|

33 Niedziela zwykła Rok A

ROZWIJANIE TALENTU.

Jezus opowiedział swoim uczniom tę przypowieść: „Pewien człowiek, mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności i odjechał. Zaraz ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł, puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa. Ten zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego pana. Po dłuższym czasie powrócił pan owych sług i zaczął rozliczać się z nimi. Wówczas przyszedł ten, który otrzymał pięć talentów. Przyniósł drugie pięć i rzekł:» Panie, przekazałeś mi pięć talentów, oto drugie pięć talentów zyskałem«. Rzekł mu pan:» Dobrze, sługo dobry i wierny. Byłeś wierny w niewielu rzeczach, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana «. Przyszedł również i ten, który otrzymał dwa talenty, mówiąc :»Panie, przekazałeś mi dwa talenty, oto drugie dwa talenty zyskałem«. Rzekł mu pan: »Dobrze, sługo dobry i wierny. Byłeś wierny w niewielu rzeczach, nad wieloma cię postawię; wejdź do radości twego pana «. Przyszedł i ten, który otrzymał jeden talent, i rzekł: »Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy: chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał. Bojąc się więc, poszedłem i ukryłem twój talent w ziemi. Oto masz swoją własność «. Odrzekł mu pan jego: »Sługo zły i gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem, i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma. A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz w ciemności; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów«” (Mt 25,14-30).

„Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?” – pyta poeta Jan Kochanowski. Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w przypowieści o talentach. W czasach starożytnych słowo „talent” miało inne znaczenie niż dzisiaj. Talent był jednostką wagi. I wynosił, w zależności od wieku i miejsca 34  lub 43 kilogramów. Stąd też talent srebra był ogromną sumą. W czasach Jezusa równało się to wynagrodzeniu za piętnaście lat pracy.

Przypowieść o talentach ma wymowę głębszą aniżeli tylko wymiar materialny, chociaż i ten brany jest pod uwagę. Jest to przypowieść o człowieku w jego najpełniejszym wymiarze; duchowym i materialnym. Otrzymujemy od Boga wiele darów, niektóre z nich nazywamy talentami; talent muzyczny, talent malarski, utalentowany ekonomista itd. Nie mówimy jednak, że ktoś ma talent zdrowia, talent macierzyństwa czy talent wiary. Chociaż nie mówimy, to jednak przypowieść o talentach jest także o tych wartościach.

Bóg chce, byśmy dobrze wykorzystali i rozwinęli swoje talenty, odnoszące się zarówno do sfery materialnej jak i duchowej. Według Ewangelii najważniejszą z tych wszystkich wartości jest wiara. To ona decyduje o kształcie naszej relacji z Bogiem. Ta zaś relacja ma zasadniczy wpływ na rozwój i wykorzystanie wszystkich innych talentów powierzonych nam przez Stwórcę. A zatem przypowieść ta niesie pytanie; „Co zrobiłem ze swoją wiarą w Boga?” Może zostało tylko blade wspomnienie uroczystości pierwszokomunijnej. Strzępy tradycji religijnej, które nie mają żadnego wpływu na nasze życie. Nie postąpiliśmy w rozwoju wiary ani kroku do przodu. Podobni jesteśmy do nieużytecznego sługi, którego pan każe wrzucić w ciemność, gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów. Do tej sytuacji pasują słowa z „Wesela” Wyspiańskiego: „Miałeś chamie złoty róg, a ostał ci się jeno sznur”.

Pewnego razu artysta Dante Gabriel Rossetti został zatrzymany przez starszego mężczyznę, który miał ze sobą kilka obrazów i chciał, aby Dante ocenił je, jak i też wydał opinię, co do talentu autora tych obrazów. Rossetti obejrzał je dokładnie. Po kilku pierwszych, artysta zauważył, że te obrazy są bez wartości, a ich autor nie ma talentu. Dante, będąc człowiekiem delikatnym nie chciał zranić starszego człowieka, dlatego oględnie powiedział, że obrazy nie maja wielkiej wartości, ale ich autor ma odrobinę talentu. Było mu przykro, ale nie mógł okłamywać. Taka ocena zmartwiła starszego człowieka, ale wyglądało, że spodziewał się jej. Następnie, przepraszając Rossettiego, że zabiera mu czas, zapytał czy artysta mógłby ocenić obrazy młodego studenta. Dante spojrzał na nie, wyraźnie się ożywił i z entuzjazmem powiedział: „Te są bardzo dobre. Ten młody student ma wielki talent. Trzeba mu udzielić wszelkiej pomocy, aby rozwijał swój talent. Ma on wspaniałą przyszłość, jeśli będzie ciężko i wytrwale pracował”. Rossetti zauważył wielkie poruszenie starszego człowieka i zapytał:, „Kto jest tym młodym utalentowanym artystą? Twój syn?” „Nie”- odpowiedział smutno starszy mężczyzna. „To jestem ja sprzed czterdziestu lat. Gdybym wtedy usłyszał te pochwałę nie zmarnowałbym swego talentu, nie podałbym się tak łatwo”.

Zazdrość najczęściej knebluje usta, gdy trzeba kogoś pochwalić za zdolności i autentyczny sukces. Niedocenianie człowieka staje się nieraz powodem zmarnowania talentu. Bywają tacy przez usta, których nie przejdzie żadna pochwała, i zdaje się, że gdyby wypowiadali pochwałę bliźniego mogliby się zazdrością zadławić. Kiedy ostatni raz doceniłem, pochwaliłem kogoś? Zazdrość otwiera także szeroko usta, aby deprecjonować wszelkie osiągnięcia bliźniego. Dopatruje się we wszystkim złych intencji. Nie wiem jak to jest w innych grupach etnicznych, ale w polskiej może być tak, że kominiarz zazdrości proboszczowi, że ten został prałatem. Ilu jest ludzi zniechęconych, zrezygnowanych tylko, dlatego, że ich dotknęła ludzka zazdrość.

