|

355. Za jaką cenę?

Siadłem przy stole, zapaliłem świeczkę i przestawiłem zdjęcie Do­roty z Kubą, tak żeby nie odbijał się w nim płomyk. Zjadłem kawałek opłatka przysłanego przez rodziców i poczułem, jak łzy napływają mi do oczu. Usiadłem.

Kawałek chleba i szproty w sosie pomidorowym musiały mi wystarczyć za całą wigilijną wieczerzę, Jadłem powoli, patrząc na fotografię i prawie słyszałem, jak spadające krople łez pukają o przykryty ceratą stół. Ich obraz rozmazywał się i przez chwilę miałem wrażenie, że oni też płaczą. W radiu od południa leciały kolędy, ale przestałem zwracać na to uwa­gę. Jadłem bardzo, ale to bardzo powoli. Resztkami chleba wytarłem do­kładnie konserwę i talerz. Przełknąłem ostatni kęs.

Chciało mi się wyć!  Nie płakać, nie szlochać, wyć! Ubrałem się i pra­wie wybiegiem na ulicę. Było cicho i pusto. Nie jeździły samochody, nie było wiatru, a mrok rozświetlały świąteczne dekoracje. Szedłem tak bez celu i myślałem sobie.

-Co ja tu robię? Gdzie jestem?  Za jaką  cenę?

Zatłoczone normalnie ulice były puste. Świeciły tylko sklepo­we wystawy zachęcające do zakupów, na które nauczyłem się nie zwra­cać uwagi. Szedłem  bez celu przed siebie, byle dalej od tej piwnicy, w której przyszło mi mieszkać, od panującego tam zimna i wilgoci, od wiecz­nego półmroku i od fotografii bliskich, które zabrałem ze sobą z kraju.

Jakbym uciekał przed ich spojrzeniami, jakbym bał się ich widoku.

– Co ty tu robisz? – zapytałem się na glos. Nie masz pracy. Nie masz pieniędzy. Od kilku dni nic nie jadłeś. Na razie udaje ci się ukraść coś w sklepie, ale jak długo jeszcze?  W końcu, cię złapią i co wtedy? Za mieszkanie wisisz od 2 miesięcy. Cud, że jeszcze cię nie wywalili, ale to pewnie nastąpi.

Popatrzyłem na lecący samolot, szumiał dziwnie głośno i mrugał światełkami.

– Wracać? – pomyślałem. Do domu, do bliskich. Uścisnąć ich, mieć ich na co dzień!  Jakie to szczęście bawić się z synem, przytulić żonę mieć ich na wyciągnięcie ręki.

Jadący z tyłu samochód zwolnił przy mnie. Policyjny radiowóz prawie się zatrzymał, popatrzyliśmy sobie z kierowcą w oczy. Trwało to przez chwi­lę i widziałem, jak zmienia mu się wyraz twarzy. Zatrzymałem się, on też . Miał coś takiego w oczach, jakby chciał powiedzieć: „i po co ci to?”, Sięgnął ręką po radiotelefon i powiedział coś po angielsku.

Było mi obojętne, co ze mną zrobi’. Przez moment nawet poczułem ulgę. Zamkną mnie i deportują – wyślą do kraju! Podejmą za mnie decyzję!

Ale-policjant odwiesił słuchawkę, uchyli! szybę i czystą polszczyzną powiedział: – Dwie ulice dalej jest kościół- po czyn skręcił i spokojnie odjechał,

Stałem jak zamurowany. Zastanowiłem się i mruknąłem sam do siebie -Czemu nie?

Zawiązałem sznurowadła, poprawiłem szalik i zapiałam kurtkę. Poczułem, że jest mi zimno. Wetknąłem ręce do kieszeni i raźniej  ruszyłem we wska­zanym kierunku. Nie było daleko. Przeszedłem dwie ulice i kiedy mijałem park, zobaczyłem rozświetlony kościół. Z daleka słychać było kolędę.

Coś padło mi na policzek, a potem na czoło, jakby kropla deszczu. Potem znowu i jeszcze raz. Podniosłem głowę i popatrzyłem w niebo. Tym razem płatek śniegu osiadł mi na oku, a następny na czole.

-Przecież dzisiaj Wigilia – pomyślałem.

„Samotny” (Nowy Dziennik, 24-26 grudnia 2003 r.)