|

5 niedziela wielkanocna Rok C

ABYŚCIE SIĘ WZAJEMNIE MIŁOWALI

Po wyjściu Judasza z wieczernika Jezus powiedział: „Syn Człowieczy został teraz uwielbiony, a w Nim został Bóg uwielbiony. Jeżeli Bóg został w Nim uwielbiony, to Bóg uwielbi Go także w sobie samym i zaraz Go uwielbi. Dzieci, jeszcze krótko – jestem z wami. Będziecie Mnie szukać, ale – jak to Żydom powiedziałem, tak i teraz wam mówię – dokąd Ja idę, wy pójść nie możecie. Daję wam przykazanie nowe, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13,31-33a.34.35).

Rośliny mają w sobie wrodzoną autentyczność. Takie są, jakimi je widzimy. Ich piękno cieszy nasze oczy. Wiemy także, które są trujące, a które możemy spożywać. Jeśli wprowadzają nas w błąd to nie jest ich wina, tylko wynik naszej ignorancji.

Zaś zwierzęta są w stanie udawać, ale nawet w swym udawaniu są autentyczne i prawdziwe. Możemy poznać na tyle ich naturę, aby przewidzieć ich zachowanie. Chociaż nieraz możemy się mylić; czasami reakcje poszczególnych osobników nie mieszczą się w ramach zachowań danego gatunku.

Tylko za człowiekiem trudno trafić. Potrafi on ze wszystkich stworzeń najlepiej udawać. Tę cechę zauważyli już starożytni filozofowie, a jeden z nich zdefiniował człowieka jako zwierzę, które potrafi udawać.

Aby jednak wiadomo było, kto kim jest, dano „każdemu stempelek na łeb”, jak śpiewał, bodajże Okudżawa w jednej ze swoich ballad. „Ostemplowanych” łatwo poukładać w szufladkach dla mądrych i głupich, bogatych i biednych, dobrych i podłych itd. Stroje i znaki mają także za zadanie pomóc w identyfikacji człowieka. I tak król nakłada na głowę koronę i dzierży w ręku berło. Policjanci, żołnierze, portierzy, listonosze, kominiarze itd., ubrani są uniformy. Inny kolor i fason strzegą nas abyśmy nie pomylili generała z kominiarzem. Luksusowy samochód i mieszkanie w dobrej dzielnicy lub dziesięć kolczyków w uszach i trochę mniej w nosie to także znaki przynależności do odpowiedniej klasy.

Jednak to zewnętrzne oznakowanie człowieka nie ma nic wspólnego z autentyczną jego wartością. Ponieważ ta wartość kryje się o wiele głębiej. Myśli i czyny są jej przejawem. Gdy ktoś nie ma w sercu np. miłości do bliźniego, to nawet gdyby się wyuczył i wprowadził w życie zewnętrzne formy okazywania jej, to i tak będzie to wyglądało nie autentycznie, da się wyczuć fałsz w tym zachowaniu. Taki człowiek jest podobny do króla, którego spotkałem w parku na Manhattanie. Miał on na głowie koronę, a w ręku dzierżył berło; wyglądał jak prawdziwy król. Na próżno jednak oczekiwał hołdów od swych „poddanych”, którzy obojętnie przechodzili parkowymi alejami lub robili sobie kpiny z niego albo też kiwali z politowaniem głową. Prawdopodobnie udawanie króla miło podłoże psychicznej choroby.

Każdy, kto udaje kogoś innego niż jest w rzeczywistości w pewnym stopniu upodabnia się do „parkowego króla”. Pamiętam z Polski Ludowej „intelektualistów”, którzy kupowali wszystkie dzieła Marksa lub Lenina, bo było tego dużo, w ładnej oprawie i to wszystko za marne pieniądze. Ale po takim zakupie domowa biblioteka wyglądała jak gabinet profesorski.

Każda religia ma swoje znaki i sposób zachowania, po którym możemy rozpoznać jej wyznawców. Chrześcijanie mają bardzo wiele zewnętrznych form, przez, które wyrażają swą przynależność do Chrystusa. Kościoły, krzyże, obrazy, sutanna, nabożeństwa, procesje, różaniec w ręku, modlitwa na kolanach, medalik na szyi, pozdrowienia to tylko niektóre z nich. Jednak Chrystus mówi, że nie to jest najważniejszym znakiem rozpoznawczym Jego wyznawców. „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” – mówi Chrystus. Miłość ma być znakiem rozpoznawczym chrześcijan. Zewnętrzne znaki są bardzo ważne, ale mają sens na tyle na ile wypełnione są wewnętrzną treścią, jaką jest miłość. Czy chrześcijanin, który dba tylko o zewnętrzne formy religijności nie staje się podobny do „parkowego króla”?

Miłość, która pochodzi od Boga ma wiele odmian. Dzisiaj w Stanach Zjednoczonych obchodzimy Dzień Matki, stąd też chcę napisać kilka zdań o jednej najpiękniejszej miłości- miłości matczynej. Piękno tej miłości jest najbliższe miłości, jaką Bóg obdarza każdego z nas. „Miłość matki jest jak miłość Boża; On kocha nas nie, dlatego, że zasługujemy na miłość, ale dlatego, że On jest miłością, i dlatego, że my jesteśmy Jego dziećmi” (Early Riney). Zaś hebrajskie przysłowie mówi: „Ponieważ Bóg nie może być wszędzie, dlatego stworzył matkę.

Miłość matczyna, w codziennym życiu przybiera tysiące kształtów. Obudzona w środku nocy pochyla się nad rozkrzyczanym maleństwem. Z niepokojem czeka spóźnionego powrotu dziecka. Gdy wszyscy się odwrócą i potępią ona jedna przygarnia do swego serca. Roni łzy, gdy syn przez alkohol marnuje swoje życie. Skurczona w bólu nie przestaje kochać, gdy w słuchawce słyszy: „niech mama nie wraca do Polski, bo tu nie ma, po co, niech mama zostanie w Ameryce”. A ona „siedzi” już wiele lat w Ameryce ciężko pracuje, straciła zdrowie. Myślała, że dzieci powiedzą: „niech mama wraca, my czekamy”. Ale to nie zostało powiedziane. Zraniona jutro rano wstanie do pracy, aby zarobić na kolejną przesyłkę do Polski. Chwali swoje dzieci, jakie są one wspaniałe i jak bardzo kochają swoją matkę, przed tymi, którzy dobrze widzą, że jej dzieci zapomniały o niej.

Bobbie Prostein w swoich wspomnieniach opisuje ciekawe przeżycie związane z matką. „Nagle ukazała mi się twarz mojej matki. Wyglądała tak jak przed chorobą Alzheimera, na którą, po wielkich cierpieniach zmarła. Jej wspaniałe włosy otulały dobre oblicze. Czułem nawet zapach jej ulubionych perfum. Wyglądała jakby czekała na coś. Powiedziałem: ‘O, mamo, tak bardzo jest mi przykro, z powodu cierpienia, jakie przeszłaś w tej strasznej chorobie’. Ona pochyliła lekko głowę, jakby słuchając tego, co mówiłem o cierpieniu. Następnie uśmiechnęła się i powiedziała z wielką powagą: ‘Ale ze wszystkiego, tylko miłość pamiętam’. Po czym jej postać znikła.”

Matka tylko miłość pamięta, a w naszej pamięci zostawia obraz miłości, który w niej przybiera najdoskonalszy kształt (z książki Ku wolności).

WYMAGAJĄCA MIŁOŚĆ

Paweł i Barnaba wrócili do Listry, do Ikonium i do Antiochii, umacniając dusze uczniów, zachęcając do wytrwania w wierze, bo przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa Bożego. Kiedy w każdym Kościele wśród modlitw i postów ustanowili im starszych, polecili ich Panu, w którego uwierzyli. Potem przeszli przez Pizydię i przybyli do Pamfilii. Nauczali w Perge, zeszli do Attalii, a stąd odpłynęli do Antiochii, gdzie za łaską Bożą zostali przeznaczeni do dzieła, które wykonali. Kiedy przybyli i zebrali miejscowy Kościół, opowiedzieli, jak wiele Bóg przez nich zdziałał i jak otworzył poganom podwoje wiary (Dz 14,21-27).

Stwierdzenie, że człowiek współczesny nie różni się od człowieka jaskiniowego byłoby nie w pełni prawdziwe. Ale pod pewnymi względami jest on podobny do swego przodka, który uganiał się z maczugą za dzikim zwierzem lub swoim wrogiem z sąsiedniego plemienia. 

