesie ból. Świadomość momentu, że kiedyś do najbardziej kochanej osoby nie będziemy mogli zwrócić się tak bezpośrednio: mamo, tato, mężu, żono, synu, córko, bracie, siostro, przyjacielu… rodzi poczucie smutku. Trzeba nieraz wiele czasu, wysiłku duchowego, aby uporać się z tym poczuciem sieroctwa, opuszczenia. W tym procesie jakże ważne mogą okazać się, przyjęte z wiarą słowa Jezusa: „Nie zostawię was sierotami”. Nieraz z poczuciem takiego typu sieroctwa łatwiej się uprać niż z sieroctwem, które jest wynikiem ludzkiej nieodpowiedzialności, czy zwykłej podłości. Nie tak dawno rozmawiałem z młodą dziewczyną Anią, która w ostatnim czasie przechodziła bardzo trudne dni. Ania i Maciek spotkali się ponad dziesięć lat temu i pokochali się ze wzajemnością. To były cudowne lata. Wspólnie odkrywali piękno świata i samych siebie. Dzieli wspólne zainteresowania. Zapewniali siebie o dozgonnej miłości, którą mieli potwierdzić przy ołtarzu. Kilka miesięcy temu zaczęły pojawiać się między nimi różne niedomówienia. Pewnego dnia Maciek obcesowo oznajmił Ani, że wszystko między nimi skończone, i że on ma nową dziewczynę. To bardzo zabolało Anię. Były momenty, jak sama mówi, najgorsze i najtrudniejsze w jej życiu. Czuła się opuszczona, zdradzona. Jednak ze spokojem mówiła: „Gdyby to było rok temu, to bym rozpaczała, błagała, aby pozostał ze mną, ale dzisiaj przyjmuję to inaczej”. Przed rokiem, jak mówi Ania doznała łaski nawrócenia, może nie tyle nawrócenia, co odkrycia na nowo Chrystusa jako Przyjaciela, któremu wszystko można zawierzyć. Ze spokojem, okupionym cierpieniem mówi dzisiaj: „Jeżeli jest taka wola boża, to wyjdę za mąż, a może wstąpię do zakonu, a może Bóg przygotował dla mnie jeszcze inną drogę”. Ania promieniuję ciepłem, optymizmem, wewnętrznym pokojem, radością, autentyczną pobożnością, duchowym pięknem. Nie czuje się sierotą, opuszczoną. Rozmawiając z nią odnoszę wrażenie, że w niej spełniają się słowa z dzisiejszej Ewangelii, którym zawierzyła: „Nie zostawię was sierotami”.

Na koniec zwróćmy uwagę na sieroctwo, które występuje częściej, niż sieroctwo naturalne czy społeczne, a mianowicie sieroctwo duchowe, moralne, religijne. Gdy człowiek upora się z tym sieroctwem, będzie w stanie stawić czoło wszelkiemu rodzajowi osamotnienia. Osierocenie to przybiera formę egzystencjalnej pustki człowieka współczesnego. Większość ludzi w cywilizacji zachodniej żyje w strachu, nieufności, w samotności. Sierotami w tym wymiarze stajemy się niejako na własne życzenie. Sami opuszczamy Kogoś, kto jest początkiem i celem naszego życia, Kogoś kto nadaje sens naszemu życiu. Opuszczamy Boga Stwórcę, Chrystusa naszego Zbawiciela i Ducha św., który jest naszym Pocieszycielem i wybieramy sieroctwo ateizmu i niedowierzania, sieroctwo demoralizacji i liberalizmu, sieroctwo materializmu i hedonizmu itd. Wybierając te wartości trzeba zdawać sobie sprawę, że one nas kiedyś opuszczą i wtedy możemy poczuć się beznadziejnie samotnymi sierotami.

Chrystus przychodzi do nas, aby nas uwolnić od wszelkich lęków, nawet przed lękiem śmierci. Kieruje do nas słowa: „Nie zostawię was sierotami. Przyjdę do was. Jeszcze chwila, a świat nie będzie już Mnie oglądał. Ale wy Mnie widzicie, ponieważ Ja żyję i wy żyć będziecie. W owym dniu poznacie, że Ja jestem w Ojcu”. Na drodze miłości, która przybiera formę czynu otwieramy się na Chrystusa: „Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania. Ja zaś będę prosił Ojca, a innego Pocieszyciela da wam, aby z wami był na zawsze, Ducha Prawdy”. Owocem otwarcia na Chrystusa jest przyjęcie Ducha Prawdy, Ducha Pocieszyciela. Droga przykazań może być trudna, ale trzeba ją podjąć, bo jak pisze św. Piotr pisze: „Lepiej bowiem, jeżeli taka wola Boża, cierpieć dobrze czyniąc, aniżeli czyniąc źle” (Kurier Plus 2017).

