|

4 niedziela zwykła Rok C

JEŚLI MNIE PRZEŚLADOWALI TO I WAS BĘDĄ PRZEŚLADOWAĆ

Począł więc mówić do nich: Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli. A wszyscy przyświadczali Mu i dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego. I mówili: Czy nie jest to syn Józefa? Wtedy rzekł do nich: Z pewnością powiecie Mi to przysłowie: Lekarzu, ulecz samego siebie; dokonajże i tu w swojej ojczyźnie tego, co wydarzyło się, jak słyszeliśmy, w Kafarnaum. I dodał: Zaprawdę, powiadam wam: żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie. Naprawdę, mówię wam: Wiele wdów było w Izraelu za czasów Eliasza, kiedy niebo pozostawało zamknięte przez trzy lata i sześć miesięcy, tak że wielki głód panował w całym kraju; a Eliasz do żadnej z nich nie został posłany, tylko do owej wdowy w Sarepcie Sydońskiej. I wielu trędowatych było w Izraelu za proroka Elizeusza, a żaden z nich nie został oczyszczony, tylko Syryjczyk Naaman. Na te słowa wszyscy w synagodze unieśli się gniewem. Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się (Łk 4,21-30).

Dla tych, którzy opuścili dom rodzinny piosenka pt. „Polskie kwiaty” nabiera szczególnego znaczenia. Oto jej fragment:

„Śpiewa ci obcy wiatr,

zachwyca wielki świat,

a serce tęskni,

bo gdzieś daleko stąd został rodzinny dom,

tam jest najpiękniej.

Żeby tak jeszcze raz,

ujrzeć ojczysty las,

pola i łąki…

i do matczynych rąk,

przynieść z zielonych łąk,

rozkwitłe pąki…

Bo najpiękniejsze,

są polskie kwiaty,

stokrotki, fiołki…”

Niejeden raz wracamy do rodzinnych stron. Powroty te wyzwalają ogrom uczuć i stają się źródłem bogatych przeżyć. Na stałe zapisują się w naszej pamięci powroty po kilku, kilkunastu lub kilkudziesięciu latach rozstania. Zapamiętale chłoniemy wtedy każdy szczegół z rodzinnych stron i z nostalgią zauważmy jak wiele się zmieniło od naszego ostatniego wyjazdu. Chodzimy ścieżkami przeszłości, które wydają się być najpiękniejszymi ze wszystkich dróg.

Spotykamy znajomych i widzimy na ich twarzach upływ czasu. I tylko w oczach dostrzegamy płomyk dawnych dni. Doświadczamy ich życzliwości. Przy suto zastawionych stołach, wspólnie wracamy do minionych lat. Bywa również inaczej, i to nieraz nie bez naszej winy. Nasi znajomi szeptają między sobą: „Zgrywa się na kogoś wielkiego, jest taki wyniosły i zarozumiały”. I tym sposobem tracimy bardzo wiele z naszych spotkań z rodzinnymi stronami.

Betlejem było miejscem narodzenia Jezusa. Zaś przy wejściu do ruin starożytnego Kafarnaum jest tablica z napisem: „Kafarnaum- miasto Jezusa”. Tu Jezus miał wielu przyjaciół, wiele czasu spędził w tym mieście w okresie publicznej działalności. Tu zdziałał wiele cudów. Jednak rodzinnym miastem Jezusa był Nazaret. Było to miejsce zamieszkania św. Rodziny. Tu żyli krewni i znajomi Jezusa. Przez 30 lat, życie Jezusa było związane z tym miastem.

Święty Hieronim nazywa Nazaret „kwiatem Galilei”. Jest to nawiązanie do słów proroka Izajasza: „wyrośnie różdżka (kwiat) z pnia Jessego”. W rzeczywistości to miasto wygląda jak kolorowy kwiat wyrastający na ziemi galilejskiej. Położone jest na wzgórzach. Barwne domy toną w zieleni kwitnących ogrodów. Do IV wieku Nazaret był czysto żydowskim miastem.

Dzisiaj jest to mozaika wyznaniowo- kulturowa. Możemy zobaczyć świątynie żydowskie, minarety muzułmańskie i świątynie chrześcijańskie. Jest tam, dla chrześcijan, wiele świętych miejsc. W centrum miasta znajduje się źródło zwane Źródłem Maryi. Wg. tradycji Maryja czerpała tutaj wodę. W pobliżu jest bazylika Zwiastowania, miejsce upamiętniające zwiastowanie Maryi, przez archanioła Gabriela, że będzie matką Syna Bożego. Kościół św. Józefa zbudowany jest na miejscu, gdzie, według tradycji, był warsztat św. Józefa. W pobliżu kościoła św. Józefa stoi prawosławna świątynia. Zbudowano ją na miejscu synagogi żydowskiej, w której nauczał Jezus, a o czym mówi zacytowany na wstępie fragment Ewangelii.

W wieku 30 lat Jezus opuścił dom rodzinny w Nazarecie i rozpoczął publiczną działalność. Głosząc Dobrą Nowinę o zbawieniu chciał, aby usłyszeli ją także mieszkańcy jego rodzinnego miasta. Z pewnością to było głównym motywem Jego powrotu. Nie można jednak wykluczyć tych motywów, jakimi my się kierujemy wracając do rodzinnych stron. W szabat, Jezus udał się do synagogi i tam zaczął nauczać. W efekcie, słuchacze byli zgorszeni- „Porwali się z miejsca, wyrzucili go z miasta”. Co było powodem takiego potraktowania Go przez rodaków? W wyjaśnieniu trzeba się odwołać obyczajów i kultury ludzi tamtych czasów.

Po pierwsze. W tamtej cywilizacji uważano, że syn powinien iść w ślady ojca; przejąć jego rzemiosło. To była jedna z reguł, jakimi kierowali się ludzie tamtej społeczności. Syn cieśli powinien być cieślą. Wg. tych zasad Jezus powinien przejąć zawód św. Józefa. Jezus zaś naucza jak uczony w prawie. Podziwiają jego mądrość, ale zgorszeni pytają: „Czyż nie jest to syn Józefa”. A więc, będąc synem cieśli, dlaczego czyni się uczonym w prawie.

Po drugie. W kulturze semickiej bardzo silne były więzy rodzinne. Każdy z członków rodziny na pierwszym miejscu powinien stawiać rodzinę. Mieszkańcy Nazaretu słyszeli, że Jezus dokonał wiele cudów, ale żadnego w ich mieście. Uważali oni, że mają pierwszeństwo do cudów, bo Jezus jest z ich miasta. Dlatego ze złością mówią: „Dokonajże i tu w swojej ojczyźnie tego, co się wydarzyło, jak słyszeliśmy, w Kafarnaum”.

Po trzecie. Chrystus wytknął im błędy. Za to Go znienawidzili, tak jak czasami leniwy uczeń nie lubi swej nauczycielki, tylko dlatego, że jest wymagająca. W efekcie Chrystus został odrzucony przez swoich współziomków. Odrzucając Jezusa, odrzucili możliwość spotkania ze zbawiającym Słowem. I tak dochodzimy do problemu odrzucenia, niedoceniania w naszym życiu.

Vincent van Gogh jest uważany za jednego z największych malarzy w dziejach ludzkości. Za życia cierpiał biedę, przez pewien czas był na utrzymaniu brata. Był niedoceniony. Pod wpływem depresji popełnił samobójstwo. Po śmierci wielu uważało, że zmarnował swoje życie poświęcając je malarstwu. Pozostało po nim 1700 obrazów i szkiców. Za życia ze sprzedanych dzieł otrzymał tylko 85 dol. W niecały wiek po jego śmierci obrazy, van Gogha osiągały cenę po kilkadziesiąt milionów dolarów. Trzeba było wiele lat, aby doceniono dzieła genialnego artysty.