A zatem przypowieść o talentach jest wezwaniem do rozwijania własnych talentów, jak i też odpowiedzialności za rozwój talentów naszych bliźnich (z książki Ku wolności).

MIECZ DAMOKLESA

Niewiastę dzielną któż znajdzie? Jej wartość przewyższa perły. Serce małżonka jej ufa, na zyskach mu nie zbywa; nie czyni mu źle, ale dobrze przez wszystkie dni jego życia. O len się stara i wełnę, pracuje starannie rękami. Wyciąga ręce po kądziel, jej palce chwytają wrzeciono. Otwiera dłoń ubogiemu, do nędzarza wyciąga swe ręce. Kłamliwy wdzięk i marne jest piękno: chwalić należy niewiastę, co boi się Pana. Z owocu jej rąk jej dajcie, niech w bramie chwalą jej czyny /Prz 31,10–13.19–20.30–31/.

W czwartym wieku przed narodzeniem Chrystusa Syrakuzami rządził tyran Dionizjusz. Zasłynął on z silnych i twardych rządów. Utrwalił hegemonię Syrakuz na morzu Jońskim i Adriatyckim, zaś samo miasto uczynił światowym portem handlu, a jego dwór stał się ośrodkiem kultury. W pałacu na każdym miejscu widoczny był przepych, bogactwo i potęga. Wielu uważało, że Dionizjusz ma wszystko to, co jest potrzebne do szczęścia. Należał do nich także przyjaciel tyrana Damokles, który często powtarzał królowi: „Ty z pewnością jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi”. Tyran znużony tym mówieniem powiedział pewnego dnia do Damoklesa: „Jeśli chcesz możesz zamienić się ze mną miejscem”. „Och, nigdy o tym nie marzyłem. Nie wyobrażam sobie większego szczęścia, jak to, żeby chociaż jeden dzień mieć udział w twoim bogactwie i przyjemnościach” – powiedział Damokles. „Bardzo dobrze, zajmij zatem na jeden dzień moje miejsce” – odpowiedział król.

Następnego dnia wprowadzono Damoklesa do pałacu. Służba została poinstruowana, aby traktować go jako władcę. Ubrano go w królewskie szaty i na głowę włożono złotą koronę. Damokles zasiadł na królewskim miejscu przy stole biesiadnym, który zastawiono wspaniałym jadłem i wybornymi trunkami. W pięknie udekorowanej kwiatami sali unosił się zapach drogich perfum. Przepiękna muzyka radowała serce. Damokles spoglądając na Dionizjusza, który siedział na przeciwległym końcu stołu powiedział: „Och, to jest dopiero życie. Nigdy nie byłem tak szczęśliwy jak teraz”. Po czym wziął do ręki złoty puchar wina, podniósł do góry i wtedy zobaczył nad swoją głową, zwisający na końskim włosie, ciężki miecz. Na jego twarzy pojawił się lęk, drżąca ręka nie mogła utrzymać złotego pucharu. Nie chciał już wina, wybornych potraw, wspanialej muzyki. Pragnął tylko uciec jak najdalej z tego miejsca. Ale nie mógł się ruszyć, bo paraliżował go strach, że każdy zbędny ruch może spowodować upadek miecza na jego głowę. „Przyjacielu, co się z tobą dzieje?” – zapytał Dionizjusz- „Wygląda na to, że straciłeś apetyt”. „Ten… ten… miecz” – wyjąkał Damokles- „Czy ty go nie widzisz?” „Oczywiście, że widzę” – odpowiedział Dionizjusz- „Widzę go każdego dnia. On zawsze wisi nad moją głową. Ciągle jest niebezpieczeństwo, że ktoś albo coś przetnie włos, na którym wisi miecz. Może to być jeden z moich doradców, który zazdroszcząc mi potęgi będzie usiłował mnie zabić. Lub ktoś kto będzie szerzył kłamstwa, aby podburzyć lud przeciw mnie. A może sąsiedni król zechce zasiąść na moim tronie. Lub może to być nieprzemyślana decyzja, która doprowadzi mnie do upadku. Jeśli chcesz być przywódcą musisz podjąć się tego ryzyka. To wszystko przychodzi z władzą”. Damokles odpowiedział: „Teraz wiem, że myliłem się. Masz tyle spraw na głowie, że nie masz czasu myśleć o swojej sławie czy bogactwie. Proszę zajmij swoje miejsce, a mnie pozwól wrócić do mojego własnego domu”.

Przytoczyłem tę historie nie tylko dlatego, że po niedawnym powrocie z pielgrzymki do Grecji zostało w mojej pamięci wiele opowieści z antycznych czasów, ale dlatego, że przez pryzmat tej historii możemy spojrzeć także na ewangeliczną przypowieść o talentach. Talent, w czasach Jezusa to równowartość średniej zapłaty za 15 lat pracy. Ewangeliczny talent stał się symbolem wszelkich wartości jakie człowiek otrzymuje od Boga. Niesłusznie jest on czasem zawężany tylko do szczególnych uzdolnień człowieka. Tak jak w Ewangelicznej przypowieści, otrzymujemy talenty; jeden- 10, inny -5 a jeszcze inny -1. Ci, co otrzymują według miary ludzkiej mniej, sądzą, jak Damokles, że byliby szczęśliwsi, pełniej przeżyliby swoje człowieczeństwo, gdyby otrzymali więcej. A w rzeczywistości szczęście i pełnia naszego życia zawiera się w tym, jak wykorzystamy nasze talenty.