Jeżeli dzisiaj sprawiedliwość nie wytrzymuje próby, gdy naprzeciw niej staje siła militarna. Jeśli stosuje się inne standardy prawne dla państw dysponujących ogromnym potencjałem militarnym, a inne dla państw słabych. To czyż człowiek współczesny nie hołduje przemocy fizycznej? Czymże zatem różni się od człowieka jaskiniowego pilot najnowocześniejszego samolotu ze śmiercionośnymi rakietami, tylko tym, że jaskiniowiec potrzebował więcej czasu i wysiłku, by roztrzaskać maczugą kilka głów ludzkich. Barbarzyńca w nowoczesnym myśliwcu jest wydajniejszy. Potrafi bez wysiłku w bardzo krótkim czasie uśmiercić tysiące niewinnych istnień ludzkich.

Inną bronią, nie mniej skuteczną są pieniądze. Jeśli sprawiedliwość i prawda przegrywają w konfrontacji z pieniądzem, jeśli bogaty uchodzi sprawiedliwości za wielkie przestępstwa, a biedny trafia za kratki za niewielkie przewinienia, jeśli bogaci mają zawsze „rację” i dyktują swoje niesprawiedliwe prawa innym, to czyż nie jest to znakiem barbarzyństwa takich społeczeństw? I jak na ironię ci barbarzyńcy, najczęściej nie mieszkają w jaskiniach, lecz luksusowych pałacach i drapaczach chmur.

Dzięki Bogu, że oprócz tych barbarzyńców są ludzie, którzy kierują się innymi zasadami w życiu. To dzięki nim ludzkość jeszcze istnieje. Wśród tych wartości naczelne miejsce zajmuje miłość. Chociaż i ona w wydaniu ludzkim może mieć niedoskonałe formy. Jest jednak szansa, że mogą one stać się stopniem na drodze ku miłości najdoskonalszej. Dla pewnego uproszczenia zastosujmy następujący podział miłości. Pierwsza- to miłość użyteczna. Kocham kogoś bo jest dla mnie użyteczny. Jest to raczej egoizm, niż miłość. „Kocham” drugiego człowieka nie ze względu na niego samego, ale ze względu na to co on mi daje. Druga- to miłość romantyczna. Jesteśmy zafascynowani drugą osobą. Przebywanie z nią jest dla nas źródłem radości i przyjemności. Bardziej myślimy o naszej przyjemności, niż dobru obiektu naszej miłości. Kochamy raczej samych siebie niż osobę, którą jesteśmy zafascynowani. Trzeci rodzaj miłości można nazwać miłością demokratyczną. Bazuje ona na równości wszystkich wobec prawa. Respektujemy innych ponieważ należą do tej samej wspólnoty. Szanujemy ich wolność, gdyż wiemy, że oni uszanują naszą. Jesteśmy dobrzy dla innych, bo spodziewamy się, że oni będą tacy sami dla nas. Czwarta miłość- to miłość humanitarna. Jest to miłość abstrakcyjna. Kocham ludzkość, ale ona nie ma żadnego związku z konkretnym człowiekiem. Pracuję dla ludzkości, ale jestem obojętny na człowieka, którego widzę, a który potrzebuje pomocy. I piąty rodzaj miłości, to miłość chrześcijańska, która zawiera się w przykazaniu: „Kochaj bliźniego, jak siebie samego”. Jest to miłość bezinteresowna, która daje, nie pytając co za to otrzyma. Ta miłość nie wyklucza nawet wrogów. Nie jest  emocjonalnym uniesieniem, ale trwa niezależnie od tego. Wyraża się w służbie i poświęceniu. Taka miłość jest owocem ludzkiego wysiłku i darem Ducha świętego.

Przykazanie, tak rozumianej miłości daje Jezus swoim uczniom w czasie Ostatniej Wieczerzy. Umywa im nogi, daje im swoje ciało na pożywienie i oddaje za nich swoje życie na krzyżu. To wszystko nadaje moc i uwiarygodnia słowa wypowiedziane w czasie Ostatniej Wieczerzy: „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie”. Zaś zmartwychwstanie Chrystusa daje nam pewność, że tylko na drodze takiej miłości, w łączności z Chrystusem życie człowieka znajduje swoje spełnienie w wieczności.

Jest to miłość wymagająca. Niejeden raz w dziejach Kościoła uczniom Chrystusa brakowało siły i odwagi, aby iść tą drogą. Stąd też pojawiają się słowa papieskich przeprosin, w imieniu Kościoła. Prawdziwa miłość rozpoznając zło żałuje za nie i prosi o przebaczenie. Prosi o przebaczenie nawet wtedy, gdy spotyka się ono z niezrozumieniem lub pychą. Św. Paweł pisze w jednym ze swoich listów, że ten kto uważa się, że jest bez grzechu jest kłamcą. To odnosi się do indywidualnego człowieka, jak i też całych społeczeństw. Papież jednak nie zważa, że jego przeprosiny nie znajdują czasami zrozumienia. Idzie ze słowem przeprosin i przebaczenia, przemieniając świat. Wierzę, że przemieni to również „kłamców”, którzy uważają się, że są bez winy i żądają ciągłych przeprosin.

Miłość prawdziwa, znając prawdę nie licytuje się po której stronie jest większa wina. Pierwsza wyciąga rękę. Może pamiętamy list polskich biskupów do biskupów niemieckich, w którym to w imieniu polskiego narodu wybaczają narodowi niemieckiemu i proszą o wybaczenie. Wywołało to wielką burzę. Władza Polski Ludowej i wielu jej obywateli w niewybredny sposób atakowało wtedy Kościół i biskupów. Jak to Polacy mają przepraszać Niemców, którzy wywołali wojnę i dążyli do eksterminacji polskiego narodu. Oczywiście to Niemcy powinni błagać o przebaczenie, a nie my. Dziś wiemy, że to był dobry początek dialogu i pojednania między obydwoma narodami. Była to słuszna decyzja.

Tylko taka miłość może ocalić ludzkość. Elie Wiesel, pisząc o swoich oświęcimskich przejściach zauważa, że hitlerowcy za wszelką cenę chcieli doprowadzić do tego, aby więźniowie zapomnieli o swoich przyjaciołach, bliskich, krewnych a myśleli tylko o sobie, o zaspokojeniu tylko swoich potrzeb, nawet kosztem bliźniego. Sugerowali, że to umożliwi przetrwanie więźniom. W rzeczywistości było inaczej. Ci którzy żyli tylko dla siebie mieli mniejsze szanse przeżycia niż ci, którzy troszczyli się o innych. Taka miłość ocala także duszę człowieka. Oscar Wilde idąc do więzienia powiedział: „Za wszelką cenę muszę zachować miłość w swoim sercu. Jeśli pójdę do więzienia bez miłości w sercu, cóż stanie się z moją duszą?” (Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

BŁOGOSŁAWIONA GIANNA BERETTA MOLLA

Ja, Jan, ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły i morza już nie ma. I Miasto Święte – Jeruzalem Nowe ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swojego męża. I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu: „Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi, i będą oni Jego ludem, a On będzie» Bogiem z nimi «. I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już odtąd nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły”. I rzekł Siedzący na tronie: „Oto czynię wszystko nowe” (Ap 21,1-5a).

23 września 1973 r. w czasie modlitwy Anioł Pański, papież Paweł VI powiedział: „Jest to matka, z diecezji mediolańskiej, która chcąc dać życie swojemu dziecku, świadomie złożyła w ofierze własne”. Prawie dwadzieścia jeden lat później, 24 kwietnia 1994 roku w czasie Mszy św. na placu Św. Piotra Jan Paweł II ogłosił Giannę Berettę Molla błogosławioną. Miłość, do której wzywa nas Chrystus przybiera w życiu różny kształt. Dziś chcę opowiedzieć o miłości matczynej, której nie da się porównać z żadną inną. Świadom niedostatku słów w jej wyrażeniu, napiszę o życiu Gianny Molla, które jest najpiękniejszą opowieścią o matczynej miłości.

Gianna urodziła się 4 października 1922 r. we włoskiej miejscowości Magenta. Była dziesiątym z trzynaściorga dzieci Alberta i Marii. Przyszła błogosławiona wychowywała się w rodzinie głęboko wierzącej. Oboje rodzice należeli do świeckiego zakonu franciszkańskiego. Wychowując gromadkę swoich dzieci dobrze rozumieli, co to znaczy ofiarność i poświęcenie. Po śmierci Amalii, która była dla Gianny powierniczką dziecięcych przeżyć, ze względów zdrowotnych ojciec zadecydował przenieść się z całą rodziną nad morze do Genui. Tu piętnastoletnia Gianna przeżyła bardzo głęboko swoje pierwsze rekolekcje odprawione pod kierunkiem jezuity Michała Avedano. Owocem tych rekolekcji były zapiski zatytułowane „Wspomnienia i modlitwy”, które stały się programem jej życia: całkowite oddanie się Jezusowi, unikanie grzechu za wszelką cenę, codzienna modlitwa na klęczkach o wytrwanie przy Chrystusie i o dobrą śmierć, mocne postanowienie wytrwałości w studiach. W realizacji rekolekcyjnych postanowień Gianna była konsekwentna do końca życia.