Nasze życie znaczy więcej niż namalowanie, chociażby najpiękniejszego obrazu. Piękno osobowości człowieka uformowanej na obraz boży mieni się większym bogactwem kolorów niż najpiękniejsze dzieło artystyczne. Obraz ten malujemy latami. W tworzenie tego dzieła, Chrystus wnosi wieczność i doskonałe piękno. On też nas ostrzega: „Jeżeli mnie prześladowali, to i was będą prześladować”. Ci, którzy chcą budować swe życie wg Bożego planu muszą się liczyć, że mogą być przez ludzi niezrozumiani, a nawet odrzuceni. Jednak mimo tego odrzucenia możemy być pewni, że w łączności z Chrystusem zwyciężymy, tak jak w poranek wielkanocny życie zwyciężyło śmierć (z książki Ku wolności).

ŻADEN PROROK NIE JEST MILE WIDZIANY W SWOJEJ OJCZYŹNIE

Za panowania Jozjasza Pan skierował do mnie następujące słowo: „Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, poświęciłem cię, nim przyszedłeś na świat, ustanowiłem cię prorokiem dla narodów. Ty zaś przepasz swoje biodra, wstań i mów wszystko, co ci rozkażę. Nie lękaj się ich, bym cię czasem nie napełnił lękiem przed nimi. A oto Ja czynię cię dzisiaj twierdzą warowną, kolumną ze stali i murem spiżowym przeciw całej ziemi, przeciw królom judzkim i ich przywódcom, ich kapłanom i ludowi tej ziemi. Będą walczyć przeciw tobie, ale nie zdołają cię zwyciężyć, gdyż Ja jestem z tobą, mówi Pan, by cię ochraniać” (Jr 1,4-5.17-19).

Nieraz nasze parafie odwiedzają misjonarze. Najczęściej pracują oni na olbrzymich afrykańskich przestrzeniach. Jest to praca bardzo trudna, wyniszczająca siły i zdrowie białych misjonarzy, którzy nie są tak odporni na niedogodności afrykańskiego klimatu, jak czarnoskórzy mieszkańcy. Misjonarz nie tylko głosi Ewangelię. Zakłada szkoły, buduje szpitale, leczy chorych, uczy uprawy roli itd.

Wielkim i zarazem bardzo trudnym wezwaniem dla białych misjonarzy jest budzenie i formowanie powołań kapłańskich i zakonnych z pośród miejscowej ludności. Wielką przeszkodą w tym jest wymóg bezżenności kapłanów i zakonników. Wiele plemion traktuje życie poza rodziną jako coś nienaturalnego. Rezygnacja z własnej rodziny dla Afrykańczyka jest o wiele trudniejsza, aniżeli dla białych misjonarzy. A nawet, gdy i ta przeszkoda zostanie pokonana, i tubylec zostanie kapłanem to i tak jego posługa duszpasterska może natrafić na przeszkody ze strony afrykańskiej mentalności rodzinnej. Rodzina uważa, że ma szczególne prawa do swego krewniaka, jak i też parafii, w której on pracuje. Może to doprowadzić do tego, że parafia staje się folwarkiem rodzinnym, co w konsekwencji może wydatnie ograniczyć posługę ewangelizacyjną tubylczego kapłana. Dlatego też w niektórych diecezjach afrykańskich ksiądz miejscowego pochodzenia wysyłany jest do innej diecezji lub do innego kraju. Dopiero tam może swobodnie pracować, głosić Dobrą Nowinę o zbawieniu.

Echo tych afrykańskich dylematów można usłyszeć także w zacytowanym na wstępie fragmencie Ewangelii. Jezus wraca do rodzinnego miasta Nazaret. Wielu pamiętało Go, gdy jako dziecko, a później młodzieniec żył z rodzicami w swoim nazaretańskim domu. A ponad to słyszeli o nadzwyczajnych czynach, jakich dokonał w innych miastach i Jego pełnej mądrości nauce. Zapewne mieli nadzieję, że w swoim rodzinnym mieście dokona jeszcze większych cudów. Mówili do Niego: „Dokonaj i tu w swojej ojczyźnie tego, co wydarzyło się, jak słyszeliśmy, w Kafarnaum”. Według nich mieli do tego prawo. Należał do ich wspólnoty plemiennej. Jednak te związki nie miały żadnego wpływu na zachowanie Jezusa. Zapewne to był jeden z powodów, że Jezus został źle przyjęty przez swych ziomków. Jezus nie lekceważy więzi ludzkiej bazującej na pokrewieństwie krwi. Jednak we wspólnocie zbawienia, którą gromadzi więzi natury duchowej będą najważniejsze. Pewnego razu powiedziano Mu, że na dworze czekają na Niego jego Matka i bracia. A Jezus wtedy powiedział: „Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?” I spoglądając na siedzących dookoła Niego, rzekł: „Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Bożą, ten jest mi bratem, siostrą i matką”.

Ewangeliczne przesłanie nie jest ograniczone do jakiejś nacji, przeciwnie, skierowane jest do wszystkich ludzi. Co więcej, jeśli źle pojmowane interesy rodzinne stają w sprzeczności z prawem Bożym, utrudniają szerzenie Królestwa Bożego, wtedy nie ma żadnych wątpliwości, za czym mamy się opowiedzieć. Jezus powie: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem”. A zatem wszystkie relacje międzyludzkie, w tym także rodzinne winny być osadzone i zgodne z przesłaniem zbawiającej miłości, jaką przynosi Chrystus.

Te wskazania odnoszą się szczególnie do tych, którzy na mocy specjalnej misji kościoła mają głosić światu Ewangelię. I tu też mogą się pojawić pewne nieporozumienia. Nie tak dawno rozmawiałem z panią, która odbyła pielgrzymkę do Włoch. Mówi, że to pielgrzymowanie nie umocniło jej wiary, wręcz przeciwnie- osłabiło. Była zgorszona bogactwem, które jest widoczne w wystroju kościołów i ekspozycjach muzeów watykańskich. Oczywiście, że można by te wszystkie kosztowności spieniężyć i przeznaczyć dla głodujących. Ale zanim pozbawi się ludzkość piękna najwyższej artystycznej klasy, może lepiej pomyśleć o bombowcach i rakietach wyposażonych w głowice nuklearne, które tylko czekają, aby niszczyć i zadawać śmierć. Pieniądze przeznaczane na produkcję tych zbrodniczych narzędzi wystarczyłby na żywność dla wszystkich głodujących.

Osobiście wolałbym, aby pieniądze przeznaczane na produkcję broni przeznaczyć dla głodujących, a zostawić w spokoju piękne wnętrza świątyń i bogactwo muzeów. Bo są ludzie, którzy potrzebują tak samo piękna jak chleba. Drugim zarzutem wspomnianej pani były opowieści przewodnika o niegodnym życiu niektórych papieży z okresu średniowiecza i renesansu. Otaczali się oni swoją rodziną, obdzielając ją godnościami i majątkiem. Z pewnością utrudniało to głoszenie Dobrej Nowiny. Mówiąc jednak o tym trzeba pamiętać o kontekście historycznym. W tamtym czasie wiele do powiedzenia w sprawie wyboru papieża miały bogate rody czy królowie. Prawdziwy Kościół cierpiał gwałt. Są to bolesne fakty, które moim zdaniem stanowią dowód na boskie pochodzenie kościoła. Mimo, że kościołem kierowali nieraz ludzie niegodni to jednak on przetrwał. Ileż to w tym czasie upadło potęg ludzkich. Gdyby kościół był oparty tylko na mocy i mądrości ludzkiej z pewnością podzieliłby ten sam los. Obecność Chrystusa sprawia, że On zwycięża przez swych wyznawców, którzy słuchają słowa bożego i wypełniają je w swoim życiu.

Jeszcze raz wrócę do sceny z Nazaretu, aby ukazać istotny powód niechęci do Jezusa jego współziomków. Uważali się oni za przyzwoitych, pobożnych Izraelitów, sądzili, że mają prawdę i szczególne prawo do Mesjasza. Jezus zaś wykazuje niepoprawność takiego myślenia, przypominając im , że Bóg okazywał nieraz więcej łaski poganom, aniżeli tym , którzy się uważali za Jego wybrańców. Za czasów proroka Eliasza, kiedy panował głód w całej krainie, Eliasz został posłany do wdowy w Sarapcie Sydońskiej. Sarepta była pogańskim miastem fenickim. Podobnie za proroka Elizeusza wielu było trędowatych w Izraelu, ale żaden z nich nie został wyleczony tylko Syryjczyk Naaman.