Booker T. Washington, jeden z najwybitniejszych Amerykanów murzyńskiego pochodzenia jest wspaniałym przykładem wykorzystania talentów.  W wieku szesnastu lat pokonał pieszo ponad 500 mil z miejsca, gdzie był niewolnikiem do Hampton Institute w Wirginii. Ze względu na przepełnione klasy odmówiono przyjęcia go na studia. W tej sytuacji podjął pracę w szkole. Pracował jako woźny. Z pełnym zaangażowaniem i poświeceniem wypełniał swoje obowiązki. Taką postawą zwrócił uwagę kierownictwa szkoły. Dzięki temu znalazło się dla niego miejsce w gronie studentów. Będąc studentem dalej wykonywał te prace, aż sam stał się wybitnym wykładowcą, a później fundatorem Instytutu imieniem Tuskegee w Alabamie.

Stary Testament mówi, że dobre wykorzystanie darów nieba zasługuje na nagrodę samego Boga. W Księdze Przysłów znajdujemy pochwałę dzielnej kobiety, która przez wykorzystanie zwykłych, powszednich talentów zdobyła wielkość w oczach Pana. „O len się stara i wełnę, pracuje starannie rękami. Wyciąga rękę po kądziel, jej palce chwytają wrzeciono. Otwiera dłoń ubogiemu, do nędzarza wyciąga swe ręce. Kłamliwy jest wdzięk i marne jest piękno: chwalić należy niewiastę, co boi się Pana. Z owocu jej rąk jej dajcie, niech w bramie chwalą jej czyny” (Prz. 31, 19-20, 30-31).

Przypowieść o talentach nie pyta nas, ile otrzymaliśmy talentów, tylko co zrobiliśmy z otrzymanymi. Na to pytanie, nie wiemy kiedy, ale trzeba będzie dać odpowiedź samemu Chrystusowi. Od nas samych zależy, czy usłyszymy wtedy: „Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię; wejdź do radości twego pana!” (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

PAMIĘTAJMY O OGRODACH

Nie potrzeba wam, bracia, pisać o czasach i chwilach. Sami bowiem dokładnie wiecie, że dzień Pański przyjdzie jak złodziej w nocy. Kiedy bowiem będą mówić: „Pokój i bezpieczeństwo”, tak niespodziana przyjdzie na nich zagłada, jak bóle na brzemienną, i nie ujdą. Ale wy, bracia, nie jesteście w ciemnościach, aby ów dzień miał was zaskoczyć jak złodziej. Wszyscy wy bowiem jesteście synami światłości i synami dnia. Nie jesteście synami nocy ani ciemności.  Nie śpijmy przeto jak inni, ale czuwajmy i bądźmy trzeźwi (1 Tes 5,1–6).

Gdy dopada mnie zmęczenie wsiadam do samochodu i jadę do jakiegoś ogrodu botanicznego lub rezerwatu. Cisza wypełniona głosami natury i piękno przyrody stają się najlepszym lekarstwem na zmęczenie i stresujące sytuacje. Poprzez to ziemskie piękno łatwiej sięgnąć do samego Źródła piękna i pokoju. W nastrojowej piosence „Pamiętajmy o ogrodach” Jonasz Kofta pisał: „Bluszczem ku oknom/ Kwiatem w samotność / Poszumem traw / Drzewem co stoi/ Uspokojeniem/ Wśród tylu spraw/ Pamiętajcie o ogrodach/ Przecież stamtąd przyszliście/ W żar epoki użyczą wam chłodu/ Tylko drzewa, tylko liście”. Ziemskie ogrody przenoszą nas w trochę inny świat, który jest „ukojeniem wśród tylu spraw”. Ogrody mogą nas przenieść w całkiem inny, duchowy świat i tym tropem będę podążał w dzisiejszych rozważaniach. A wprowadzeniem będzie historia opisana przez Joan Wickersham w artykule „Life in the garden”, zamieszczonym na łamach „The Boston Globe”.

Joanna i Marek przeżyli razem 39 lat w zgodnym i szczęśliwym małżeństwie. W czasie rutynowych badań lekarskich wykryto u Marka złośliwy nowotwór. Na operacje było już za późno. Lekarze dawali mu 9 miesięcy, najwyżej jeden rok życia. Oboje małżonkowie stanęli przed dylematem, jak najlepiej wykorzystać ten czas. Co z nim zrobić? Po długim namyśle Marek powiedział: „Chciałbym mieć ogród’.  „To bardzo miłe” – odpowiedziała żona. Była jednak zaskoczona tymi słowami, ponieważ Marek nigdy nie interesował się pielęgnowaniem ogrodu. O tym życzeniu Marka dowiedzieli się znajomi i przyjaciele i postanowili działać. Przez kilka tygodni gromadzili się i pracowali w ogrodzie. Marek siedział na krześle przyglądał się pracom, rozmawiał z przyjaciółmi, śmiał się i żartował. W niedługim czasie zaniedbany kawałek ziemi przy domu zamienił się w kwitnący ogród. Marek chciał zwrócić pieniądze, chociaż za materiały, ale przyjaciele nie chcieli o tym słyszeć. Pewnego dnia Maria powiedziała do męża: „Mamy piękny ogród, ale nie on jest najważniejszy, myślę, że najważniejsze jest to, że nasi przyjaciele, znajomi zaczęli się spotykać, stworzyli wspólnotę, która i dla nich jest umocnieniem, wytchnieniem w trudnych chwilach”.