Po ukończeniu szkoły średniej Gianna podjęła studia medyczne na Uniwersytecie w Pawii. W latach szkolnych i uniwersyteckich sumiennie oddawała się nauce i apostolstwu wśród rówieśników. Pomagała ludziom w podeszłym wieku i biednym. W 1949 r. obroniła doktorat z medycyny w zakresie chirurgii. Rok później otworzyła przychodnię lekarską w Mesero. Dwa lata później uzyskała specjalizację z pediatrii na Uniwersytecie Mediolańskim. Swoją posługę lekarską traktowała jako specjalną misję powierzoną jej przez Boga. W tym okresie, obok zaangażowania w działalność ewangelizacyjną i charytatywną, uprawiała alpinizm, jeździła na nartach. W czasie studiów krystalizowało się jej powołanie. Po ukończeniu medycyny w roku 1949 była pewna swego powołania misyjnego. Zamierzała wyjechać do brata, który był misjonarzem w Brazylii, aby prowadzić tam szpital misyjny. Jednak okazało się, że brazylijski klimat może być zabójczy dla jej zdrowia. Musiała zrezygnować ze swoich planów. Wybrała się z chorymi do Lourdes, aby prosić Matkę Bożą o światło w wyborze życiowej drogi. Po powrocie wyznała przyjaciółce: „Byłam w Lourdes, by zapytać Naszą Panią, co powinnam zrobić: jechać na misje, czy wyjść za mąż. Po powrocie spotkałam Piotra!”

Spotkanie inżyniera Piotra Molli zaowocowało piękną, dozgonną miłością. Po sześciu latach od pierwszego spotkania, Piotr zapytał ją, czy zostanie jego żoną. Następnego dnia Gianna napisała do Piotra: „Naprawdę chciałabym Cię uczynić szczęśliwym i być tą, której pragniesz: dobrą, wyrozumiałą, gotową do poświęceń, których życie od nas zażąda. Kiedy żyli moi rodzice, ich miłość mi wystarczała. Teraz, kiedy jesteś Ty, już Cię kocham i chcę oddać się Tobie, aby założyć rodzinę prawdziwie chrześcijańską”. 24 września 1955 r. zawarli sakrament małżeństwa w bazylice św. Marcina w Magenta. Doktor Gianna Beretta i inżynier Piotr Molla stanowili szczęśliwą parę: ona była lekarką, wykonująca swój zawód w sposób kompetentny i pełen oddania; on kierował swoją fabryką, zatrudniającą trzy tysiące robotników. Małżonków łączyła głęboka więź duchowa. Wyrazem tego jest fragment listu Gianny: „Piotrze! Bardzo, bardzo Cię kocham i jesteś zawsze we mnie obecny, poczynając od samego rana, gdy podczas Mszy Świętej, w czasie ofiarowania, ofiaruję wraz z moją Twoją pracę, Twoje radości, Twoje cierpienia, a potem czynię tak przez cały dzień, aż do wieczora”.

W listopadzie 1956 r. przyszedł na świat ich pierworodny syn Pierluigi, w grudniu 1957 r. – córka Mariolina, w lipcu 1959 r. – Laura. Gianna z wielkim spokojem i prostotą potrafiła łączyć obowiązki matki, żony i lekarza. W pracy zawodowej szczególną uwagę zwracała na sumienia swoich pacjentów. Mówiła, że wierzący lekarz nigdy nie może zapomnieć o stanie duszy osoby chorej. Szczęśliwi małżonkowie, radując się trójką dzieci zdecydowali się na czwarte. We wrześniu 1961 r., w drugim miesiącu ciąży stwierdzono u Gianny nowotwór złośliwy macicy. Gianna wiedziała co to znaczy. Ówczesna nauka dla ratowania życia matki zalecała dwa rozwiązania: otwarcie jamy brzusznej i usunięcie guza razem z macicą albo usunięcie guza z przerwaniem ciąży. Trzecie rozwiązanie polegające na usunięciu tylko guza, bez usunięcia dziecka, niosło ogromne niebezpieczeństwo dla życia matki. Gianna opowiada o swoim pierwszym spotkaniu z chirurgiem: „Profesor powiedział mi przed operacją: Co robimy? Ratujemy panią czy dziecko? – Najpierw ratujemy dziecko! – odpowiedziałam szybko- O mnie proszę się nie martwić”. Lekarz, wyznawca judaizmu nie podzielał wyboru pacjentki, jednak przed krytycznym okresem porodu z uczuciem podziwu powiedział: „Oto katolicka matka!”

Po heroicznym wyborze i pierwszej operacji wszystko wydawało się powracać do normalności. Gianna podjęła obowiązki rodzinne i zawodowe. W modlitwie i całkowitym zawierzeniu Bogu odnajdywała pokój i radość w obliczu stałego niebezpieczeństwa. Swemu bratu-księdzu, Gianna wyjawiła stan swojej duszy: „Jeszcze wiele ma się zdarzyć. Ty nie zrozumiesz tych spraw, do czasu, kiedy przyjdzie chwila Jego albo moja”. Jej mąż wspomina: „Cały czas widziałem ją spokojną. Zajmowała się jak zwykle, z uczuciem, naszymi dziećmi i swoimi chorymi. Po pewnym czasie zorientowałem się, że ze szczególną starannością uporządkowała dom… tak, jakby musiała wyjechać w daleką podróż. Z niezrównaną siłą duchową kontynuowała swoją misję macierzyństwa aż do ostatnich dni życia. Modliła się i rozmyślała. Uśmiech, który jeszcze bardziej podkreślał jej naturalną urodę, jej żywotność, jakby pokrywał jej wewnętrzny ból i świadomość zbliżającego się końca życia. Bała się teraz o to, że dziecko, które w sobie nosiła może się narodzić kalekie i cierpiące. Gorąco się modliła, aby tak się nie stało. Mnie także prosiła o wybaczenie, że stała się powodem do zmartwienia. Kiedy zbliżał się czas porodu powiedziała mi z wielką odwagą, zachowując pogodne oblicze, i z takim spojrzeniem, którego się nie zapomina: Jeśli będziecie musieli decydować, czy ja czy dziecko, domagam się: dziecko, uratujcie dziecko”.

Swojej przyjaciółce wyznała: „Idę do szpitala, lecz nie jestem pewna, czy wrócę. Trudne jest moje macierzyństwo; będą mogli uratować tylko jedno z nas; chcę aby żyło moje dziecko”. „Ale masz przecież trójkę innych dzieci; myśl raczej, abyś ty żyła!”-  odpowiedziała koleżanka. „Nie, nie… Chcę, żeby żyło moje dziecko”- padła zdecydowana odpowiedź. Siostra zakonna dała takie świadectwo o heroicznej miłości Gianny: „Spotkałam ją, kiedy wchodziła po schodach na oddział. Rzekła mi: Siostrzyczko, przyszłam tu, żeby umrzeć – ale miała przy tym spojrzenie dobrotliwe i pogodne. I dodała: Wystarczy, żeby wszystko poszło dobrze z moim dzieckiem, ja się nie liczę!” W Wielki Piątek w 1962 roku rozpoczęła się jej droga krzyżowa. Ogromne cierpienie trwało całą noc. O godzinie jedenastej w Wielką Sobotę urodziła się cięciem cesarskim, piękna i zdrowa dziewczynka. Kiedy Gianna zbudziła się po znieczuleniu, przyniesiono jej maleństwo. Mąż opowiedział później: „Patrzyła na nią długo i w milczeniu. Położyła ją obok siebie ze szczególną czułością. Przytuliła leciutko bez jednego słowa”.

Męka Gianny trwała cały długi tydzień. Mimo wysiłków lekarzy nie było dla niej ratunku. W czwartek po Wielkiej Nocy obudziła się ze śpiączki i powiedziała do męża: „Piotrze, jestem już zdrowa. Byłam już tam i żebyś wiedział, co widziałam! Pewnego dnia tobie to opowiem. Ale ponieważ byłam ogromnie szczęśliwa i było mi bardzo dobrze z naszymi wspaniałymi dziećmi, pełnymi zdrowia i łaski ze wszystkimi błogosławieństwami z nieba, odesłano mnie ponownie na dół, abym znowu cierpiała, ponieważ nie jest dobrze stanąć przed Panem bez przejścia przez cierpienie”. Piotr wspomina ostatnie dni życia żony: „Prosiłaś mnie w środę wieczorem, byś wróciła do domu, ale lekarze – zdecydowanie nam to odradzali. Wróciłaś w sobotę wieczorem, w agonii. Być może i Ty słyszałaś głosy naszych dzieci, które budziły się w pokoju obok. Niemalże w tym samym momencie weszłaś do Nieba. Nasze ziemskie spotkanie, nasz wzajemny zachwyt sobą na Ziemi skończył się, ale czuliśmy i czujemy do dzisiaj, że jesteś bardzo blisko i opiekujesz się nami z Nieba”. Było to 28 kwietnia 1962 roku.