Z MIŁOŚCI CZYNIĘ DOBRO  

W latach mojego dzieciństwa bardzo często za niegrzecznie postępowanie grożono dzieciom karą doczesną, która przybierała różne formy, jak biczowanie paskiem, czy raczej paskowanie paskiem. W szkole linijka służyła nie tylko do mierzenia i rysowania prostych linii w zeszycie, ale także jako narzędzie wymierzania kary niesfornym uczniom. Sakramentalne słowa nauczyciela „wyciągnij łapę” kończyły się zawsze bolesnym uderzeniem linijką w dłoń. Używano także zastraszania karami największego kalibru, bo sięgającymi wieczności i uzasadnianej Bożą sprawiedliwością. Za złe postępowanie groziło nam piekło, a było ono straszne. Potworne diabły z ogonami, rogami i kopytami trzymały w rękach widły, których używały do utrzymania porządku wśród klienteli piekła, smażącej się w ogniu piekielnym. To był przerażający obraz kary. Jednak dzieci tak do końca nie wierzyły, że Bóg może być taki srogi i bardziej bały się paska taty i linijki nauczyciela niż piekła.

Jednak takie straszenie dzieci mogło rzucać cień na wiarę w życiu dorosłym, spychając na drugi plan obraz Boga jako miłosiernego Ojca, który nas kocha i chce naszego zbawienia. Oto wypowiedź na portalu: dyskusje.katolik.pl. „Witam. Ogólnie mam taki problem, że Kościół zasiał we mnie już od najmłodszych lat lęk przed piekłem. Czy takie zastraszenie jest dobre? Czy bycie dobrą osobą nie powinno wynikać raczej z przemyślanego wolnego wyboru? A nie z tego, że będę teraz tak postępował, jak głosi Kościół, bo inaczej Bóg wtrąci mnie do piekła… Czy zrezygnowanie z Kościoła, apostazja = wtrącenie do piekła? Czy tylko Kościół ma monopol na zbawienie? Czuję się zmęczony tym poczuciem lęku… A jeśliby mi się już udało trafić do nieba, to będę drżał o znajomych, przyjaciół, rodzinę, aby nie trafili do piekła…, aby ich nikt nie torturował po śmierci… Ciągle ten lęk, strach…  Czy strach przed piekłem potrzebny jest do zbawienia? Co o tym sądzicie? Pozdrawiam”. Ewangelia na dzisiejszą niedzielę rzuca snop światła na te rozterki.

Nikt nie wątpi, zresztą nasze poczucie sprawiedliwości podpowiada nam, że trzeba ponieść konsekwencje za swoje postępowanie w wymiarze doczesnym, jak i wiecznym. Jest sąd, jest kara, jest nagroda. Chrystus w dzisiejszej Ewangelii każe nam patrzeć na ten problem w perspektywie miłości, a nie zastraszania. Naszym zasadniczym motywem zachowania bożych przykazań ma być miłość Boga, a nie lęk przed karą pieklą. W perspektywie milości inaczej wygląda kara, którą ogarnia Boże miłosierdzie. Chrystus mówi: „Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania”. To miłość Chrystusa, a nie strach przed piekłem mają nas motywować do zachowania bożych przykazań. Zapewne wielu z nas, a może wszyscy mają za sobą doświadczenie miłości kogoś ponad wszystko. Staramy się wtedy unikać czynów, które zraniłby kochaną osobę, nie ze względu na karę, ale ze względu na miłość. Kochamy kogoś i nie chcemy go zranić. Nasze relacje z Chrystusem mają być podobnego rodzaju. Można powiedzieć, że bezgraniczna miłość Chrystusa uniemożliwia nam łamanie Bożych przykazań. Gdy nawiążemy taką więź miłości z Chrystusem niepotrzebne będzie straszenie piekłem.

Posłuchamy co pisze o miłości Erich Fromm wybitny psycholog, psychoanalityk, socjolog, filozof w książce „O sztuce miłości”. Pisze o miłości w wymiarze doczesnym, zaś każda autentyczna miłość ma swe źródło w Bogu, a zatem prowadzi do Boga. Fromm pisze jakie cechy powinna posiadać miłość, aby stała się możliwą i przybrała konkretny kształt w naszym życiu.