Czas mijał, a Marek osłabiony chorobą nie był w stanie siedzieć w ogrodzie. Jego przyjaciele, aby go zbyt męczyć zbyt częstymi odwiedzinami, przychodzili do ogrodu. Pielęgnowali go, sadzili nowe rośliny, plewili, podlewali. Dzielili się plonami tego ogrodu. Mile spędzali czas. W niedługim czasie Marek zmarł. A jego ogród był pełen kwiatów, truskawek, sałaty. Znalazły się one na stole w czasie przyjęcia pogrzebowego Marka. Mijały lata, a przyjaciele Marka każdego lata gromadzili się w ogrodzie. Pracowali w nim, odpoczywali i wspominali. Ogród ich jednoczył, leczył z poczucia samotności, stawał się miejscem radości. A tego chciał zmarły Marek, który przed śmiercią powiedział żony: „Nie chcę, aby po mojej śmierci ogród stał się ogrodem mojej pamięci, ale ogrodem radości, jedności i pokoju”.

Bóg dał nam czas i przestrzeń, w której winniśmy wykreować ogród swojego życia, w którym nie powinno zabraknąć róż, które zachwycają kolorami, nie powinno zabraknąć bzów, które tak intensywnie pachną w maju, nie powinno zabraknąć soczystych jabłek, które sycą głód naszego ciała. Jednak najważniejsze „rośliny” zasadzone w naszym ogrodzie mają rodzić nieprzemijający owoc duchowy. Mają to być owoce miłości, sprawiedliwości, pokoju, szlachetności itd. Taki ogród nie tylko nam da wytchnienie i radość spełnionego życia, ale także będzie ogrodem wytchnienia dla naszych bliźnich. Nasiona do tego ogrodu otrzymujemy od samego Boga. Już na chrzcie świętym otrzymaliśmy tak wiele nasion bożej łaski, że wystarczy je podlewać, pielęgnować i dbać o nie, a powstanie cudowny ogród naszego życia. Możemy być pewni, że gdy wyciągniemy ręce ku niebu, to Bóg ześle światło i ożywczą rosę potrzebną, aby wysiłek naszego rozumu i rąk wydał piękny owoc sięgający wieczności.

Ewangelia z niedzieli dzisiejszej mówi o talentach, darach otrzymanych od Boga, które uzdalniają nas do stworzenia pięknego duchowego ogrodu życia, który gdy przyjdzie czas stanie rajskim ogrodem wieczności. Otrzymujemy talenty jak ewangeliczni słudzy: „Pewien człowiek, mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności i odjechał”. Otrzymując talenty od Boga postępujemy podobnie jak ci obdarowani w Ewangelii: „Zaraz ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł, puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa. Ten zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego pana”. Jedni służą swoimi talentami innym, tym samym pomnażając je. Inni zaś dary otrzymane od Boga wykorzystują tylko dla samych siebie, innymi słowy zakopują je, nie pomnażają ich. W końcu jednak każdy musi stanąć przed tym, który powierzył nam talenty. Trzeba się rozliczyć. Do tego, który rozmnożył swe talenty, pan powiedział: „Dobrze, sługo dobry i wierny. Byłeś wierny w niewielu rzeczach, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana”. A o tym, który zakopał swoje talenty, nie pomnażając ich pan powiedział: ‘A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz w ciemności; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. I tu warto zapytać: Jak wykorzystałem swoje talenty przez kilkanaście lub kilkadziesiąt lat?

Jeśli Chrystus mówi o karze, która spotka tych, którzy nie wykorzystali swoich talentów, to tym bardziej winni się jej obawiać ci, którzy wykorzystują je w służbie zła. Z pewnością takim złem jest rozsiewanie fałszu i oszczerstw o Kościele. Uległa temu także jedna z polonijnych dziennikarek „Nowego Dziennika”, powtarzając bezkrytycznie zarzuty przeciw Kościołowi profesor Środy. Zapomniała przy tym, że w czasach, kiedy profesor Środa zdobywała stopnie naukowe, to nawet debil mógł zostać profesorem, gdy miał ojca wysoko postawionego w partii robotniczej. Wspomniana dziennikarka zarzuca Kościołowi, że uchyla się od odpowiedzialności za państwo, bo nie płaci podatków. A jest to kłamstwo. W Polsce każdy proboszcz płaci podatek od liczby mieszkańców na terenie parafii, nawet od niewierzących. Ponad to każdy ksiądz płaci podatek od osobistych dochodów. Wspomniana dziennikarka zarzuca Kościołowi, że przejmuje od państwa nieruchomości, zagrabione Kościołowi przez ludowe państwo polskie. A tu trzeba dodać, że państwo oddało tylko niewielki procent tego, co wcześniej zostało skradzione Kościołowi. Według moralności chrześcijańskiej, złodziej powinien wszystko oddać, co ukradł wcześniej. Ciekaw jestem, co skłoniło dziennikarkę do propagowania złodziejskiej moralności. Ma ona także za złe Kościołowi, że korzysta z pieniędzy państwowych na ratowanie zabytkowych kościołów. Dla przykładu, kaplica na Wawelu, Kościół Mariacki i wiele innych budowli należy do dziedzictwa narodowego i gdyby nie wspólnoty parafialne, to państwo w całości ponosiłoby odpowiedzialność finansową za utrzymanie tych obiektów, bo nawet mało rozgarnięty człowiek wie, że bez zabytków znaczonych krzyżem, Polska byłaby pustynią kulturalną.