Mąż z bólem tłumaczył wybór żony: „Aby zrozumieć jej decyzję nie wolno zapominać jej głębokiego przekonania, jako matki i lekarza, że dziecko, które nosiła w sobie, było istotą z takimi samymi prawami jak pozostałe dzieci, nawet jeśli była w ciąży zaledwie od dwu miesięcy. Było darem Boga, względem, którego zobowiązana była do świętego respektu. Nie można zapominać również o wielkiej miłości, jaką darzyła dzieci: kochała je bardziej niż siebie samą: nie można też zapominać o jej wielkim zawierzeniu Opatrzności. Była przekonana, jako żona i matka, że będąc bardzo potrzebna mnie i naszym dzieciom, w tym momencie jest niezbędna dla tego malutkiego dzieciątka, które w niej się rozwijało”.

Lauretta Molla, trzecia córka miała prawie trzy lata gdy zmarła jej mama. W wieku szesnastu lat tak wspomina matkę w szkolnym wypracowaniu: „Miałam tylko trzy lata i nie rozumiałam znaczenia tych zapalonych świec i tego płaczu… Między wszystkimi doznanymi wrażeniami, najbardziej wzbudza we mnie podziw myśl o matce, która dla swojego dziecka oddala własne życie… jestem naprawdę dumna, że miałam tak odważną matkę, która umiała naprawdę żyć tak, jak pragnie tego Bóg… Czuję ją zawsze blisko, czuję jak mi pomaga tak, jakby ciągle jeszcze żyła”.

Papież Jan Paweł II zaliczył Giannę 24 kwietnia 1994 roku do grona błogosławionych, a 16 maja 2004 roku do grona kanonizowanych (z książki Wypłynęli na głębię).

BUDOWANIE „NOWEJ ZIEMI”          

Najczęściej przyjeżdżamy do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia. Problem jednak w tym, że co jest dla jednego jest dobre, to dla drugiego dobrem być nie musi. Większość Polaków za nic w świecie nie opuściłoby rodzinnych stron. Także różne ośrodki badawcze ogłaszają listę krajów, gdzie się żyje najlepiej. Według brytyjskiego ośrodka badawczego Legatum najlepiej się żyje w Norwegii, Danii i Szwecji. Stany Zjednoczone poza pierwszą dziesiątką. Na przykład w Szwecji wszyscy mają prawo do takich świadczeń, jak opieka lekarska, renty i emerytury podstawowe, zasiłki rodzinne, dodatki mieszkaniowe itp. Nawet gospodynie domowe traktuje się jako pracowników i przyznaje się im prawo do zasiłków chorobowych. Zasiłki mogą otrzymywać dzieci, których rodzice się rozwiedli oraz osoby zmieniające miejsce zamieszkania dla podjęcia pracy. Materialne zabezpieczenie, dostatek i luksus. Można powiedzieć, że ludziom w Szwecji żyje się jak w raju. Byłby to może i raj, gdyby nie jeden brak, o którym mówi poniższe wydarzenie.

W marcu 2011 roku, w szwedzkim mieście Tumba, przypadkowo, podczas prac remontowych pracownicy odnaleźli ciało starszego mężczyzny. Przedstawiciel firmy remontowej Thomas Martinsson powiedział: „Dwóch moich ludzi weszło do mieszkania i znaleźli martwego człowieka. Zadzwonili do mnie i odkryliśmy, że leżał tam już od dłuższego czasu”. Policjanci przypuszczają, że zmarł on trzy lata temu. Znaleziono nieodczytany mail z 2007 roku, a jedzenie w lodówce było datowane na początek 2008 roku. Zniknięcia mężczyzny nie zauważyli sąsiedzi, a może zauważyli, ale nie obchodziło ich, co się z nim dzieje. Pławili się we własnym dobrobycie. Zmarły miał także rodzinę. Miał syna, który przez trzy lata nie zainteresował, co się dzieje z jego ojcem. Zmarły miał wszystko. Wystarczającą emeryturę, świadczenia socjalne, pełna lodówkę. Nie miał tylko najważniejszego. Zabrakło miłości, bez której zbudowanie „raju” jest niemożliwe.

Dla dopełnienia tej sytuacji przytoczę dwie wypowiedzi ze strony internetowej: kormoran-przyjaciele-poezja.blog.onet.pl. Jaga napisał: „W dużych, wygodnych metrażach, w okrzykniętym szwedzkim raju, w dobrobycie, żyją samotni ludzie, starzy w nicości bez Boga, bez marzeń, w nicości dogasa ich płomyk życia. Państwo dobrobytu, państwo opiekuńcze, czy państwo pomyślności, jak to się ma do tych samotnych opuszczonych niby z opieką – ale chłodną, nieczułą, bez bliskich niby w luksusie – ale nie jeden wolałby skromniej biedniej ale wśród swoich z miłym słowem i gestem”. Jeszcze jedna wypowiedź: „Każdy dobrobyt pojmuje inaczej. Dla jednych będzie to brak głodu dla innych dobra materialne. Przychodzi jednak taki moment w życiu człowieka, że to wszystko staję się niczym. Pan Bóg nigdy nie opuszcza swojego stworzenia. To raczej człowiek porzuca swojego Stwórcę. Jeśli ktoś się modli, Pan Bóg w nim oddycha – pisał Jan Twardowski. Modlitwa nie zmienia postanowień Boga, ale zmienia tego, kto się modli. I chyba w tej ostatniej godzinie dotrze to do ludzi ale może być już za późno”.

Aby ten bezduszny świat stał się bardziej boży, bardziej ludzki potrzebujemy go odnowić. W drugim czytaniu z Apokalipsy słyszymy słowa św. Jana Apostoła: „Ja, Jan, ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły i morza już nie ma”. W tym nowym świecie Bóg stanie wyjątkowo bliski człowiekowi, będzie „Bogiem z nimi”.  „I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już odtąd nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły”. Nie można budować nowej ziemi, nowego nieba jeśli zasady naszego życia pozostaną stare: „oko za oko, ząb za ząb” lub ”bliźniego będziesz miłował, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził”. Budowanie tego nowego świata rozpoczyna się już tu na ziemi. Normą, zasadą, konstytucją nowej ziemi ma być miłość i to miłość ogarniająca także naszych nieprzyjaciół. Jezus powiedział do swoich uczniów: „Daję wam przykazanie nowe, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie”. Te słowa zostały wypowiedziane w bardzo ważnym momencie, podczas Ostatniej Wieczerzy, przed śmiercią Jezusa. Mają one wagę testamentu. W takich momentach wypowiadamy najważniejsze słowa. Zostały wypowiedziane po wyjściu Judasza z Wieczernika. Jezu wiedział, że jest on zdrajcą. Wiedział, że odrzucając miłość wybiera drzewo i wisielczy sznur. A zatem te słowa są także ostrzeżeniem, dla tych którzy pogardzają miłością.

Emmanuel d’Alzon napisał: „Ludzkie serce musi coś kochać. Kiedy mniej kocha rzeczy ziemskie, wtedy bardziej kocha rzeczy niebieskie”. Jeśli człowiek zbyt bardzo pokocha ziemskie sprawy, rzeczy zapomina wtedy o rzeczach niebiskich, bożych, a to jest także zapomnieniem o bliźnim. Bo przecież naszą miłość do Boga wyrażamy przede wszystkim przez miłość bliźniego. Jezus powiedział: „Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”.  A św. Jan Apostoł napisze: „Jeśliby ktoś mówił: ‘Miłuję Boga’, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi”. Tę myśl przypomniał nam również bł. Jan Paweł II: „Jak można kochać Boga, który jest niewidzialny nie kochając człowieka, który jest obok nas”. Dobrze, że wyrażamy swoją miłość do Boga w szczerej modlitwie, przesuwając paciorki różańca, uczestnicząc we Mszy św. i różnych nabożeństwach, czytając Pismo św. Jeśli to jednak nie ma pozytywnego wpływu na nasze odniesienie do bliźniego, jeśli nie potęguje naszej miłości do bliźniego, to coś jest nie tak z naszą wiarą. Dotyka nas schizofreniczne rozdarcie wiary, brak harmonii między wiarą a czynem. W takiej kondycji duchowej nowej ziemi.