Mesjasz nie ma względu na narody czy osoby, miły Mu jest ten, kto żyje wartościami, o których mówi św. Paweł w liście do Koryntian: „Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość, te trzy; z nich zaś jest największa miłość” (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

ODRZUCONA MIŁOŚĆ

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę i wszelką możliwą wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym. I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego, nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą (1 Kor 12,1- 6).

W Nazarecie, rodzinnym mieście Jezusa pielgrzymi nawiedzają najczęściej Bazylikę Zwiastowania NMP, Kościół św. Józefa, gdzie według tradycji mieszkała Święta Rodzina, prawosławny kościół św. Gabriela ze Źródłem Najświętszej Maryi Panny, z którego w czasach Jezusa mieszkańcy Nazaretu czerpali wodę, czasami nawiedzają kościół melchicki zbudowany na ruinach synagogi, w której Jezus nauczał. Bardzo rzadko pielgrzymi nawiedzają Kaplicę Trwogi stojąca na stoku Góry, z której ziomkowie Jezusa chcieli Go strącić. Wydaje mi się, że to ostatnie miejsce jest bardzo ważne w życiu wiary, bo tak jak mieszkańcy Nazaretu poznawszy Jezusa stajemy na nazaretańskim zboczu góry i możemy przyjąć Go, jako naszego Zbawcę, albo odrzucić, jak to uczynili niektórzy mieszkańcy Nazaretu, odrzucić zbawiającą Miłość.

Jezus, jak to było w żydowskim zwyczaju, w dzień szabatu udał się do synagogi i odczytał mesjański fragment z Księgi proroka Izajasza. Po czym powiedział: Dziś spełniły się słowa, któreście słyszeli. Ewangelia mówi, że wszyscy dziwili się Jego mądrości pytali z niedowierzaniem: „Czyż nie jest to syn Józefa?” Oczekiwali od Jezusa jakiegoś cudu potwierdzającego Jego słowa, bo tyle słyszeli o Jego cudotwórczej działalności. Ale to niedowiarstwo pozbawiło ich łaski cudownego upewnienia. Po tej przykrej konfrontacji Jezus skierował do swoich rodaków gorzkie słowa: „Żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie. I na potwierdzenie swoich słów przytoczył zdarzenia z życia dwóch proroków Eliasza i Elizeusza. Powiedział, że w czasie głodu prorok Eliasz nie został posłany do swoich rodaków, ale do wdowy w Sarepcie Sydońskiej, a prorok Elizeusz uzdrowił z trądu nie swojego rodaka, ale Syryjczyka Naamana. Na taki przytyk, , oburzeni mieszkańcy Narzutu porwali Jezusa , wyprowadzili na stok góry i chcieli Go strącić a Jezus, jak mówi Ewangelia „… przeszedłszy pośród nich, oddalił się”. Część mieszkańców z Nazaretu rozminęła się ze zbawiającym Bogiem.

Bóg ma jednak swoje sposoby dotarcia nawet do tych, którzy odrzucają zbawiającą miłość, tak jak to miało miejsce w życiu Howarda Storma, profesora i zagorzałego ateisty. Dziej swojego nawrócenia opisał w książce „My Descent Intu Death”. W czasie swego wyjazdu do Europy przeżył coś co całkowicie zmieniło jego życie oraz osobisty stosunek do religii. W czasie pobytu w Paryżu naukowiec poważnie zachorował. W szpitalu przeszedł kilka operacji, jednak po kilku dniach stan jego pogorszył się na tyle, że spodziewał się nawet śmierci. Zdążył się pożegnać z najbliższymi i stracił przytomność. Przeżycia w stanie śmierci klinicznej miały zasadniczy wpływ na jego późniejsze życie. W pewnym monecie zobaczył swoje ciało bezwładnie leżące na łóżku. Potem pojawiły się dziwne postacie, które wołały go po mieniu. Pytał ich, czy są pracownikami szpitala, ale nie otrzymał odpowiedzi. W końcu poszedł za nimi wąskim, przyciemnionym i obskurnym korytarzem. Z każda chwilą robiło się ciemniej i ciemniej. A gdy ogarnęła go całkowicie przerażająca ciemność odmówił dalszej wędrówki. Wtedy te dziwne postacie zaczęły go ciągnąć dalej. Opierał się ze wszystkich sił, aż w końcu wyczerpany upadł na ziemię i wtedy usłyszał głos, który wzywał go do modlitwy. Mężczyzna tłumaczył, że jest ateistą. Jednak ten głos był tak przekonujący, że Howard zaczął się modlić, jak potrafił, a wtedy postacie, które wprowadziły go w te ciemności zaczęły się oddalać. W końcu ujrzał świetlistą postać, którą skojarzył z Jezusem. W świetle emanującym od Jezusa przeanalizował swoje życie i uświadomił sobie jak wiele zła wyrządził innym. W końcu Jezus powiedział: „Teraz wrócisz do świata”. Profesor wrócił do życia i zaczął opowiadać o swoich przeżyciach, ale większość słuchających patrzyła na niego z niedowierzaniem i politowaniem. To jednak nie miało znaczenia. Howard Storm z zagorzałego ateisty stał się człowiekiem głęboko wierzącym w Boga. Te przeżycia sprawiły, że ponownie przyjął, wcześniej odrzuconą miłość zbawiającego Boga.

W takie historie możemy wierzyć lub nie, to nie jest tak ważne w życiu naszej wiary. Najważniejsze zaczęło się na chrzcie święty, kiedy to przez naszych rodziców wybraliśmy Jezusa, zbawiająca miłość. Raz wybierając, przez całe życie musimy ciągle wybierać i potwierdzać swoją wiarę. Można powiedzieć, że stajemy na stoku nazaretańskim, gdzie decydujemy o przyjęciu lub odrzuceniu Chrystusa. Ten „stok góry” jest miłością Boga i bliźniego. A jest to miłość bardzo wymagająca. Chrystus mówi: „Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią?” Można powiedzieć, że jeśli kochamy tylko tych, którzy nas kochają, to nasza miłość jest jeszcze pogańska. Dopiero, gdy miłością obejmujemy wszystkich, wtedy możemy mówić o miłości chrześcijańskiej i to właśnie taka miłość otwiera nas na przyjęcie Jezusa. Do takiej miłości Bóg przygotowywał ludzie przez proroków. Jednym z nich jest prorok Jeremiasz, do którego Bóg skierował słowa: „Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, poświęciłem cię, nim przyszedłeś na świat, ustanowiłem cię prorokiem dla narodów.

W drugim czytaniu św. Paweł w liście do Koryntian, pisze jak ważna jest miłość. Gdybyśmy wszystko w życiu posiedli a nie mielibyśmy miłości, to byśmy byli jak cymbał brzmiący i nic byśmy nie zyskali. Posłuchajmy chociaż kilka zdań z Hymnu o miłości św. Pawła: „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje, Gdy już doświadczymy tej ewangelicznej miłości, to dalej musimy zabiegać o jej doskonalszy kształt. Trafnie to ujmuje Piotr Rubik w jednej ze swoich piosenek: Miłość cierpliwa jest, lecz i niecierpliwa. / Miłość łaskawa jest, lecz nie zawsze bywa. / Miłość serdeczna jest i nigdy nie zazdrości. / Miłość jest wszystkim tym, co tracisz bez miłości.  / A czasem unosi się pychą i gniewem. / I pragnie tylko swego, świat chce dla siebie… / Dopuszcza się bezwstydu, szuka poklasku… / Pamięta tyle złego, płacze o brzaski…” A zatem we wszystkich wymiarach miłości, gdzie nie domagamy, mamy podjąć trud szukania jej doskonalszego kształtu. Gdy będziemy wytrwali i będziemy współpracować z łaską Bożą, to odnajdziemy ją piękną i doskonałą w Jezusie Chrystusie. I to będzie najważniejsze spotkanie naszego życia, najważniejszy wybór „na stoku” naszego życia, który zadecyduje kształcie naszej doczesności i wieczności (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