Święty Paweł w zacytowanym na wstępie Liście Tesaloniczan przypomniana o dobrym wykorzystaniu i pomnażaniu talentów, bo nie wiemy, kiedy pan przybędzie i trzeba się będzie rozliczyć z powierzonych nam talentów: „Nie potrzeba wam, bracia, pisać o czasach i chwilach. Sami bowiem dokładnie wiecie, że dzień Pański przyjdzie jak złodziej w nocy. Nie śpijmy przeto jak inni, ale czuwajmy i bądźmy trzeźwi” (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

BŁ. AUGUST CZARTORYSKI 

Bóg powierza nam różne talenty i oczekuje właściwego ich wykorzystania. Ewangeliczny sługa, który otrzymał pięć talentów puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. Za to pan go wynagrodził. Ten, który otrzymał jeden talent, zakopał go i nic nie zyskał. Pan pozbawił go tego jednego talentu i wtrącił do więzienia. Ta historia powtarza się ciągle. Można zakopać swój talent, innymi słowy zmarnować go. Można też wykorzystać go dla własnego rozwoju i w służbie bliźniemu. W perspektywie ewangelicznej pełne wykorzystanie talentu jest równoznaczne z osiągnięciem zbawienia, świętości. Aby wykorzystać swój talent, trzeba go rozpoznać. Czasem, zbytnie kierowanie się względami doczesnymi może pozbawić nas właściwego rozpoznania talentu. Książe August Czartoryski był przygotowywany przez rodzinę na zarządcę ordynacji sieniawskiej. Jednak wbrew naciskom rodziny, August we współpracy z łaską bożą odkrył swój właściwy talent. A kościół ogłaszając go błogosławionym potwierdził, że talent, dany mu przez Boga wykorzystał w stopniu doskonałym.

August Czartoryski pochodził ze znakomitej książęcej rodziny. Poprzez Jagiellonów, Czartoryscy spowinowaceni byli z większością dynastii panujących w Europie. Czartoryscy byli oddani Polsce. Gdy wybuchło Powstanie Listopadowe poparli je, a Książę Jerzy Adam stanął na czele powstańczego Rządu Narodowego. Po upadku powstania Czartoryscy musieli opuścić ojczyznę, zaś większość ich dóbr została skonfiskowana przez cara lub rozgrabiona. Czartoryscy podjęli walkę dyplomatyczną o Polskę za granicą. W 1833 r. książę Adam wraz z rodziną osiadł w Paryżu. Dziesięć lat później nabył Hotel Lambert na wyspie św. Ludwika, który stał się centrum życia polskiej emigracji, która traktowała księcia Adama, jako nie koronowanego króla Polski. Książę Adam Czartoryski był największym polskim dyplomatą w XIX wieku, wierzącym, że „polityką kieruje nie tylko interes, ale i moralność”.

W roku 1856 kierownictwo Hotelu Lambert przejął Władysław, syn księcia Adama. W tym samym roku książe Władysław ożenił się z córką królowej Hiszpanii, hrabiną Marią Amparo. 2 sierpnia 1858 roku, w uroczystość Matki Bożej Anielskiej urodził się im syn, któremu trzy dni później, w święto Matki Bożej Śnieżnej, udzielono chrztu, nadając imiona: August, Franciszek, Maria, Anna, Józef i Kajetan. Rodzicami chrzestnymi byli w zastępstwie król i królowa Hiszpanii. Książe August wzrastał w głęboko religijnej atmosferze, gdzie kładziono duży nacisk na samodoskonalenie się i rozwój intelektualny. 6-letni August przeżył ogromny wstrząs po śmierci matki. W niedługim czasie po tym wydarzeniu, kapelan rodziny książęcej, widząc Augusta klęczącego prze obrazem Matki Bożej, zapytał go: „Co robisz?” Chłopiec odpowiedział: „Proszę Najświętszą Panienkę, by była mi matką. Ona wie, że moja matka opuściła mnie, by pójść do nieba”.

Gdy w roku 1860 wybuchło Powstanie Styczniowe książę Władysław Czartoryski wszelkimi sposobami zabiegał u monarchów europejskich o pomoc dla walczących rodaków. Niestety, pomoc ta ograniczyła się tylko deklaracji. Rozgoryczony książe postanowił przenieść siedzibę rodu do jedynej ocalałej rodzinnej posiadłości – galicyjskiej Sieniawy. I tu rozpoczął wielostronną działalność na rzecz ratowania polskiego dziedzictwa i uzyskania niepodległości. W swoim synu Auguście widział kontynuatora tego dzieła. August po raz pierwszy przybył do Polski w 1867 r. w towarzystwie ks. Grilla. Odwiedził wówczas Sieniawę, Kraków i Krasiczyn. Szczególnie pobyt w Sieniawie, utkwił małemu Augustowi w pamięci. W krypcie tamtejszego kościoła parafialnego, modlił się nad grobami przodków i grobem matki. Po tych odwiedzinach prawdopodobnie 10- letni chłopiec zrozumiał i poczuł, że jest Polakiem. Książę August, mając 10 lat rozpoczął naukę w Liceum Karola Wielkiego w Paryżu. Lekcje religii pobierał prywatnie. Po dwóch latach, ze względu na stan zdrowia, przerywał naukę w Liceum i uczył się u prywatnych nauczycieli.