Kinga na stronie internetowej „tezeusz.pl” napisała: „Miłość jest dla mnie dowodem na istnienie Boga. Taka prawdziwa, bezwarunkowa. Na pewno istnieje. Jest więc czymś pewnym. Ja bardzo kocham rodziców i widzę jak oni mnie kochają. To jest dla mnie cud. Tak więc miłość to cud. Człowiek jest miłością. Nie wszyscy się kochamy zatem miłość jest również niewykorzystanym potencjałem. Gdy się na niej skupimy wkraczamy w inny świat. Jesteśmy prawdziwi. Miłość z natury jest niewinna. Ma dla mnie wymiar duchowy. Właśnie ta miłość do Boga, odwzajemniona”. O wyznawcach Kościoła w pierwszych wiekach mówiono: „Popatrzcie jak oni się miłują”. W tych słowach był nie tylko podziw, ale otwarcie na Chrystusa zmartwychwstałego i wezwanie do wiary w Niego. To dzięki takiej miłości autor Dziejów Apostolskich mógł napisać o misji apostolskiej Barnaby i Pawła: „Kiedy przybyli i zebrali miejscowy Kościół, opowiedzieli, jak wiele Bóg przez nich zdziałał i jak otworzył poganom podwoje wiary” (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

POZNAJ PRAWDZIWĄ MILOŚĆ

Zwycięzca konkursu zwierząt gospodarskich, dorodny baranek został wystawiony do sprzedaży na aukcji. Baranka pilnowała mała dziewczynka. Gdy padła pierwsza cena: pięć dolarów za funt, dziewczynka zaczęła płakać. Następnie cena wzrosła do 10 dolarów za funt. Dziewczynka objęła mocno baranka za szyję, a łzy strumieniami zaczęły jej spływać z oczu. W miarę podbijania ceny wzmagał się płacz dziewczynki. Ostatecznie miejscowy biznesmen zapłacił za baranka ponad tysiąc dolarów. Po czym publicznie ogłosił, że zwraca go właścicielce. Zgromadzeni przyjęli tę decyzję gromkimi brawami a dziewczynka szerokim uśmiechem radości.

Kilka miesięcy później, w szkole do której uczęszczała wspomniana dziewczynka, uczniowie pisali opowiadanie na dowolny temat. Dziewczynka napisała o aukcji baranka. Napisała między innymi: „Gdy cena baranka gwałtownie rosła, zaczęłam płakać ze szczęścia. Mężczyzna kupił baranka za cenę o jakiej nie mogłam nawet marzyć i do tego oddał mi go z powrotem. Z radością wróciłam do domu. Tata upiekł baranka. Mięso było naprawdę przepyszne” (Joe Wagner, Reader’s Digest). Mała dziewczynka zmyliła wszystkich co do miłości. Kochała nie baranka ale pieniądze.

Aby nam się nie wydawało, że takie historie są niemożliwe w życiu przytoczę inną. Przed kilkunastu laty Marek pojechał do Polski na wakacje. Poznał tam dziewczynę, w której się zakochał. Wydawało się, że jest to miłość ze wzajemnością. Pod koniec urlopu Maria, bo tak było na imię owej dziewczynie była zdecydowana na wyjazd do Ameryki i poślubienie Marka. Wszystko wyglądało bardzo ładnie. Niektórzy patrząc na nich z boku mówili jak bardzo się oni kochają. Odbył się huczny ślub. Wyjechali na miesiąc miodowy. Wszystko układało się dobrze. Oboje pracowali a w międzyczasie Maria załatwiała stały pobyt w USA. W niedługim czasie otrzymała zieloną kartę. Było to radosne wydarzenie dla nich obojga. Ale od tego momentu coś się zaczęło między nimi psuć. Maria coraz częściej miała jakieś pretensje do Marka, ciągle coś się jej nie podobało, ciągle była niezadowolona. Coraz częściej dochodziło do sprzeczek małżeńskich. Aż w końcu małżeństwo się rozpadło. Później okazało się, że Maria kochała zieloną kartę, a nie Marka.

Pomylenie miłości z oszustwem może mieć i taki kształt. Jacek i Małgosia byli dobraną parą. Swym dobraniem zwracali uwagę otoczenia. Jacek był wręcz zafascynowany urodą Małgosi. Małgosia cieszyła się z tego, chociaż martwiło ją trochę to, że Jacek nie był skłonny do poważniejszych rozmów o ich duchowej więzi, wyglądało jakby nie interesowała go dusza żony, tylko piękno zadbanego ciała. Ale ostatecznie – myślała- nie jest to wielki mankament. Poza tym wszystko układało się wspaniale. Mieli dwójkę dzieci. Można powiedzieć, że byli szczęśliwi. Po 11 latach wspólnego życia, niespodziewanie Jacek powiedział, że odchodzi. Małgosia nie mogła uwierzyć. Jak to? Czy to możliwe? Tak, było to możliwe. Jacek poznał o wiele młodszą przy tym piękną kobietę i z nią postanowił związać się na dalsze życie. Na jak długo? Trudno powiedzieć. Prawdopodobnie do czasu, aż się mu trafi młodsze i piękniejsze ciało. Jacek kochał tylko ciało a nie człowieka. Jego miłość do kobiety niczym nie różniła się od miłości do najnowszego modelu samochodu. Tylko, że nie jest to miłość. Prawdziwa miłość sięga niezgłębionych przestrzeni duszy człowieka, której przeznaczeniem jest wieczność. Prawdziwa miłość ma cechę wieczności.

Jakim iść tropem, aby w świecie udawanych, fałszywych miłości odnaleźć drogę prowadzącą do tej prawdziwej. Jak poznać prawdziwą miłość? W odpowiedzi przytoczę inną historię. Jeden z kapłanów ogłosił, że w następną niedzielę przyjedzie sławny mnich- asceta, który wygłosi późnym wieczorem kazanie o prawdziwej miłości. O wyznaczonej godzinie zebrała się ogromna rzesza wiernych. Nagle zgasły światła. Kościół pogrążył się w ciemnościach. W drzwiach zakrystii pojawił się nikły płomyk świecy, który oświetlał ascetyczną twarz mnicha. Mnich zbliżył się do ołtarza, gdzie stał olbrzymi krucyfiks. Najpierw przybliżył płomyk świecy do ran na nogach ukrzyżowanego Chrystusa. Następnie nikłe światło oświetliło przebity bok Jezusa. Po chwili płomyk ukazał rany na rękach przybitych do krzyża. A na koniec migotliwe światło świecy zatrzymało się na zakrwawionej głowie Jezusa, zranionej koroną cierniową. Po długiej i wymownej ciszy, mnich zdmuchnął świeczkę. Zapanowała ciemność. Był to koniec kazania o prawdziwej miłości. Słowa nie były potrzebne wszyscy dobrze wiedzieli, że prawdziwa miłość gotowa jest do największej ofiary. Prawdziwa miłość szuka dobra drugiego człowieka i wzorem takiej miłości jest Chrystus. On jest także źródłem mocy, aby iść drogą takiej miłości.

Od najdawniejszych czasów człowiek zdawał sobie sprawę, że miłość jest drogą najpełniejszego rozwoju i podstawową zasadą życia. W szukaniu jej prawdziwego kształtu i wzoru spoglądał na Boga. Odnajdywał w Nim spełnienie swoich pragnień. Psalmista, doświadczając miłości Boga wychwalał Go słowami: „Pan jest łagodny i miłosierny, nieskory do gniewu i bardzo łaskawy. Pan jest dobry dla wszystkich, a Jego miłosierdzie nad wszystkim, co stworzył”. W miłosierdziu wyraża się współczująca miłość. Samo współczucie nie przekładające się na działanie miłosierdziem nie jest. Wyrazem bożego miłosierdzia jest stworzenie świata, opieka nad Narodem Wybranym i najważniejsze – śmierć Jezusa na krzyżu. Z miłości do człowieka Bóg posłał swego Syna, który, aby nas zbawić podjął śmierć krzyżową. Krzyż Chrystusa jest znakiem niezgłębionej bożej miłości. Chrystus nie tylko nauczał o miłości, ale sam pokazał jak taką miłość realizować w życiu. Nie ma większej miłości jak oddanie swego życia za innych. Św. Jan w Apokalipsie pisze: „Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi, i będą oni Jego ludem, a On będzie Bogiem z nimi. I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już odtąd nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły”. On za nas umarł, abyśmy znaleźli się w przybytku Boga z ludźmi, gdzie nie będzie śmierci, nie będzie łez bólu.