DOSTRZEC DOBRO Z BLIŹNIM

Po wielu latach nieobecności, znany pisarz wrócił do swojej rodzinnej miejscowości. W czasie swego pobytu zamierzał przekazać dwa miliony dolarów na nowo powstający tam szpital. Jego przyjaciele z lat szkolnych zorganizowali dla niego i jego żony przyjęcie, na które zaprosili wiele osób. Niektórzy jednak zignorowali zaproszenie, szemrając: Dlaczego on daje tylko dwa miliony? Jest tak bogaty, że mógłby ufundować cały szpital. Nawet wśród tych, którzy przyszli na przyjęcie, byli tacy, którzy niezbyt przychylnie myśleli i mówili o swoim ziomku. Szeptali między sobą: Za kogo on się uważa? W szkole był cichym, nie rzucającym się w oczy uczniem. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nikt go nie zapraszał do siebie. Żadna dziewczyna w klasie nie umówiłaby się z nim na randkę. Powtarzali niepochlebne opinie o jego książkach, ale nikt z nich nie sięgnął po nie, aby je przeczytać. Woleli wierzyć złośliwym plotkom i je powtarzać. Dopatrywali się jakiś mrocznych stron w dojściu pisarza do takiego majątku: Czy to możliwe, aby pisanie przyniosło mu tak duże pieniądze? Nawet darowizna na szpital nie budziła ich niechęć: Dlaczego robi wokół niej tak wiele szumu? Chce dać pieniądze, w porządku, ale po co to przyjęcie i oczekiwanie na wdzięczność. Dawniej był nikim, można się zastanawiać kim jest teraz… Nie oszczędzili nawet żony pisarza, pamiętając, że w czasach szkolnych była szarą myszką, a teraz zgrywa wielką damę. Każda może wyglądać pięknie, jeśli ma bogatego męża. Ale mimo pieniędzy i tak słoma wystaje jej z butów. Szemrając tak nie podeszli do pisarza, aby się z nim osobiście przywitać. Pisarz nie zwracając uwagi na ten wyczuwalny chłód podchodził do każdego i serdecznie zagadywał. Wspominał najpiękniejsze wspólne lata szkolne. Goście starli się być grzeczni dla niego, ale byli ledwie poprawni. Potem wrócili do domów i powiedzieli swoim bliskim, że było to spotkanie z kimś mało ważnym, który zarówno dawniej, jak i teraz nie wiele znaczy.

Takie historie tylko w innych wersjach znamy z codziennego polonijnego życia. A pisze je ludzka zazdrość i zawiść. Są ludzie, którzy nie potrafią, czy raczej nie chcą, dostrzec osiągnięć i zasług bliźniego. Są natomiast wyczuleni na najmniejsze uchybienie współbrata, które tak rozdmuchują, że przysłania ono dobro obecne w drugim człowieku. Jest to tym bardziej bolesne, że ma to miejsce wśród ludzi o wspólnych korzeniach. W środowisku polonijnym większość sporów, kłótni, pomówień i oszczerstw ma swe źródło w zazdrości i zawiści.

To odrzucenie i potępienie współplemieńców przywołuje na pamięć wydarzenie opisane w Ewangelii zacytowanej na wstępie tych rozważań. Mieszkańcy Nazaret odrzucają swego rodaka Jezusa. „W Nazarecie w synagodze, po czytaniu z proroctwa Izajasza, Jezus powiedział: Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli. A wszyscy przyświadczali Mu i dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego”. Wydawałoby się, że wobec tak pozytywnej oceny słów Jezusa, powinni Go przyjąć. A jednak stało się inaczej. Tę postawę wyjaśniają słowa z Ewangelii: „I mówili: Czyż nie jest to syn Józefa?” Odrzucili Jezusa, bo był on jednym z nich, z nimi żył, pracował, jak wielu chłopców w jego wieku. Po krótkiej nieobecności Jezus powrócił do Nazaretu i okazało się, że wszystkich przerasta mądrością i mocą cudów dokonanych w innych miejscowościach. Co więcej, sam uważał się za kogoś, w którym spełniły się proroctwa Starego Testamentu. To było dla nich za wiele. Potępili i odrzucili Jezusa. Święty Ambroży pisze, że mieszkańcy Nazaretu kierowali się wobec Jezusa zazdrością. Ta zazdrość pozbawiła niektórych mieszkańców Nazaretu spotkania ze zbawiającym Mesjaszem.

Dzisiaj także z powodu zazdrości można rozminąć się z Chrystusem. Św. Ambroży pisze: „Daremnie oczekujesz pomocy Boskiego miłosierdzia, jeżeli zazdrościsz komuś owoców jego cnoty. Pan bowiem gardzi zazdrosnym i od tych, którzy dobrodziejstwa Boże w innych prześladują, odwraca cuda swej potęgi”.

Zazdrość nie tylko niszczy więzi międzyludzkie, ale także uświęcającą i zbawiającą jedność z Bogiem. Najskuteczniejszym sposobem na zazdrość jest miłość. Tam, gdzie w sercu jest prawdziwa miłość nie ma miejsca na zazdrość. Jak ważna jest miłość w naszym życiu pisze święty Paweł w liście do Koryntian, który czytamy w dniu dzisiejszym na mszach świętych Oto jego fragment: „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę i wszelką możliwą wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym. I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał”.

Historia Kościoła dostarcza nam wiele przykładów ludzi, którzy bezgranicznie zawierzyli takiej miłości. W imię tej miłości poświęcali swoje życie, zyskując tym samym wszystko. Należy do nich siedmiu francuskich misjonarzy z zakonu trapistów. Opuścili swoją ojczyznę i udali się do Algierii i zamieszkali wśród nieprzyjaznych im wyznawców islamu. Poświęcili całe swoje życie dialogowi między wyznawcami chrześcijaństwa i islamu. Pragnęli, aby między wyznawcami tych religii więcej było miłości. Mimo wrogiego przyjęcia okazywali muzułmanom miłość i szacunek. W marcu roku 1996 zostali porwani z klasztoru trapistów w Algierii. Dwa miesiące później odnaleziono ich martwych z poderżniętymi gardłami. Jeden z zakonników Dom Christian de Cherge zostawił list. Zdając sobie sprawę, że zostanie zamordowany napisał, że całego serca wybacza swemu oprawcy, który pozbawi go życia. Nazywa go „przyjacielem ostatnich chwil życia”. Wiedział, że twarz jego oprawcy będzie ostatnią jaką w tym życiu będzie oglądał. Postawa miłości zakonników nie pozostała bez wpływu na sąsiadujących z ich klasztorem wyznawcami islamu. Jedenaście lat po śmierci zakonników opustoszały klasztor pozostał nienaruszony i nie ograbiony.

Brak miłości w życiu, wynoszenie się nad innych, nie czekając ostatecznego osądu Boga może przybrać zawstydzającą formę już tu, na ziemi. Mówi o tym ksiądz Tommy Lane na stronie internetowej „Bible, Prayer, Homily Resources”, przytaczając następującą historię. W czasie lotu z Afryki Południowej do Anglii, białej kobiecie wypadło siedzieć obok Murzyna. Niezadowolona zaczęła narzekać. Steward zapytał ją w czym problem. „Czy ty nie widzisz? – powiedziała kobieta- Mam miejsce obok Murzyna. Nie mogę siedzieć obok niego. Proszę znajdź mi inne miejsce”. Steward i otaczający go ludzie byli zaszokowani reakcją kobiety. Steward poprosił kobietę, aby zachowała spokój i powiedział, że samolot jest zapełniony do ostatniego miejsca, ale postara się znaleźć wolne miejsce w pierwszej klasie. Po niedługim czasie wrócił z dobrą wiadomością. „Proszę pani, mamy wolne miejsce w pierwszej klasie”. Ale zanim kobieta zdążyła coś odpowiedzieć, steward kontynuował: „Mam pozwolenie kapitana samolotu, aby dokonać zamiany miejsc. Uwzględniając nadzwyczajne okoliczności, kapitan uważa, że siedzenie obok tak okropnej osoby jest krzywdzące”. Następnie zwrócił się do czarnego mężczyzny i powiedział: „Jeśli pan chce, to może pan zabrać swoje rzeczy i przenieść się do pierwszej klasy. Jest tam dla pana miejsce”. Siedzący w pobliżu pasażerowie wstali i zaczęli bić brawo mężczyźnie, który szedł na swoje nowe miejsce (z książki W Poszukiwaniu mądrości życia).