W czasie kolejnego pobytu w Sieniawie, w roku 1871 trzynastoletni August, w krypcie kościelnej, przy grobie matki przyjął pierwszą Komunię św. Trzy lata później książe ponownie przybył z ojcem do Sieniawy, by spotkać się z przyszłym swoim wychowawcą, błogosławionym Józefem Kalinowskim, który wcześniej pełnił ważne funkcje w Powstaniu Styczniowym. Książę Władysław miał nadzieję, że Kalinowski umocni patriotyzm syna i rozbudzi zainteresowania sprawami społecznymi, które będą potrzebne przyszłemu ordynatowi. Kalinowski jednak dostrzegł w młodym księciu dużą wrażliwość religijną i starał się rozwinąć ten talent. Niebyło to jednak po myśli księcia Władysława, stąd też po trzech latach Kalinowski musiał się rozstać ze swoim wychowankiem. Książe Władysław, wierząc w uległość swojego syna przygotowywał go w czasie pobytów w Sieniawie do roli właściciela ordynacji sieniawskiej. W 1882 roku, w czasie letniego pobytu w ojczystej ziemi, książę August udał się na rekolekcje, prowadzone przez ojców jezuitów w Starej Wsi. Tam zrodziła się ostateczna decyzja rezygnacji z majątku i wstąpienia do zakonu.

Po rekolekcjach, wraz z ojcem, August powrócił do Paryża. 18 maja 1883 roku książę Władysław zaprosił świętego Jana Bosko do Hotelu Lambert. Ks. Bosko odprawił w kaplicy domowej Mszę św. i spotkał się z całą zgromadzoną w Hotelu rodziną Czartoryskich. Do Mszy św. służył Władysław i syn August. Wszyscy przyjęli Komunię z rąk księdza Bosko i otrzymali jego błogosławieństwo. Po spotkaniu, August, poprosił księdza Bosko o rozmowę. Ku jego zaskoczeniu usłyszał: „Dawno chciałem pana poznać”. Od tego spotkania książe August coraz był coraz bardziej pewny swego powołania zakonnego, a ojciec tracił nadzieję, że syn obejmie po nim ordynację sieniawską.

W dniu 5 lipca 1883 roku książę Władysław i August odwiedzili ks. Bosko na Valdocco, gdzie książę Władysław poprosił Zgromadzenie Salezjanów o pomoc w wychowaniu polskiej młodzieży. August zaś o przyjęcie do Zgromadzenia. Jednak ks. Bosko, wystawiając młodzieńca na próbę odmówił przyjęcia. To jednak nie zniechęciło Augusta. Jeszcze tego samego roku, będąc członkiem delegacji z okazji 200-lecia Wiktorii Wiedeńskiej króla Sobieskiego, spotkał się na audiencji z papieżem Leonem XIII. Podczas osobistej rozmowy poprosił Papieża o wstawiennictwo u ks. Bosko. I tak 14 lipca 1887 ks. Jan Bosko, przyjął Augusta do Zgromadzenia Księży Salezjanów. Powiedział wtedy do Augusta: „Dobrze, drogi książę, i ja zgadzam się. Od tej chwili jest książę członkiem naszego Towarzystwa i chciałbym, żeby wytrwał w nim aż do śmierci”.

Książę Władysław w listach do syna nadal prosił o porzucenie Zgromadzenia Salezjanów i przyjęcie obowiązków ordynata. August jednak pozostał nieugięty. W związku z czym książę Władysław poprosił syna, aby podpisał dokument zrzeczenia się ordynacji. August uczynili to 8 sierpnia 1888 roku w Mediolanie, a 13 marca 1889 roku w Turynie, złożył pisemne oświadczenie o zrzeczeniu się wszelkich przyszłych roszczeń, wyrażając zgodę na pominięcie go przy nowych ustaleniach ordynacyjnych.

2 października 1888 roku książę August złożył śluby zakonne i rozpoczął studia teologiczne. Pragnął wrócić do Polski, aby pracować dla Ojczyny. Jednak nasilająca się choroba gruźlicy, z którą zmagał się od najwcześniejszych lat życia, nie pozwoliła na spełnienie tych pragnień. 2 kwietnia 1892 r. w San Remo August przyjął święcenia kapłańskie. Książe Władysław i ciotka Iza nie uczestniczyli w tych uroczystościach. W miesiąc później, 3 maja, w uroczystość Królowej Korony Polskiej, August, złożył wizytę ojcu w Sieniawie i odprawił wtedy rodzinną Prymicję. Mszę Świętą ofiarował w intencji Ojczyzny i rodziny. Rodzinne spotkanie przeżywano w duchu pojednania i miłości. Książe Władysław definitywnie zrezygnował ze swoich marzeń względem przyszłości syna.

Choroba ks. Augusta czyniła postępy. W związku z tym, konsylium lekarskie zaleciło, aby chory wyjechał do Alassio na włoskiej Riwierze. Tam August w domu salezjańskim spędził ostatnie swoje dni. Był zwolniony z odprawiania Mszy św., ale nie skorzystał z tego, przezwyciężając ból mówił: „Warto się trochę pomęczyć”. Zmarł w Alassio, wieczorem, w sobotę 8 kwietnia 1893 r., w oktawie Wielkanocy. Siedząc w fotelu, który wcześniej używał ksiądz Bosko powiedział. „Co za piękna Wielkanoc”. Kardynał Cagliero tak podsumował ostatni etap życia ks. Augusta: „Nie należał on już do tego świata! Jego zjednoczenie z Bogiem, doskonałe przyjęcie woli Bożej w postępującej chorobie, pragnienie dostosowania się do Jezusa Chrystusa w cierpieniach i smutkach, czyniły go heroicznym w cierpliwości, spokojnym w duchu, oraz niezłomnym, nie tyle w bólu, co w miłości Boga”.