„Po pierwsze, miłość wymaga dyscypliny, która mobilizuje nas do podejmowania trudnych wezwań, ponieważ jest to słuszne. Zwykle brakuje nam tego zdyscyplinowania i unikamy trudnych zadań, idąc na łatwiznę. Często nie robimy tego, co słuszne, ponieważ wymaga to poświęcenia. A bez poświęcenia nie ma prawdziwej miłości. Miłość bywa trudna. Obraz miłości matki do dziecka jest tego klasycznym przykładem. Oglądałem program telewizyjny zatytułowany Katok Mga Misis, w którym brała udział matka o imieniu Patricia Magno, której syn Johan Carlos przeszedł operację przeszczepu wątroby. Gospodarz programu przeprowadził wywiad z tą matką, a ja byłem naprawdę wzruszony tym co ona zrobiła i powiedziała. Z narażeniem własnego życia, dobrowolnie oddała część swojej wątroby synowi, aby uratować jego życie. Powiedziała: „Jeśli Bóg pozwoli i będę miała kolejne dziecko, takie jak Johan Carlos, nie zawaham się oddać dowolną część mojego ciała, aby moje dziecko mogło żyć”. Jest ona matką godną najwyższej chwały.

Po drugie, miłość musi być cierpliwa. Miłość nie jest czymś, co przychodzi nagle. Musimy nad tym popracować i pozwolić jej rosnąć. Osoba cierpliwa wie, jak czekać. Osoba cierpliwa nie reaguje krzykiem i złością, ale roztropnością. Musimy być cierpliwi wobec siebie i innych. Thomas Lindberg opowiada historię podawaną przez tradycyję hebrajską. Pewnego wieczora Abraham siedział przed namiotem. W pewnym momencie zobaczył starszego mężczyznę zmęczonego wiekiem i podróżą, jak szedł w stronę jego namiotu. Abraham wybiegł na jego powitanie, a następnie zaprosił do swojego namiotu, gdzie umył mu nogi i postawił przed nim jedzenie. Wędrowiec nie odmawiając żadnej modlitwy ani błogosławieństwa natychmiast zaczął jeść. Zaskoczony Abraham zapytał go: ‘Czy ty oddajesz część Bogu?’ Stary podróżnik odpowiedział: ‘Nie czczę żadnego boga, poza ogniem’. Kiedy Abraham to usłyszał, wpadł w gniew, złapał starca za ramiona i wyrzucił z namiotu. Kiedy podróżnik odszedł, Bóg zawołał Abrahama i zapytał, gdzie jest nieznajomy. Abraham odpowiedział: ‘Wyrzuciłem, bo Cię nie czcił’. Bóg odpowiedział: ‘Zanosiłem go przez osiemdziesiąt lat, chociaż przynosił mi tylko hańbę. Czy ty nie mógłbyś go znieść chociaż jednej nocy?’”

Po trzecie, miłość musi być rozsądna. Musi mieć podstawę intelektualną i nie może opierać się wyłącznie na emocjach lub uczuciach, ponieważ uczucia się zmieniają. Musi mieć również praktyczne podstawy. Ktoś powiedział: ‘Nasza głowa jest wyżej naszego serca, aby nasze uczucia nie zdominowały naszego rozumu. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, aby dostrzec ludzi, których życie jest chaotyczne, niespokojne, nieuporządkowane, ponieważ pozwalają swoim uczuciom i emocjom, aby rządziły nimi. Angażują się uczuciowo w miłość do osób, które są oddane innym. Jeśli działamy bezmyślnie, kierując się tylko uczuciami, wypaczamy prawdziwą miłość.

Po czwarte, w miłości musimy zachować pokorę. Największą przeszkodą w miłości jest duma, pycha. Tak trudno niektórym powiedzieć ‘przepraszam!’ Pamiętajmy, że pokora jest fundamentem prawdziwej miłości. Prezydent Lincoln słuchając pewnego polityka wydał rozkaz przemieszczenia niektórych oddziałów wojskowych. Kiedy sekretarz stanu wojny, Edwin Stanton, gdy otrzymał ten rozkaz, odmówił jego wykonania. Ponadto powiedział, że w tym przypadku prezydent jest głupcem. Lincolnowi doniesiono, co powiedział Stanton, na co prezydent odpowiedział: „Jeśli Stanton powiedział, że jestem głupcem, to to chyba jestem, bo on prawie zawsze ma rację w tych sprawach. Przekonam się”. W czasie rozmowy z sekretarzem, prezydent szybko się zorientował, że jego decyzja była poważnym błędem i bez wahania wycofał ją” (Kurier Plus, 20120).