ŚWIĘTY WOJCIECH

Słowa z powyższego fragmentu Ewangelii sprawdziły się w życiu świętego Wojciecha, który we własnej ojczyźnie nie znalazł zrozumienia. Udał się do sąsiedniej Polski, gdzie został życzliwie przyjęty, a po męczeńskiej śmierci naród polski obrał go swoim patronem.

Św. Wojciech urodził się około roku 956 w czeskich Libicach. Ojciec jego Sławnik, książę libicki był spokrewniony z dynastią cesarską. Matka Strzeżysława pochodziła z rodziny Przemyślidów, którzy wówczas rządzili państwem czeskim. Ojciec myślał o karierze rycerskiej swego syna, stąd też imię Wojciech, co znaczy „radość wojów”. Plany te pokrzyżowała choroba Wojciecha. Rodzice nie mając już nadziei na przeżycie chłopca, przynieśli go do kościoła i położyli na ołtarzu, składając ślub, że gdy syn wyzdrowieje, będzie oddany na służbę Bogu. Wojciech powrócił do zdrowia. Uradowani i szczęśliwi rodzice, wypełniając złożony ślub posłali Wojciecha do Magdeburga na wychowanie do świętobliwego arcybiskupa Adalberta. Kiedy w 972 roku Wojciech wyjeżdżał do katedralnej szkoły w Magdeburgu, znał na pamięć wszystkie psalmy. Młody książę wyniósł z Magdeburga całą ówczesną wiedzę i pewien poziom formacji kulturowej na wzór zachodnioeuropejski.  W Magdeburgu otrzymał także bierzmowanie z rąk arcybiskupa Adalberta, obierając sobie imię z bierzmowania Adalbert i pod tym imieniem jest czczony w całym chrześcijańskim świecie, poza Polską.

Po dziewięciu latach nauki Wojciech opuścił Magdeburg. Zdążył się jeszcze pożegnać z umierającym ojcem. A po jego śmierci przybył do Pragi, gdzie przyjął święcenia kapłańskie. Jednak nie bardzo przejmował się swoim kapłaństwem. Prowadził życie młodego panicza, goniąc, jak pisze jego hagiograf „za materialną ułudą”. Wzorem takiego stylu życia był Thietmar, pierwszy biskup praski, nie stroniący od uciech tego świata. W styczniu 982 roku biskup ciężko zachorował. Na łożu śmierci popadł w rozpacz. Zaczął publicznie wyznawać swój żal z powodu niegodnego zachowania i zaniedbań duszpasterskich. Żałując za winy, wołał, „że go czarni czarci do piekła wlekli”. Te dramatyczne chwile wywarły na Wojciechu ogromne wrażenie. Przywdział włosiennicę, posypał głowę popiołem i jako pokutnik nawiedzał kościoły. Rozdawał ubogim własne mienie.

Tak dramatyczna i spektakularna przemiana życia przygotowała go do objęcia stolicy biskupiej w Pradze po Thietmarze. Mimo, że Wojciech nie miał jeszcze kanonicznego wieku tzn. 33 lat, otrzymał 29 czerwca 963 roku z rąk arcybiskupa mogunckiego Willigisa święcenia biskupie. W tym wypadku prawo kanoniczne musiało ustąpić przed przywilejem urodzenia, Wojciech był przecież księciem. A na dodatek władający wówczas Czechami Bolesław Pobożny wolał na biskupstwie praskim Sławnikowica niż rodzonego brata – Krzyżana. Po otrzymaniu sakry biskupiej Wojciech wracał z Włoch w ubogim orszaku, a u bram miasta Pragi zsiadł z konia, zdjął buty i boso wszedł do miasta.

Po objęciu biskupstwa wprowadził wiele zmian. Dochody kościelne dzielił na cztery części: jedną przeznaczał na kapłanów i kleryków, drugą na ubogich, trzecią na poprawę kościołów i wykup niewolników, czwartą na swoje potrzeby. W dni powszednie gościł dwunastu nędzarzy na cześć dwunastu apostołów. Sam zaś umartwiał się postami. Sypiał na podłodze, z kamieniem pod głową. Żywotopisarz zanotował: „Wiódł żywot świętobliwy, bogactwy gardził, złoto sobie za błoto miał i rozkoszy do piekła prowadzące uderzył; to jedno jego pragnienie i staranie było, aby o Chrystusie myśląc, nic sobie innego nie smakował, niczegoż innego nie szukał. Posty gęstymi i wielkimi trapił członki swe, a modlitwa była mu chlebem powszednim, w której się ustawicznie za swoje i ludzkie grzechy Panu Bogu skruszonym sercem korzył. Wszystką się siłą starał, jakoby był złe namiętności swe i chuć, i pokusy świeckie i cielesne z serca swego wykorzenił”.

Taka postawa przysporzyła mu wielu wrogów wśród możnowładców, a nawet duchowieństwa, była bowiem wezwaniem moralnym dla mieszkańców Pragi, na poły pogańskiego miasta, w którym tylko najbliższe kręgi Wyszehradu były ożywiane autentyczną religijnością. Wokół zaś kwitły obyczaje pogańskie i obowiązywały brutalne reguły gry, według których można było wszystko czynić jawnie i bez skrępowania. Praga była największym w Europie rynkiem niewolniczym, gdzie handlowano także Słowianami, między innymi z ziem polskich. Nie przestrzegano świętowania niedzieli, nie zachowywano postów, żywy był jeszcze kult pogański, powszechnie praktykowano wielożeństwo. W tej sytuacji, rozgoryczony, w poczuciu słabości wobec zła moralnego i w obliczu bezkarnej przemocy możnych, Wojciech postanowił zrezygnować z urzędu. Udał się więc do Rzymu, gdzie papież Jan XV zasugerował mu, aby dla zdobycia wewnętrznego spokoju i dla duchowego wzmocnienia zatrzymał się na awentyńskim wzgórzu, w klasztorze benedyktynów pod wezwaniem św. Bonifacego i św. Aleksego. W tym czasie diecezją praską zarządzał prawdopodobnie Fokold, biskup miśnieński. Wojciech odbył roczny nowicjat, złożył śluby zakonne. Po dwóch latach został niejako zmuszony do powrotu na stolicę praską. Zmarł biskup Fokold i diecezja pozostawała bez pasterza. Arcybiskup moguncki nalegał na powrót, a nawet prażanie, udając skruchę przysłali poselstwo do Rzymu z propozycją ugody.

Jesienią roku 992 roku Wojciech wyruszył do Pragi. Tymczasem w Czechach było jeszcze gorzej niż dawniej. Św. Wojciech musiał zmagać się ze złem i pogaństwem. Wtedy to doszło do zdarzenia, które ostatecznie zdecydowało o opuszczeniu Pragi. Otóż posądzona o cudzołóstwo żona jednego z możnowładców Werszowców skryła się kościele. Prawo pogańskie pozwalało w takim wypadku na zabicie żony przez męża. Zaś prawo kościelne zabraniało wykonywania czynności sądowych w miejscach świętych. Werszowcy wdarli się gwałtem do świątyni i wywlekli niewiastę na podwórze, gdzie została zabita. Biskup już następnego dnia rzucił klątwę na Werszowców, co ich do reszty rozjuszyło. Zanosiło się na wojnę domową Werszowców ze Sławnikami. Święty został znowu zmuszony do opuszczenia Pragi. Spełniały się po raz kolejny w jego życiu słowa Ewangelii zacytowane na wstępie: „Żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie”.

Wyruszył zatem Wojciech wraz z bratem Radzimem w drogę. U schyłku 994 lub w początkach 995 roku znaleźli się obaj ponownie na Awentynie, w klasztorze św. Bonifacego i św. Aleksego. Po drodze były Morawy i Węgry. Na Węgrzech Wojciech zatrzymał się na dworze księcia Gezy i jego żony Sarolty. Udzielił wówczas sakramentu bierzmowania ich synowi, Stefanowi, późniejszemu królowi Węgier i świętemu. Przebywając w klasztorze, Wojciech miał proroczy sen. „Zobaczył dwa orszaki: w szatach purpurowych (święci męczennicy) i w szatach śnieżnobiałych (święci wyznawcy), równocześnie usłyszał głos: Wśród jednych i drugich masz miejsce, uczestnictwo i należną część.”