Św. Paweł w liście do Kolosan pisze: „Tak więc jako wybrani, uświęceni i umiłowani przez Boga powinniście się przyodziać w prawdziwe miłosierdzie, w dobroć, w pokorę, w cichość i w cierpliwość”. Jesteśmy wezwani przez Boga, aby zasady takiej miłości wprowadzać w nasze życie. W oparciu o taką miłość jesteśmy w stanie zbudować nowy świat i nową ziemię, o której pisze św. Jan w Apokalipsie: „Ja Jan, ujrzałem niebo nowe i ziemię nową”. „Nową ziemię” budujemy wprowadzając w życie słowa „nowego przykazania”, które daje nam Chrystus. Są to piękne słowa miłości, ale nieraz trudne w realizacji, tak jak krzyż jest trudny. Trzeba przy tym pamiętać, że krzyż jest także źródłem mocy w praktykowaniu trudnej miłości (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

PRZEZ PRYZMAT MIŁOŚCI

Nagrodzony Oscarem film Pawła Pawlikowskiego „Ida” wzbudził w polonijnym środowisku wiele skrajnych emocji. Po jednej z prezentacji tego filmu w Nowym Jorku, ktoś zapytał mnie, co o tym sądzę. Obejrzałem ten film i mam swoje zdanie na ten temat. Ale nim do tego przejdę przytoczę opinię dr Stanisława Śliwowskiego, prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej, oddziału New Jersey, który uważa, że jest to film „zdecydowanie antypolski, skierowany przeciwko nam”: „Jak można zrobić film o holokauście bez Niemców! A to taki właśnie film. Nie dziwię się, że Niemcy dają mu nagrody, bo im taki film jest na rękę.

Wyciągnięcie przykładu chłopów polskich, którzy zachowali się w sposób zbrodniczy, i próba zrobienia z tego reguły to przekłamanie historyczne”. Podobne głosy słyszeliśmy także nad Wisłą. Polski dziennikarz, historyk i publicysta Tadeusz Płużański powiedział: „To jest film antypolski. I w ogóle nie cieszę się z tego ‘sukcesu’. Sądzę, że ten film przynosi więcej szkody niż pożytku. Dlaczego? On pokazuje w krzywym zwierciadle historię, Polaków prezentuje jako antysemitów. To jest obraz nieprawdziwy. To Niemcy byli antysemitami, to Niemcy mordowali masowo Żydów. Jednak na tym nie koniec kontrowersji. Drugim jest oparcie fabuły o życiorys pani prokurator Heleny Wolińskiej-Brus, stalinowskiej prokurator. Film pokazuje ją w sposób niejednoznaczny. Twórcy tego filmu wskazywali jednoznacznie, że postać bohaterki jest budowana na bazie życiorysu Wolińskiej. Pokazuje się ją w filmie jako postać, której należy współczuć. Wskazuje się, że ona być może zrobiła coś złego, ale właściwie można odnieść wrażenie, że też jest jedynie ofiarą tego systemu. To drugi zupełnie nieprawdziwy punkt w tym filmie”. Dlatego Reduta Dobrego Imienia zażądała umieszczenia przed filmem planszy informacyjnej, która pozwoliłaby widzowi umieścić zafałszowany obraz filmowy w obiektywnej rzeczywistości tamtych czasów, ale reżyser nie zgodził się na to.

Nie brakuje jednak ludzi, którzy uważają, że wspomniany film jest dziełem artystycznym wysokiej klasy i zasługuje na Oskara i Polacy powinni być z niego dumni. Nie czuję się na tyle kompetentny, aby oceniać film od strony artystycznej, ale z punktu zwykłego widza, to mogę powiedzieć, że widziałem lepsze polskie filmy, które nie zostały nagrodzone Oskarem. Ale wcale mnie to nie dziwi, bo każdy średnio rozgarnięty widz wie, że poziom artystyczny filmu nie jest jedynym kryterium przyznawania Oskarów. Pewniej czuję się w sferze ocen moralnych i z tego punktu widzenia chciałbym napisać kilka zdań. Zasadniczym punktem sporu na temat tego filmu nie jest jego poziom artystyczny, ale ocena naszego stosunku do Ojczyzny. Takie oceny winny być czynione w perspektywie miłości, bo ona jest najważniejszą wartością i winna być punktem odniesienia do wszystkich naszych poczynań, także w naszej relacji do Ojczyzny. Jest wiele definicji Ojczyzny, ale dla mnie bliskie jest określenie św. Jana Pawła II: „Ojczyzna jest naszą matką ziemską. Polska jest matką szczególną. Niełatwe są jej dzieje, zwłaszcza na przestrzeni ostatnich stuleci. Jest matką, która wiele przecierpiała i wciąż na nowo cierpi. Dlatego też ma prawo do miłości szczególnej”.

Tę miłość do Ojczyzny widzieliśmy w życiu św. Jana Pawła II. Mówił o tym co piękne i dobre w naszej Ojczyźnie, a jeśli mówił ciemnych kartach naszej historii, to tam także czuło się zatroskanie i miłość i to było poruszane w kontekście dobra, tak że ciemne karty nie przesłaniały tego co dobre w naszej Ojczyźnie. W tym kontekście bliższy jest mi chłopiec, który bije się z kolegami, gdy oni źle mówią o jego mamie, niż chłopiec, który dołącza do grona chłopców szydzących z jego mamy. Tu warto przypomnieć słowa filozofa rzymskiego Seneki Młodszego: „Ojczyznę kocha się nie dlatego, że wielka, ale dlatego, że własna”. Bardzo często ci, którzy piszą negatywnie o Polsce, nie dostrzegając tego co w niej dobre prawdopodobnie nie czują, że jest to ich własna Ojczyzna.

Czy zatem w imię miłości Ojczyzny mamy milczeć o ciemnych kartach w jej dziejach? W odpowiedzi posłużę się polskim przysłowiem, bo jak wiemy przysłowia są mądrością narodu: ,,Zły to ptak, co własne gniazdo kala”. W gnieździe bywa różnie. Pisklaki walczą o kęs pokarmu, który przynosi ich matka, ale zaraz tulą się do siebie. To normalne, byłoby bardzo źle, gdyby ptaki zaczęły załatwiać się w swoim gnieździe. Byłoby to obrzydliwe miejsce do zamieszkania. Możemy się spierać w naszym gnieździe, nawet o kawałek chleba, ale gdy w myśl porzekadła zaczynamy obcym mówić źle o tym gnieździe, kalać go, to niszczymy piękno rodzinnego domu. Tak wielu jest ludzi nieprzychylnych naszej Ojczyźnie, którzy opisują tylko jej ciemne strony. Jeśli zależy nam na pełnej prawdzie o naszej Ojczyźnie, to wystarczy prostować te zafałszowania, czy ustawiać je we właściwej perspektywie, a wtedy pisząc nawet o ciemnych stronach jej historii wyczuwać się będzie miłość.

Bezpośrednią inspiracją do takiego spojrzenia na powyższy problem są słowa Chrystusa, który słyszymy w dzisiejszą niedzielę: „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, że jesteście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali”. To przykazanie ma być punktem odniesienia naszej wiary, naszego postępowania, oceny bliźniego, jednym zdaniem: całego naszego życia. Jezus wypowiedział te słowa w czasie Ostatniej Wieczerzy. Wszyscy spożywali wieczerzę paschalną. Płonęły świece szabatowe, stół był zastawiony świątecznymi potrawami. Słowo Boże Starego Testamentu pobrzmiewało w modlitwach szabatowych, a Słowo Nowego Testamentu w Chrystusie przybrało najdoskonalszy kształt. Wszyscy siedzieli przy stole ogarnięci miłością, na znak której Jezus umył nogi apostołom. Jednak to miejsce zostało skalane przez jednego z zasiadających przy stole. Judasz wyszedł z wieczernika, aby za trzydzieści srebrników sprzedać swego Zbawcą. Jednak miłość Chrystusa i tajemnica zbawienia dokonująca się w wieczerniku była ponad tym skalaniem i ogarniała wszystkich. Po wyjściu Judasza Jezus powiedział: „Syn Człowieczy został teraz otoczony chwałą, a w Nim Bóg został chwałą otoczony. Jeżeli Bóg został w Nim otoczony chwałą, to i Bóg Go otoczy chwałą w sobie samym, i to zaraz Go chwałą otoczy”.