Moc wspomnienia

Przed laty Skaldowie śpiewali piosenkę o wspomnieniach. Oto jej fragment: „Co było, to było, / Co może być – jest / A będzie to, co będzie / Lecz zawsze to miło, / Że nie brak nam miejsc / Do których wracamy pamięcią / Gonimy za szczęściem, / Sięgamy do gwiazd / Na gwałt świat chcemy zmieniać / Lecz to najważniejsze, / Co żyje gdzieś w nas / Panowie, szanujmy wspomnienia / Szanujmy wspomnienia, / Smakujmy ich treść / Nauczmy się je cenić / Szanujmy wspomnienia, / Bo warto coś mieć / Gdy zbliży się nasz fin de siècle” (dosłownie „koniec wieku””.

Cała czwórka spotkała się na pierwszym roku studiów, gdy spożywali śniadanie w uniwersyteckiej stołówce. Byli podekscytowani nowym etapem w ich życiu, ale też mieli też pewne obawy i lęki przed nowymi wyzwaniami uniwersyteckiego życia. Od pierwszego dnia zawiązała się między nimi przyjaźń, która pomagała im przetrwać najtrudniejsze chwile studenckiego życia. Razem przechodzili kolejne lata wykładów, eksperymentów laboratoryjnych, prac badawczych, wspierali się na sesji egzaminacyjnej, razem świętowali sukcesy, dzielili radość wolnego czasu i wspólnych wyjazdów. Gdy jeden z nich przeżywał trudne dni, to mógł liczyć na wsparcie przyjaciół. Podtrzymywali się nawzajem po zerwanych romansach, akademickich niepowodzeniach i porankach po zbyt intensywnie przeżytej nocy, gdy bolała głowa. Wznieśli toasty z racji zaręczyn, otrzymania pierwszej pracy.

Barwny i interesujący okres studiów szybko minął, ale nie był to koniec ich przyjaźni. Z tego okresu pozostała przyjaźń i piękne wspomnienia. Były one i dzisiaj bardzo ważne dla nich. Nadal byli dla siebie w dobrych i złych chwilach. Każdy z nich wiedział, że pomoc, wsparcie, porada i zrozumienie są zawsze blisko, na wyciągnięcie ręki po słuchawkę telefonu. Wiedzieli, że po drugiej stronie telefonu jest ktoś zawsze szczery, oddany, a jeśli osądzał, krytykował, to czynił to z miłości. Świętowali wspólnie zaręczyny, uroczystości weselne, narodziny dzieci, opłakiwali rozstania i wspierali się nawzajem, gdy któreś z nich doświadczał śmierci bliskiej osoby. Wspomnienie przyjaźni, która zawiązała się przed wielu laty, i która nadal trwała była dla nich wielkim wsparciem.

Wspominając razem liczyli mijające lata i niejeden raz padały słowa zabarwione nostalgią „jak szybko mija ten czas”. Głęboko zapadały one do serca, szczególnie wtedy, gdy wspólnie słuchali piosenki, w której są słowa: „Upływa szybko życie, / Jak potok płynie czas, / Za rok, za dzień, za chwilę, / Razem nie będzie nas. / I nasze młode lata / Upłyną szybko w dal, / A w sercu pozostanie / Tęsknota, smutek, żal. / Więc kiedy dziś stajemy / Już u rozstaju dróg, / Idącym w świat z otuchą, / Niech błogosławi Bóg”. Czwórka przyjaciół, jak to mówimy nie zdążyła się obejrzeć, gdy otrzymała zaproszenie na 50 zjazd absolwentów uczelni. Tak szybko minęło prawie 50 lat od czasu, gdy po raz pierwszy spotkali się w stołówce uniwersyteckiej. Na zjeździe absolwentów rozmawiali tak, jakby ostatni raz spotkali się wczoraj. Dzisiaj są starsi, mądrzejsi, mają więcej siwych włosów na głowach. Ale wspólne doświadczenia i wspomnienia, które bardzo sobie cenią, sprawiają, że ich przyjaźń jest tak silna i realna, jak wtedy, prawie pół wieku temu, gdy zasiadali razem w studenckich ławach.