Św. Wojciech dokonał wyboru. Wyruszył do Polski, aby stąd udać się na misje. Na dwór Bolesława Chrobrego dotarł w lutym 997 roku, zastając tutaj swego brata Sobiesława. Po sześciu tygodniach pobytu na polskim dworze Wojciech, Radzim i Benedykt wyruszyli ku północy, w stronę Pomorza i Prus. Prawdopodobnie wylądowali przy ujściu Pregoły 17 kwietnia 997 r. Wojciech odesłał zbrojny oddział, aby nie zrażać Prusaków. Jednak fakt przybycia z nieprzyjaznego Prusom dworu Bolesława sprawił, że misjonarzy przeprawiono przez rzekę na stronę polską ostrzegając, aby nie wracali, gdyż stracą życie.

Jednak po pięciu dniach, 23 kwietnia 997 roku św. Wojciech zdecydował się ponowić wyprawę. Śpiewając psalmy przeszli przez lasy i około południa bł. Radzim odprawił Mszę św. na polach niedaleko Cholina nad rzeką Dzierzgoń. Kiedy odpoczywali, napadł na nich oddział pruski. Św. Wojciecha przebito siedmioma włóczniami, odcięto głowę, a ciało wrzucono do pobliskiej rzeki. Prawdopodobnie bezpośrednią przyczyną zabójstwa było naruszenie tzw. Świętego Gaju, świętego miejsca Prusów. Radzim i Benedykt po zwolnieniu powrócili do Bolesława Chrobrego, który wykupił ciało Męczennika na wagę złota i kosztowności.

W roku 999 papież Sylwester II kanonizował św. Wojciecha i utworzył metropolię gnieźnieńską pod patronatem Męczennika. Relikwie świętego spoczęły wpierw w klasztorze benedyktyńskim w Trzemesznie a później w katedrze gnieźnieńskiej (z książki Wypłynęli na głębię).

ŁAWKA MIŁOŚCI

W czasie bożonarodzeniowej kolędy w Brooklynie odwiedziłem w jednym z bloków polską rodzinę. Przed blokiem zauważyłem ławkę, przy której stała mała choinka i dwa płonące znicze. Pod ławką był kamień a na nim wygrawerowany napis w języku angielskim, który można przetłumaczyć: „Z pamięcią miłości Danucie Kuklińskiej”. Przed rokiem śp. Danuta otwierała dla mnie drzwi do swojego mieszkania, a w tym roku uczynił to Andrzej i córka zmarłej Anna. Danuta od dwóch lat zmagała się z nowotworem. Dźwigała swój krzyż cierpienia w łączności z krzyżem Chrystusa. W swoim zmaganiu się z chorobą ogarniała bezgraniczną miłością swoją rodzinę i wszystkich którzy stanęli na drodze jej życia. Była w tym bloku, jak to mówimy w Nowym Jorku „suprem” tzn. osobą która odpowiada za sprawne funkcjonowanie całego bloku, jak i też poszczególnych mieszkań. A czyniła to z wielkim oddaniem i życzliwością do lokatorów mieszkających w tym budynku. Przez zwykłe służebne czynności zaskarbiła sobie ogromną miłość wszystkich mieszkańców tego wielonarodowego bloku. Odeszła do domu Ojca pojednana z Bogiem i pogodzona z cierpieniem, które wyniszczało jej ciało. Na pogrzebie oprócz rodziny wzięli udział liczni przyjaciele i mieszkańcy bloku. Przed pogrzebem zadzwoniła do mnie Żydówka, jedna z mieszkanek tego bloku i powiedziała, że wybiera się na pogrzeb śp. Danuty i ze względu na szacunek do zmarłej chciałaby wiedzieć jak się ubrać i jak się zachować w czasie uroczystości pogrzebowych. Po pogrzebie rodzina zmarłej zaprosiła mieszkańców bloku na poczęstunek. Nie spodziewali się, że tyle osób skorzysta zaproszenia. Mieszkańcy bloku z kwiatami i kartkami stali w kolejce na ulicy, aby okazać zmarły szacunek a rodzinie współczucie. I to właśnie mieszkańcy tego budynku ufundowali wspomnianą ławkę. Można na niej usiąść i zadumać się nad miłością, ludzką życzliwością i poświęceniem, które czynią człowieka wielkim, spełnionym niezależnie od tego jakie pełni funkcje w ludzkiej społeczności, jakie wykonuje czynności. Jeśli przesączymy nasze życie miłością wtedy wszystko co czynimy jest wielkie i najważniejsze, a my sami, odchodząc po nagrodę wieczną w niebie będziemy mieć poczucie dobrze przeżytego i dobrze wykorzystanego życia, które darował nam Bóg.

Św. Paweł w zacytowanym na wstępie Liście do Koryntian pisze jak ważna jest miłość w naszym życiu. Nawet gdybyśmy mówili językami aniołów, to znaczy wyśpiewywali hymny na cześć Boga, a miłości byśmy nie mieli, bylibyśmy jak cymbał pusto brzmiący. Św. Paweł przedstawia hierarchię wartości rzeczy szczególnie pożądanych przez człowieka jak: dar prorokowania, poznanie tajemnic świata, wiedza, silna wiara. Gdyby to wszystko człowiek posiadł a miłości by nie miał, to i tak nic nie znaczy. Miłości nie zastąpi nawet jałmużna ani surowe umartwienie i pokuty. Jakże często w naszym codziennym życiu ocieramy się o cymbałów pusto brzmiących. Mają oni różnego rodzaju tytuły naukowe, godności, dobrze prosperujące inwestycje, sławę a są cymbałami, których życie jest bezwartościowe, bo nie mają w sobie miłości. Myśląc o „cymbałach” mijanych na ulicy, współpracujących z nami warto wsłuchać się w głos własnego sumienia. Może usłyszymy również dźwięk cymbałów. Św. Paweł wymienia niewtóre z istotnych   cech prawdziwej miłości. Warto je powtórzyć jeszcze raz: „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego, nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą”. Pośród wszystkich wartości duchowych św. Paweł pisze, że miłość jest najważniejsza: „Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość, te trzy: z nich zaś największa jest miłość”.

W jednej ze swoich katechez św. Jan Paweł II mówił: „Miłość Chrystusa jest z całą pewnością taka, o jakiej czytamy w Pawłowym hymnie. Jeśli Apostoł w swym Liście przedstawił taki obraz ewangelicznej miłości swoim korynckim adresatom, to z pewnością jego umysł i serce przeniknięte były Chrystusową miłością, ku której pragnął skierować życie chrześcijańskich wspólnot. Jego hymn o miłości może więc być uważany za komentarz do przykazania, które każe kochać na wzór Chrystusa-Miłości, czyli ‘tak jak Ja was umiłowałem’”. W innym miejscu św. Paweł podkreśla, iż szczytem tej miłości jest krzyżowa ofiara: „Chrystus was umiłował i samego siebie wydał za nas w ofierze”. Zaś w czasie pielgrzymki do Polski św. Jan Paweł II powiedział w Łowiczu: „Ku Chrystusowi kierujcie wzrok. Niech będzie obecny w waszych myślach, podczas waszych zabaw i w waszych rozmowach. Z Nim winniście zawsze żyć w szczególnej przyjaźni. Pan Jezus chce wam pomagać. Chce być dla was podporą i umacniać w młodzieńczej walce o zdobywanie cnót, takich jak: wiara, miłość, uczciwość, szlachetność, czystość, wielkoduszność. Gdy będzie wam trudno, gdy będziecie wżyciu przeżywać jakieś niepowodzenia czy zawody, niech wasza myśl biegnie ku Chrystusowi, który was miłuje, który jest wiernym towarzyszem i który pomaga przetrwać każdą trudność. Wiedzcie, że nie jesteście samotni. Towarzyszy wam Ktoś, kto nigdy nie zawodzi. Chrystus rozumie najtajniejsze pragnienia waszego serca. On czeka na waszą miłość i na wasze świadectwo”.