Boża chwała w miłosiernej miłości ogarnia wszystkich. W liturgii mszalnej słyszymy słowa Psalmu: „Pan jest łagodny i miłosierny, / nieskory do gniewu i bardzo łaskawy. / Pan jest dobry dla wszystkich, / a Jego miłosierdzie nad wszystkim, co stworzył.” Z tym orędziem Bożej miłości apostołowie wyruszyli w świat. W Dziejach Apostolskich czytamy: „Potem przeszli przez Pizydię i przybyli do Pamfilii. Głosili słowo w Perge, zeszli do Attalii, a stąd odpłynęli do Antiochii, gdzie za łaską Bożą zostali przeznaczeni do dzieła, które wykonali. Kiedy przybyli i zebrali miejscowy Kościół, opowiedzieli, jak wiele Bóg przez nich zdziałał i jak otworzył poganom podwoje wiary”. Te podwoje wiary zostały otwarte także dla każdego z nas, wiary która przybiera kształt czynów miłości. Św. Jan Paweł II w Pelplinie apelował do rodziców, nauczycieli i katechetów: „Jeżeli na progu trzeciego tysiąclecia pytamy o kształt czasów, które nadchodzą, to równocześnie nie możemy uniknąć pytania o fundament, jaki kładziemy pod tę budowlę, jaką podejmą następne pokolenia. Trzeba, aby nasze pokolenie było roztropnym budowniczym przyszłości. A roztropny budowniczy to ten, który słucha słowa Chrystusa i wypełnia je”. Wypełniać słowa wiary to znaczy przykładać miarę miłości do wszystkiego co staje się udziałem w naszym życiu, w tym także ocen bliźniego i jego dzieł (Kurier Plus, 2014).

SZUKANIE JEZUSA

Chrystus zapowiadając swoje odejście do chwały niebieskiej mówi do uczniów: „Będziecie Mnie szukać”. Nawet, gdy odnaleźliśmy Chrystusa, wierzymy w Niego, podążamy za Nim, to ciągle Go szukamy, szukamy jakby Jego udowodnionej cudami obecności. Z pewnością jedną z takich dróg szukania jest Całun Turyński. Jest to lniane płótno z dwustronnym odbiciem postaci ludzkiej. Na materiale widoczne są liczne ślady męki człowieka, który był nim owinięty i złożony w grobie. Całun jest przechowywany w Turynie, w kaplicy Świętego Całunu katedry pw. św. Jana Chrzciciela. Według tradycji chrześcijańskiej w płótno to został po śmierci owinięty Jezus Chrystus. Od przeszło 100 lat Całun jest najbardziej badanym przedmiotem w historii, zajmują się tym najlepsi w świecie specjaliści z prawie wszystkich dziedzin nauki. Wyniki wszechstronnych analiz wskazują na pochodzenie płótna z czasów Chrystusa. Utrwalony na Całunie wizerunek całego ciała ludzkiego jest trójwymiarowym negatywem fotograficznym, powstałym najprawdopodobniej wskutek tajemniczego promieniowania od wewnątrz które spowodowało lekkie przypalenie zewnętrznych włókien tkaniny. Takiego wizerunku współczesna nauka nie jest w stanie odtworzyć, a jest on anatomicznie perfekcyjny i całkowicie zgodny z ewangelicznymi opisami męki i śmierci Chrystusa.

W ostatnim czasie amerykańscy naukowcy z Instytutu Badań Kosmicznych NASA po serii skomplikowanych badań Całunu wydali oświadczenie, w którym stwierdzają: „Dla nas, uczonych, możliwość sfałszowania odbicia na Całunie byłaby większym cudem aniżeli Zmartwychwstanie Chrystusa, oznaczałaby bowiem, że cała nauka XX wieku nie dorównuje umysłowi fałszerza z XV w., co chyba jest niedorzecznością”. Naukowcy dzisiaj oceniają, iż prawdopodobieństwo tego, że Całun nie jest odbiciem ciała Jezusa Chrystusa wynosi na 1 do 10 miliardów. „Całun powstał przez krótkotrwałe wydzielenie energii. Niewiarygodnie krótkotrwałe! Muśnięcie energii! Człowiek z Całunu po prostu wyemanował!  Wyemanował na wszystkie strony! Innego wyjaśnienia nie ma! Teoria błysku – czyli ogromnej energii, która uwolniła się w niebywale krótkiej chwili, tak, że nie zniszczyła materiału – jest jedyną teorią, która jest w stanie wyjaśnić powstanie Całunu Turyńskiego! Żadna z krytycznych koncepcji powstania wizerunku Chrystusa na Całunie nie wytrzymała na dłuższą metę krytyki!”

Ta i podobne drogi szukania Chrystusa są bardzo ważne w naszym życiu wiary, ale nie zastąpią one najpewniejszej drogi, którą wskazuje Chrystus w dzisiejszej Ewangelii: „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie”. Św. Jan w drugim czytaniu z Apokalipsy wskazuje, dokąd Chrystus chce nas zaprowadzić ta drogą: „I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły”. Pierwsze rzeczy ziemskie przeminą a pozostanie wieczność, gdzie nie będzie śmierci, bólu, narzekania, łez, żałoby. Droga ziemska do tej rzeczywistości może być czasami kręta i trudna. Wszystko zaczyna się prostować, gdy odnajdziemy w swoim życiu miłość, którą Chrystus nas obdarzył, a która w naszej zwyklej codzienności przybiera różnoraki kształt w naszych kontaktach z bliźnimi.

Doświadczył tego Michał „Misiek” Koterski polski aktor, prezenter telewizyjny, satyryk, który przez alkohol, narkotyki, hulaszczy tryb życia omal nie zaprzepaścił kariery artystycznej i nie zmarnował życia. Jego przyjaciel Rafał Olbrychski przestrzegał go: „Ostatnio znaleziono ciało mojego znajomego z podstawówki, który miał ten sam problem. Misiek, pomyśl o przytulnej kostnicy”. Za los Michała czuła się odpowiedzialna jego matka, obwiniając się, że nie zapewniła mu normalnego domu pełnego miłości: „Cały czas myślę, że nie stworzyłam dziecku normalnej rodziny, domu. To jest silniejsze ode mnie, nawet gdy sobie tłumaczę, że nie miałam szans. Dziecko powinno mieć mamę i tatę, bo pojawia się wielka dziura w jego życiorysie. Mam pretensje do siebie, że moje dziecko zostało okradzione z czegoś, co mu się należało”.

W swoim zagubieniu Michał doświadczył dotknięcia Bożej miłości. Tak go wspomina na łamach VIVY: „Jak byłem dzieckiem, czułem się bardzo samotny. Mama dużo pracowała, ojciec zajmował się swoimi rzeczami, wspólne życie im się nie ułożyło, byłem też jedynakiem. Jedynakom wydaje się, że cały świat kręci się wokół nich, ja z egocentryzmem mierzę się do dziś i to jest walka na całe życie. Miałem duży pokój na tak zwanym Manhattanie, to były stare bloki komunistyczne, które zresztą stawiał mój dziadek – inżynier, dla mnie wzór mężczyzny. Umierał na raka prostaty, a to był przystojny facet, 198 centymetrów wzrostu, bardzo wyważony, dopóki on żył, cała rodzina czuła się bezpiecznie. Przez ostatnie tygodnie leżał na szpitalnym łóżku, coraz słabszy, z workiem na mocz, wenflonami, to był straszny widok. Przychodziłem każdego dnia i myślałem: Boże, odpuść mu już, żeby nie musiał cierpieć (…). Została mi po nim ogromna pustka.

Całe życie jak czułem się samotny, rozmawiałem z tym kimś, jakimś Bogiem. Nie wiem, kim On jest ani jaki jest, może być nawet z brodą. I pewnego dnia byłem tak zmęczony moim życiem i tym zniewoleniem od używek, że uklęknąłem przed Bogiem i poprosiłem: „Boże, proszę Cię, mam już dosyć takiego życia, tego zagubienia, tego lęku, który mnie nie opuszcza, tego wszystkiego, co robię. Proszę Cię, pomóż mi, a ja zrobię wszystko i obiecuję, bez targowania, że zmienię całe swoje życie. I możesz wierzyć lub nie, tak się stało. Obsesja z dnia na dzień zniknęła, pierwszy raz mi się chciało i nie miałem ciągot – jak bywało wcześniej – żeby pójść po linii najmniejszego oporu. Zawziąłem się. Włożyłem w to mnóstwo wysiłku. Jest taka przypowieść, że Bóg nigdy nie daje więcej, niż możesz udźwignąć. Tak to się zadziało (…). Kiedy tańczyłem w Tańcu z Gwiazdami, jeden z fotoreporterów powiedział mi, że Bóg kocha ludzi, którzy walczą ze swoimi słabościami. I od kiedy ja walczę, czuję się kochany i zaopiekowany. Nie tylko przez rodzinę, bliskich, ale też przez tego Kogoś tam, kto nade mną czuwa. U nas jest teraz huzia na Kościół, tylko że Kościół nie ma z tym nic wspólnego, bo to jest instytucja. Ludzie po prostu potrzebują poczucia bezpieczeństwa i siły wyższej, która gdzieś tam czuwa”.