Ciało ks. Augusta przewieziono do Polski i złożono w parafialnej krypcie w Sieniawie, obok grobów rodziny. Następnie przeniesiono do kościoła salezjanów w Przemyślu, gdzie spoczywają do dziś. Ks. August Czartoryski został ogłoszony błogosławionym 25 kwietnia 2004 przez papieża Jana Pawła II (z książki Wypłynęli na głębię).

JESTEŚCIE SYNAMI ŚWIATŁOŚCI 

Pod koniec roku liturgicznego czytania mszalne przypominają nam o nadejściu dnia Pańskiego, to znaczy o powtórnym przyjściu Jezusa Chrystusa przy końcu świata. A ten dzień, jak pisze św. Paweł przyjdzie niespodziewanie, jak złodziej w nocy. Celem tego przypomnienia nie jest pozbawienie nas radości codziennego życia, ale wezwaniem, do korzystania z piękna ziemskiej egzystencji tak, aby miała ona kontynuację w wieczności, w nadprzyrodzonym wymiarze. To wiąże się z naszym przygotowaniem na spotkanie Chrystusa. Dzień Pański przyjdzie jak złodziej w nocy, dlatego zawsze mamy być przygotowani na spotkanie Pana. Św. Paweł pisze: „Nie śpijmy przeto jak inni, ale czuwajmy i bądźmy trzeźwi”. Przez to czuwanie stajemy się synami światłości: „Wszyscy wy bowiem jesteście synami światłości i synami dnia”. A jest to światłość, która może się zmierzyć z największą ciemnością, która przychodzi do nas wraz z ostatnim uderzeniem serca.

Kilka tygodni temu, w słowie na niedzielę wspomniałem o bolesnym odejściu do Pana wspaniałej aktorki, wspaniałego człowieka Anny Przybylskiej. W trudnych dniach choroby całe swoje cierpienie zawierzyła Bogu, przekraczając swoją nadzieją granice ziemskiego egzystowania. I w tym duchu była sprawowana liturgia pogrzebowa. W tym kontekście, jak powiew sił ciemności zabrzmiały absurdalne słowa jednego z uczestników pogrzebu, znanego polskiego celebryty Kuby W. „Syn nocy” powiedział między innymi dla Gazety.pl: „Uczestniczyłem ostatnio w pogrzebie Ani Przybylskiej. Ksiądz w kościele mówił z zaangażowaniem sprzedawcy mebli. O jednej z najcudowniejszych istot, jakie znałem, wygłaszał frazesy rodem z Wikipedii. Padały slogany o tym, że ‘Bóg jest łaskawy i sprawiedliwy’. To największe kłamstwo, jakie czytałem, od dwóch tysięcy lat. Tylko bezlitosny egoista potrafi zabrać młodą matkę trójce dzieciaków. Jak padły słowa ‘Przeprośmy za nasze grzechy’, to aż zacisnąłem pięści z bezradności. Kiedy ten wasz Bóg przeprosi rodzinę Ani, że gdy ona odchodziła, on zajmował się doglądaniem budowy kolejnej świątyni. Niech przeprosi Jarka, że zabrał matkę jego dzieci. Z pozycji kolan nie zmieni się ani świata, ani własnych horyzontów. Czasami mam wrażenie, że gdyby to od Polaków zależała ewolucja, to chodzilibyśmy wyłącznie na kolanach”. Jakże ogromna ciemność nienawiści i pogardy zieje od tego człowieka. W tak trudnym momencie nie potrafi uszanować piękna i wiary zmarłej oraz jej rodziny. Nie potrafi się wznieść ponad swoją ciemność, tylko pragnie wyrwać jasność z serca drugiego człowieka. „Syn ciemności” w tym najtrudniejszym momencie życia może zaoferować tylko swoją ciemność, pozbawiając innych światła, które niesie nadzieję nawet wtedy, gdy ogarnia nas mrok śmierci.

Jakże mała i nieporadna jest ta bluźniercza wypowiedź wobec słów psalmisty z dzisiejszej niedzieli, które napełniają od tysięcy lat ludzkie serca radością i nadzieją: „Szczęśliwy człowiek, który się boi Pana i chodzi Jego drogami. Będziesz spożywał owoc pracy rąk swoich, szczęście osiągniesz i dobrze ci będzie”. I tu, jako dopełnienie zacytuję jeszcze słowa Psalmu 23: „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia i zamieszkam w domu Pańskim po najdłuższe czasy”. W nawiązaniu do tego psalmu jeden z internautów na stronie www. kleszcz. franciszkanie.pl napisał: „Kiedy miałem około 11 lat mama wysłała mnie do piwnicy po weki. Okazało się, że ktoś wykręcił żarówkę. Było strasznie ciemno. Bałem się bardzo i wtedy zacząłem śpiewać głośno Psalm 23: ‘Pan jest moim Pasterzem niczego mi nie braknie…’. Nie słyszałem nic innego jak tylko mój głos. Szczególnej odwagi dodał mi wers 4 Psalmu, który mówi: ‘Chociażbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną….’ Pan dodał mi wtedy odwagi. Piętnaście lat później broniłem pracy magisterskiej na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Przedmiotem pracy był Psalm 23. Zdałem na 5”.