W Chrystusie odnajdujemy moc kroczenie drogą najpiękniejszej, zbawiającej Miłości.

Można się rozminąć się z tą Miłością, jak to przydarzyło się niektórym mieszkańcom Nazaretu. Jezus przybył do rodzinnego miasta i jak to było w zwyczaju Izraelitów udał się w szabat do synagogi. Podano Mu Biblię. Po przeczytaniu fragmentu proroctwa Izajasza Jezus powiedział: „Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli”. Mieszkańcy Nazaretu byli zdumieni mądrością Jezusa, a także potęgą cudów, o których słyszeli. Nie potrafili jednak uwierzyć, że jest On kimś więcej niż ich sąsiadem i zwykłym rzemieślnikiem. A gdy Jezus wytknął im ich niedowiarstwo zapałali do Niego nienawiścią. Św. Łukasz napisał: „Na te słowa wszyscy w synagodze unieśli się gniewem. Porwali się z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. unieśli się gniewem i chcieli Go strącić w przepaść”. Sytuacja z Nazaretu może przydarzyć się także w naszym życiu. Bóg ciągle przemawia do nas przez ludzi, których znamy i codzienne zwykłe zdarzenia. Na przykład jechałeś samochodem, ktoś cię zatrzymał na chwilę, dzięki temu uniknąłeś nieszczęśliwego wypadku. Człowiek zamknięty na rzeczywistość Boga powie, że to przypadek, a dla człowieka otwartego na rzeczywistość nadprzyrodzoną, będzie to znak z nieba, który jeszcze bardziej zbliży go do Chrystusa.

Odtrącony przez nas Jezus odchodzi, oddala się, ale nas nie opuszcza, nie odwraca się od nas. Czeka na nasz powrót, jak ojciec w przypowieści o synu marnotrawnym. Wiara w Chrystusa, nasze do Niego powroty są nieraz skomplikowane i trudne tak jak to napisał  Fiodor Dostojewski, jeden z największych pisarzy czasów nowożytnych: „O sobie samym mówię, iż jestem synem mojej epoki, synem braku wiary, wątpliwości i pozostanę nim aż do godziny śmierci. Jak wiele okrutnych mąk kosztowało mnie i do tej pory mnie kosztuje pragnienie wiary, które rośnie proporcjonalnie do listy argumentów przeciwnych. A mimo to Bóg daje mi chwile, w których wszystko jest jasne i święte. W tych właśnie momentach ułożyłem moje credo: wierzyć, że nie ma nikogo piękniejszego, głębszego, bardziej miłowanego, bardziej mądrego i bardziej doskonałego od Chrystusa; że nie tylko nie istnieje nic Mu równego, ale mówię to pałając zazdrosną miłością, nie może istnieć. A nawet więcej: jeśli kto udowodniłby mi, że Chrystus jest poza prawdą, wolałbym bez namysłu pozostać przy Chrystusie, niż przy prawdzie” (Kurier Plus, 2014).

RODZINNE ZAPISKI

W 1941 r. Niemcy utworzyli Theresienstadt, obóz koncentracyjny w mieście Terezin w Czechosłowacji. Naziści mówili, że jest to „wzorcowe getto” dla żydowskich uczonych, artystów i muzyków. W rzeczywistości był to przedsionek piekła obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Łącznie z Terezina do Auschwitz Niemcy przewieźli 24 transporty liczące ponad 46 000 Żydów. Jedną z więźniarek tego obozu była Mina Pachter. W czasie obozowych spotkań kobiet rozmowy bardzo często schodziły na temat jedzenia. Dla wygłodzonych więźniów jedzenie stawało się obsesją. Kobiety w czasie rozmów przywoływały na pamięć przepisy przygotowania różnych potraw. Rozmowy na ten temat odrywały je chociaż na chwilę od głodu i brutalności codziennego obozowego życia. W mroźne noce siedziały w ciemnościach, mając za pokarm kawałek spleśniałego chleba lub jakąś wodnistą zupę dyskutowały o najlepszych składnikach w przygotowaniu tej potrawy, sprzeczały się o ich proporcje. Zastanawiały się czy masło można zastąpić jakimś innym tłuszczem w przygotowaniu ciasta. Jak długo trzeba piec chałkę? Jaki jest najlepszy przepis na strucle? Te problemy całkowicie pochłaniały ich myśli. Znane smaki, zapachy przywoływały serdeczne wspomnienie rodziny, przyjaźni, miłości, wśród piekła, w którym żyły.

Mina spisywała te przepisy kulinarne na kawałkach papieru nazistowskiej propagandy. Jesienią 1944 r., umierając w obozowym szpitalu, Mina przekazała przyjacielowi kopertę z 70 przepisami kulinarnymi i poprosiła go, jeśli przeżyje, aby przekazał je córce Amy i synowi, którzy w roku 1939 uciekli z Czech do Palestyny. Ostatecznie Amy wraz z rodziną wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Bardzo często odręczne przepisy kulinarne w wielu rodzinach były przekazywane z matki na córkę, były niejako dziedziczone. Miny chciała, aby te przepisy odziedziczyła jej córka. Minęło prawie 25 lat, zanim obozowe przepisy kulinarne dotarły do Amy. Dziś oryginalne strony tej niezwykłej książki kucharskiej Miny przechowywane są w archiwach amerykańskiego Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Kilka lat temu opublikowano je w książce pod tytułem „In Memory’s Kitchen”. Więźniarki obozu Theresienstadt wspominając i dzieląc się przepisami kulinarnymi nie tylko odnajdywały pokój i nadzieję, ale na nowo odkrywały miłość rodziny i przyjaciół, miłość, która przerastała piekło, w którym żyły.

Rodzina w naszym życiu pełni ważną rolę. Tu odnajdujemy między innymi źródło miłości i nadziei. Każda rodzina ma swoje własne „zapiski”, które zawierają w sobie ogromny potencjał mądrości, dobra i miłości. Te wartości pogłębiane są o wieczność, nieskończoność, gdy ubogacamy je „zapiskami”, które odnajdujemy na kartach Pisma Świętego. Bardzo często narzeczeni, którzy przy ołtarzu rozpoczynają swoje życie rodzinne i małżeńskie wybierają do czytania w czasie liturgii własnych zaślubin „zapiski” z Pierwszego Listu Świętego Pawła Apostoła do Koryntian. Jest to przepiękny hymn o miłości. Warto przypomnieć w tym miejscu chociaż jego fragment: „Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadł wszelką wiedzę, i wiarę miał tak wielką, iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał – byłbym niczym. I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic mi nie pomoże. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie jest bezwstydna, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma”. Czy może być piękniejsza recepta na udane i szczęśliwe życie rodzinne i całe nasze życie. Warto te zapiski czytać i odnajdywać to co jest najpiękniejsze, najważniejsze.

Św. Jan Paweł II czczony jako patron rodziny mówił w Kaliszu: Drodzy bracia i siostry, ani na chwilę nie zapominajcie o tym, jak wielką wartością jest rodzina. Dzięki sakramentalnej obecności Chrystusa, dzięki dobrowolnie złożonej przysiędze, w której małżonkowie oddają się sobie wzajemnie, rodzina jest wspólnotą świętą. Jest komunią osób zjednoczonych miłością, o której św. Paweł tak pisze: ‘miłość współweseli się z prawdą, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma i nigdy nie ustaje. Miłość nigdy nie ustaje’. Każda rodzina może zbudować taką miłość. Ale można ją osiągnąć w małżeństwie tylko i wyłącznie wtedy, jeżeli małżonkowie stają się — znów słowa Soboru — ‘bezinteresownym darem z siebie samego’ bezwarunkowo i na zawsze, nie stawiając żadnych ograniczeń. Ta miłość małżeńska, rodzicielska, rodzinna jest ciągle uszlachetniana, jest doskonalona przez wspólne troski i radości, przez wspieranie się wzajemne w chwilach trudnych. Zapomina o sobie samym dla dobra umiłowanego człowieka. Prawdziwa miłość nigdy nie wygasa. Staje się źródłem siły i wierności małżeńskiej. Rodzina chrześcijańska, wierna swemu sakramentalnemu przymierzu, staje się autentycznym znakiem bezinteresownej i powszechnej miłości Boga do ludzi. Ta miłość Boga stanowi duchowe centrum rodziny i jej fundament. Poprzez taką miłość rodzina powstaje, rozwija się, dojrzewa i staje się źródłem pokoju i szczęścia dla rodziców i dla dzieci. Jest prawdziwym środowiskiem życia i miłości”.