Do otwartego serca artysty wtargnęła miłość Boża i zaczęła go przemieniać. W trudnych dniach Michał odnalazł Chrystusa, który prowadzi go ziemskimi drogami do rzeczywistości, o której pisze św. Jan w Apokalipsie. Miłość Boga przydaje mądrości i mocy naszej ziemskiej miłości, która staje się droga prowadzącą do zbawienia. Bolesław Prus napisał: „Bywają wielkie zbrodnie na świecie, ale chyba największą jest zabić miłość”. Zabicie miłości, to zabicie Boga w naszym sercu, który jest naszym zbawieniem i nasza wiecznością (Kurier Plus, 2019).

BYĆ UCZNIEM CHRYSTUSA 

Konflikt między katolikami a protestantami w Irlandii Północnej trwał od końca lat 60 do podpisania porozumień wielkopiątkowych w 1998 roku. Był on tematem wielu filmów. Na jeden z nich chciałbym zwrócić uwagę. Film pt. „Belfast” Kennetha Branagha jest opowieścią o trudnym, ale pięknym dzieciństwie. Na wydarzenia w Irlandii Północnej patrzymy z punktu widzenia dziewięcioletniego chłopca, Buddy’ego. Buddy dorastał w protestanckiej rodzinie. Matka zajmowała się domem, ojciec pracował w Anglii, do domu wracał na dwa weekendy w miesiącu. W Belfaście trudno było o pracę, młodzi mężczyźni skazani byli na upokarzające bezrobocie. Mimo pewnych niedostatków materialnych świat Buddy’ego wydał się bezpieczny i ciepły. Życie chłopca toczyło się w szerokim kręgu rodziny. Różnice wyznaniowe nie mąciły jego beztroskiego świata. Sytuacja zmienia się diametralnie, gdy protestanckie bojówki zaczęły atakować katolickie domy i prowadzone przez katolików przedsiębiorstwa. Aby przywrócić porządek, władza wprowadziła stan wyjątkowy i wysyła do dzielnicy wojsko. Buddy i jego rodzina uświadamiali sobie, że Belfast, jaki znali do tej pory przestaje istnieć, w związku z tym zdecydowali się na migrację.

Buddy jest inteligentnym, uduchowionym i kreatywnym dziewięciolatkiem troskliwie wychowywanym przez mądrą matkę, która ogarnia troską całą rodzinę oraz przywołuje nieraz do porządku pracowitego, choć nie zawsze odpowiedzialnego męża. Jedna ze scen filmu jest szczególnie pouczająca. Buddy zaczyna rozumieć czym jest miłość, rodzina i społeczność, w której żyje. Młodzieniec zwierza się ojcu, że jest zakochany w pięknej Catherine, koleżance ze szkoły. Pyta go, czy on i Catherine mają przed sobą przyszłość. „Dlaczego do cholery nie?” – odpowiada ojciec. „Wiesz, ona jest katoliczką” – mówi Buddy. Ojciec stanął przed Buddym i powiedział: „Ta piękna dziewczynka może być praktykującą Hinduską, Baptystką, Buddystką, Muzułmanką, ale jeśli cię kocha, jest życzliwa i sprawiedliwa, szanujecie się nawzajem, to ona i jej ludzie są zawsze mile widziani w naszym domu każdego dnia tygodnia”. Po tym wydarzeniu Buddy zaczyna rozumieć, że miłość nie jest sprawą etykiet, które inni nam przypisują, ale jest to sprawa naszej osobowości, naszych czynów. Po prostu kim jesteśmy.

Buddy zrozumiał, że autentyczna miłość poddawana próbom staję się silniejsza i trwalsza. Im bardziej w nią się angażujemy tym więcej mamy siły do przebaczenia i uzdrowienia relacji międzyludzkich. Taka miłość prowadzi do zmartwychwstania w nas dobra i pokoju. Zmartwychwstały Chrystus wzywa nas do takiego zmartwychwstania, wzywa abyśmy urzeczywistnili Jego zmartwychwstanie w nas samych i dzisiejszym świecie. Współczesny świat tonie w zamęcie moralnym, nienawiści, zabijaniu. W tym zmięcie gubią się nawet ci, którzy powinni wskazywać co jest dobre co jest złe. Należy do nich między innymi zwierzchnik kościoła prawosławnego w Rosji i wielu innych. Zostaje nam nieraz tylko wsłuchanie się w słowa Jezusa, słowa, które nigdy się nie mylą i wskazują prawdziwą drogę. To nasze zmartwychwstanie dokonuje się w posłuszeństwie słowom Jezusa z dzisiejszej Ewangelii: „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali”.

Słowa o miłości z dzisiejszej Ewangelii wypowiedział Jezus w bardzo trudnym momencie, przed swoją śmiercią i zmartwychwstaniem. Miłość Chrystusa była przetestowana przez zdradę, bluźnierstwa, fałszywe oskarżenia, cierpienie i śmierć na krzyżu. Ta „przetestowana” miłość była drogą do zwycięstwa, do zmartwychwstania. W opisie Ostatniej Wieczerzy św. Jan nie pisze o ustanowieniu Eucharystii, ale o obmyciu stóp apostołów przez Jezusa i zapowiada zdradę Judasza. Św. Jan nie maluje sentymentalnego obrazu miłości. Jest to rodzaj miłości, która przejawia się w służbie i poświęceniu. Taką miłość realizowali pierwsi chrześcijanie. Tertulian, żyjący na przełomie drugiego i trzeciego wieku zanotował słowa pogan, którzy patrząc na życie chrześcijan zdumieni mówili: „Zobaczcie, jak oni się miłują”. Poganie i dzisiaj patrzą na nas. Czy mówią tak samo o nas?

Miłość oznacza poświęcenie. Święta Matka Teresa z Kalkuty, która całe swoje życie poświęciła najbiedniejszym powiedziała: „Prawdziwa miłość niesie cierpienie. Jezus, aby dać świadectwo swojej miłości, umarł na krzyżu. Matka, aby dać życie dziecku musi przyjąć cierpienie rodzenia. Jeśli wasza miłość jest prawdziwa nie unikniecie cierpienia i poświęcenia”. Potwierdza to także nasze codzienne doświadczenie. Popatrzmy chociażby na życie małżeńskie, na jego cudowne początki. Wpatrzeni z miłością w siebie nowożeńcy byli gotowi oddać życie za siebie. Później, gdy muzyka weselna ucichła, weselne światła przygasły przyszedł czas udowadniania czynem naszej miłości w codziennym szarym dniu. Jednak ten szary dzień staje się jasny jak słońce, gdy podejmiemy trud służebnej miłości.

Miłość urzeczywistnia i umacnia wiarę. Matka Teresa powiedziała: „Jeśli dzisiaj brakuje wiary, to dlatego, że na świecie jest za dużo egoizmu, a za mało miłości. Autentyczna wiara musi być hojna i ofiarna. Miłość i wiara idą w parze”. To jest główny problem wielu chrześcijan. Mamy tendencję oddzielania wiary od miłości. Potrafimy się wiele modlić, a nasze serce jest samolubne. Wychodząc z kościoła urzeczeni pięknem liturgii, napełnieni radością bliskości Boga możemy nie zauważyć człowieka w potrzebie. Przekonanie o naszej głębokiej pobożności nie jest przeszkodą w rozpowszechnianiu plotek podżegania, knucia intryg. A nawet słuchanie tego nie pasuje do miłości i naszej wiary. Dopóki będą ludzie, którzy chcą słuchać plotek, oszczerstw, to one nigdy się nie skończą.

Chrystus mówi, że tylko miłość jest prawdziwą oznaką chrześcijanina. Prawdziwego chrześcijanina poznaje się nie po strojach, tytułach, miejscu przy ołtarzu, odznaczeniach, laurkach różnego rodzaju, ale po miłości jaką przesącza swoje życie swoje działanie. Chodzenie do kościoła, uczestnictwo w nabożeństwach, odmawianie nowenn, pełnienie posług religijnych, przynależność do organizacji kościelnych, choć same w sobie są godne pochwały, nie czynią nas jednak naśladowcami Chrystusa, gdy w tym wszystkim zabraknie miłości. Wszystko, co czynimy, choć samo w sobie może być dobre, to jednak traci sens, gdy zabraknie w tym miłości. Innymi słowy, od miłości zależy wartość tego co czynimy niezależnie czy są to wielkie, czy małe rzeczy. Wtedy i tylko wtedy możemy być uważani za prawdziwych naśladowców Chrystusa.

Święta Matka Teresa z Kalkuty powiedziała: „Nie liczy się, co robimy ani ile robimy, lecz to, ile miłości wkładamy w działanie”. „Nie pozwól nigdy, aby ktoś, kto przychodzi do Ciebie, odszedł nie stawszy się lepszym i bardziej radosnym.”(Kurier Plus, 2022).