Wspólne wspomnienia wyżej wymienionych przyjaciół sprawiają, że to co dawniej się wydarzyło między nimi dzisiaj jest tak samo żywe, przyjaźń nadal trwa. Podobna pamięć, tylko wymiarze wiecznym i nadprzyrodzonym łączy nas jako Kościół. Jest to pamięć, którą dzielimy i celebrujemy wokół osoby Chrystusa. Pamięć ta jest tak samo rzeczywista i trwała wśród nas dzisiaj, jak była dla dwunastu apostołów tamtej pamiętnej nocy Wielkiego Czwartku w Wieczerniku na wzgórzu Syjońskim. Dzisiejsza Ewangelia rozgrywa się w czasie Ostatniej Wieczerzy. Jezus jest w pełni świadomy tego, jak potoczą się następne 24 godziny. Judasz już wcielił w życie swój zdradziecki plan. Piotr i pozostali uczniowie wyczuwają, że ta Pascha będzie inna, ale nie mają pojęcia, że nim minie noc, wszystko będzie wyglądać inaczej.

Jezus żegna się ze swoimi uczniami. To pożegnanie, które trwoży uczniów jest czymś więcej niż zapewnieniem: „Nie przejmujcie się. Wszystko będzie dobrze”. Pożegnanie Jezusa jest zapowiedzią spełnienia radosnej obietnicy. Jezus pośle do nich Ducha Pocieszyciela, Ducha Prawdy, który będzie ich mocą i mądrością w urzeczywistnieniu Królestwa Bożego, które zapowiedział Jezus, i które w Nim ma swój początek. Duch Boży – Duch prawdy, którego Jezus obiecuje w dzisiejszej Ewangelii jest zapowiedzią nieustannej obecności Chrystusa pośród nas, która sprawia, że nasza nadzieja staje się realną rzeczywistością, sprawiedliwość boża wartością godną naszego poświęcenia, a pokój światłem, które nigdy nie gaśnie. W Duchu Bożym Jezus wypełnia swoją obietnicę wobec nas, w tym samym Duchu my możemy być wypełnieniem tej obietnicy dla innych. Obietnice, które składamy koncentrują się na tym samym zaufaniu i wierze, na tym samym współczuciu i miłości.

Ci, którzy zaufali Jezusowi, nigdy nie będą sierotami. Nigdy nie doznają osamotnienia. Nie będą przerażeni brakiem kogoś, kto by ich kochał. Zaufanie Chrystusowi to kroczenie drogą Jego przykazań, a jest to droga miłości: „Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania”. Gdy mamy w sobie miłość Boga i bliźniego, to niemożliwe jest osamotnienie. Chrystus zapewnia nas w czasie Ostatniej Wieczerzy: „Nie zostawię was sierotami”. Jednak mając nawet rodziców można być sierotą. To sieroctwo związane z odwróceniem się od Chrystusa. Jakże często tego sieroctwa doświadcza współczesny człowiek w formie egzystencjalnej pustki. Im dalej człowiek odchodzi od Boga tym bardziej doświadcza strachu, nieufności, samotności, zagubienia. Im bardziej pustoszeją świątynie chrześcijańskie, tym bardziej robi się pusto w domu. Dom nie jest już domem, ale pokojem hotelowym. Znam wiele wspaniałych rodzin, które z dziećmi uczęszczają do kościoła na Mszę św. Stają razem wokół stołu Eucharystii. Wracają do domu i razem zasiadają do wspólnego posiłku. Razem czują się dobrze. Mają o czym rozmawiać, nawet gdy brakuje tematu, on nie jest potrzebny, gdy miłość jest przy stole. Msza św. jest dla nich nie tylko wspomnieniem, ale uobecnieniem tego co opisuje Ewangelia dzisiejsza niedzielę.

Na zakończenie przytoczę słowa o Eucharystii szwajcarskiej lekarki i mistyczki Adrienne von Speyr: „Pan mówi: ‘Czyńcie to’. Ale nie czyńcie tego jakby było to czymś historycznie zakończonym, tylko retrospektywnie, jakby było to coś, czym sami moglibyście dysponować, lecz ‘na moją pamiątkę’, stąd Pan zachowuje również władzę nad tym, co czynione jest teraz. Czynimy to, co On uczynił w sposób widoczny, wiedząc, że On również w swojej niewidzialności przebywa pośród nas w sposób widzialny: gdyż w widzialności chleba i wina daje nam tajemnice uczynienia widzialną swojej niewidzialności; ponieważ zatem w swoim Ciele i w swojej Krwi, w całym swoim bycie jednoczy misterium niewidzialności i widzialności, włącz nasze uchwytne ziemskie życie i nieuchwytne życie wieczne w jedną, własną boską jedność” (Kurier Plus, 2023).