Z takim przesłaniem przychodzi Jezus do swojego rodzinnego Nazaretu. Przynosi „zapiski” zbawiającej miłości. Ziomkowie są zauroczeni słowami Jezusa i czynami, o których słyszeli: „przyświadczali Mu i dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego”. Ten podziw powinien zaowocować wiarą. Jednak tak się nie stało. A gdy Jezus przez przypomnienie historii Starego Testamentu wytyka im ich niedowiarstwo wtedy oni „Porwali się z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić”.

Nazaretańska historia ma miejsce w naszym życiu osobistym i rodzinnym, a jej finał zależy od nas. Możemy przyjąć lub odrzucić „zapiski”, które mają w sobie potencjał zbawienia (Kurier Plus, 2019).

NIEROZPOZNANY

W Nowym Jorku jest więcej Żydów niż w Tel Avivie. Najbardziej rzucają się w oczy ci ortodoksyjni, zwłaszcza chasydzi. Nazwa chasyd wywodzi się od hebrajskiego słowa pobożny. Chasydyzm jest to ruch religijny zapoczątkowany w XVIII wieku na Podolu. Uformował nową ludową wiarę, opartą na autorytecie cadyków. Celem tego ruchu była odnowa religijności wyznawców judaizmu.  Naucza on, że Bogu można służyć nie tylko poprzez modlitwę i przestrzeganie nakazów religijnych, ale przede wszystkim poprzez sumienne wypełnianie codziennych obowiązków. Według nich świat przeniknięty jest „świętymi odblaskami” boskiej obecności. Celem człowieka, w szczególności Żydów, jest uwolnienie tych odblasków ze skorupy zła, tak by mogły połączyć się ze swym źródłem. Powierzona Żydom misja uwalniania „świętych odblasków” ma przybliżyć nadejście Mesjasza, co jest ostatecznym celem ziemskiej historii.

W moich rodzinnych stronach najbardziej znanym i jednym z pierwszych cadyków był Elimelech Weissblum z Leżajska. Jego postać obrosła wieloma legendami. Za życia miał leczyć nieuleczalnie chorych i rozmawiać ze zwierzętami. W rocznicę śmierci cadyka przybywają do Leżajska Żydzi z całego świata, głównie z USA i Europy. Przyjeżdżają, aby uczestniczyć w modlitwach nad grobem cadyka. Wierzą, że w rocznicę swojej śmierci Elimelech zstępuje z nieba i zabiera do Boga ich prośby o zdrowie, pomyślność, lub sukcesy w pracy. Wszystkie prośby zapisują na specjalnych kartkach i składają na grobie cadyka. W tym środowisku zrodziła się książka „Opowieści chasydzkie”, w której zebrano wielu pouczających przypowieści. Oto jedna z nich.

Do pociągu jadącego do Krakowa wsiadł bogaty Żyd. Pociąg był zatłoczony, ale udało mu się znaleźć miejsce przedziale, gdzie siedział niepozorny, niezbyt urodziwy człowiek. Wyglądał na zmęczonego, ubranie wprawdzie schludne, ale poszarpane. Ten widok nie zachęcał bogacza do rozmowy z przypadkowym towarzyszem podróży. Niepozorny człowiek pozdrowił bogacza i zapytał grzecznościowo, jak się czuje. Ten spojrzał na niego pogardliwie odburknął: „Wszystko w porządku”. I to był koniec rozmowy. Bogacz myślał, jak ten biedaczyna znalazł się w przedziale pierwszej klasy. Takie miejsca są dla bogatych jak on. Planował nawet opuścić przedział i przejść do innego, ale w innych nie było miejsca. Pozostała zatem. I tak dojechali razem do Krakowa.

Na dworcu czekała spora grupa ludzi z kwiatami. Bogacz pomyślał, że na pewno jego firma wysłała tych ludzi na jego powitanie. Jakże był zaskoczony, gdy nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Wszyscy przyszli powitać tego niepozornego towarzysza podróży. Wiwatowali na jego cześć i wynieśli go z pociągu na ramionach. Zdziwiony bogacz zapytał jednego z wiwatujących, kim jest ten człowiek. A ten odpowiedział: „To najważniejszy cadyk w całej Polsce. Nie poznałeś go?”. „Nie, nie poznałem, chciałbym go przeprosić za moje zachowanie w pociągu” – powiedział. Zaprowadzono go do cadyka, przed którym bogacz ukląkł i powiedział: „Wybacz mi. Nie poznałem cię”. Cadyk uśmiechnął się i powiedział: „Wstań, nie musisz klękać przede mną i przepraszać mnie. Jednak musisz przejść przez Kraków i klękać przed niepozornymi staruszkami i przeprosić ich za to, że ich nie poznajesz.

Ziomkowie Jezusa z Nazaretu, jak i cały Lud czekali na przyjście Mesjasza. Znali oni Jezusa bardzo dobrze, bo przecież spędził wśród nich prawie 30 lat. Był wyróżniającym się dzieckiem i młodzieńcem, ale nie na tyle w ich pojęciu, aby zobaczyć w Nim zapowiadanego Mesjasza. Gdy Jezus opuścił Nazaret to zapewne docierały do nich wieści o Nim, czy bardziej o Jego dziełach, wskrzeszeniach, uzdrowieniach itd. Może to rodziło w nich domysły, że Jezus jest kimś więcej niż tylko jednym z nich. Spodziewali się, że gdy przyjdzie do Nazaretu, to dokona podobnych dzieł. Jednak tak się nie stało. Jezus nie dokonał w tym mieście żadnego cudu, a to dlatego jak mówi Ewangelia, że ich wiara w Jezusa była mniejsza niż ich wątpliwości.

W tym kontekście słowa Jezusa wskazujące na jego mesjańskie powołanie były dla nich zgorszeniem. Jezus przyszedł do Nazaretu i w dzień szabatu udał się do synagogi. Podano Mu księgę proroka Izajasza. Jezus przeczytał ten fragment: „Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnymi, abym obwoływał rok łaski Pana”. Wszyscy ten fragment odnosili do czasów mesjańskich. To wszystko zacznie się dziać, gdy przyjdzie Mesjasz. Jezus powiedział, że to już się stało: „Dziś spełniły się te słowa Pisma, które słyszeliście”. Wszyscy dziwili się Jego pięknym słowom, ale z niedowierzaniem pytali: „Czy nie jest to syn Józefa?” Jezus potwierdził, że jest Mesjaszem i słuchaczom zarzucił niedowiarstwo. Wtedy „Na te słowa wszyscy w synagodze unieśli się gniewem. Porwawszy się z miejsc, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na urwisko góry, na której zbudowane było ich miasto, aby Go strącić”. Nie rozpoznali Mesjasza. Do nich mogą należeć ich potomkowie, którzy jako chasydzi dalej czekają Mesjasza.

W świetle powyższych słów rodzi się pytanie: Czy my rozpoznajemy Chrystusa w naszym życiu? On przychodzi do nas na różne sposoby i różnych sytuacjach. On to powiedział: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Może nierozpoznany siedzi w pociągu naszego życia obok nas. I za to nierozpoznanie trzeba Go przepraszać jak ten bogacz z przypowieści miał przepraszać biednych, niepozornych ludzi na ulicach Krakowa. O rozpoznaniu Chrystusa św. Jan Paweł II mówił do młodzieży: „Starajcie się zawsze zachowywać bliską więź z Panem życia, trwając wiernie w Jego obecności przez modlitwę, poznawanie Pisma, uczestnictwo w Eucharystii i przystępowanie do sakramentu pojednania. Dzięki temu wasze życie nie będzie powierzchowne, ale głęboko zakorzenione w wartościach duchowych, moralnych i ludzkich, które stanowią kościec wszelkiego istnienia i wszelkiego życia” (Kurier Plus, 2022).