Ten psalm dla „synów światłości” jest pieśnią życia. Psalmy śpiewali Izraelici zdążający w pielgrzymce do Jerozolimy. Zburzenie Świątyni Jerozolimskiej i diaspora sprawiły, że odczytano nowy sens sprawowania kultu. Psalmy zaczęły symbolizować w judaizmie stopnie, jakie pokonuje dusza w poszukiwaniu Boga, piętnaście wstępowań Izraela, który wyruszył z wygnania, aby dojść do Jerozolimy. Nawiązuje do tego tradycja chrześcijańska. Św. Grzegorz Wielki pisze: „Powinniśmy stać się Izraelem, tym, który widzi Boga; przewyższając w ten sposób wszelkie stworzenie, kierujemy wzrok ku Temu, który wszystko stworzył, usilnie się w Niego wpatrując. Kładziemy stopnie w naszym sercu. Po nich wstępujemy aż do czystego i zwykłego poznania, aż do Stwórcy. Czyż mogłoby być większe szczęście nad kontemplowanie Boga oczami ducha i radowanie się w sercu na myśl o tym?”.

„Synowie dnia” pokonują te stopnie na różne sposoby, a dzisiejsza przypowieść ewangeliczna ukazuje nam jeden z nich. „Pewien człowiek, mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał”. Po powrocie, pan zaczął się rozliczać ze sługami. Pierwsi dwaj puścili w obrót powierzone pieniądze i zyskali; pierwszy pięć, a drugi dwa. Pan ich pochwali i wynagrodził. Trzeci zakopał powierzony talent i oddał swemu panu tyle ile otrzymał. Na co pan jego powiedział: „Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz w ciemności; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”.

Każdy z nas otrzymał od Boga różne talenty, których wykorzystanie i rozwijanie czyni nas gotowymi na spotkanie Boga w dniu Pańskim, aby odebrać nagrodę życia wiecznego w gronie zbawionych. Talentem jest samo życie, różne zdolności, nasze powołanie, władza, która ma być służbą, wiara i najważniejszy talent jakim jest zdolność kochania. Talentem może być nawet choroba, która nieraz diametralnie zmienia patrzenie na życie. Tak było w przypadku Fryderyka Chopina, który tak pięknie wykorzystał talent muzyczny, a na koniec „talent” nieuleczalnej choroby, która przez wiarę zbliżyła go do Boga. Pojednany z Bogiem powiedział do swojej siostry Ludwiki i zgromadzonych przyjaciół: „Siostro moja kochana, nie płacz, nie płaczcie moi przyjaciele. Jam szczęśliwy. Czuję, że umieram! Módlcie się za mnie. Do zobaczenia w Niebie. Już mi Bóg przebaczył, już mnie woła do siebie. On mnie oczyszcza. O jakże dobry jest Bóg, że mnie na tym świecie karze!” (Kurier Plus 2014).

WIECZNE WYKORZYSTANIE TALENTU

W starożytności talentem nazywano jednostkę wagi, której dzisiejszym odpowiednikiem jest 32,2 kg złota lub 41,2 kg srebra. Była to więc ogromna materialna wartość. Zapewne z tego powodu zaczerpnięto tę nazwę dla cech, które zawierają się w dzisiejszym słowie talent, a są to wrodzone predyspozycje przejawiające się ponadprzeciętnym stopniem sprawności w danej dziedzinie lub zdolnością do szybkiego uczenia się jej. Jednak w ewangelicznej przypowieści, talent ma o wiele szersze znaczenie. Bóg nie stwarza nikogo jako człowieka drugiej czy trzeciej kategorii. Wszystkich nas obdarzył jakimiś umiejętnościami i pasjami, które są dobre. Nie ma ludzi bez talentów, podobnie jak nie ma ludzi niekochanych przez Boga. Każdy z nas otrzymuje talent, co potwierdzają także badania naukowe. Naukowcy ze Stanów Zjednoczonych, z najstarszego instytutu badania opinii społecznej na świecie, zwanego Instytutem Gallupa, po 25 latach badań stworzyli teorię 34 talentów, według której każda osoba ma pięć dominujących talentów, a ich rozpoznanie stanowi podstawę do zrozumienia siebie i swoich naturalnych predyspozycji. Opracowano nawet test do rozpoznania talentu, który jest świetnym narzędziem w odkrywaniu swoich mocnych stron i wyborze odpowiedniego zawodu, co daje poczucie radosnego i owocnego spełniania się w realizacji swojego powołania.

Amerykański pisarz Henry David Thoreau, w jednym ze swoich opowiadań pisze o odpowiedzialności za talent. W jednym z nich pisze o królu – ojcu trzech synów, z których każdy miał inny talent. Pierwszy miał talent do ogrodnictwa. Drugi do hodowli owiec. Trzeci był uzdolniony muzycznie. Pewnego dnia król udał się w daleką podróż. Przed wyjazdem zwołał synów i zlecił im troskę nad swoim królestwem. Przez pewien czas wszystko układało się dobrze. Aż przyszła bardzo sroga zima. Ludzie zaczęli marznąć, bo zabrakło drzewa na opał. Najstarszy syn stanął przed trudną decyzją. Czy pozwolić ludziom, aby niektóre z jego ukochanych drzew wyciąć na opał, czy też nie. W końcu ulitował się nad nimi i pozwolił na wycięcie. Drugi syn stanął również przed trudną decyzją. Ludzie zaczęli cierpieć głód. Jak temu zaradzić? Czy pozwolić na zabicie niektórych z jego ukochanych owieczek. Kiedy jednak zobaczył dzieci płaczące z głodu, pozwolił na zabicie owiec. Ludzie mieli opał i pożywienie, ale sroga zima coraz bardziej dawała się we znaki. Popadali w smutek, depresję i melancholię. Nie było komu ich pocieszyć. Zwrócili się do trzeciego syna, aby zagrał im na skrzypcach, ale on odmówił. Atmosfera stawała coraz trudniejsza, wielu mieszkańców opuściło królestwo.

Po pewnym czasie do kraju powrócił król. Zasmucił się bardzo, gdy zobaczył, że jego królestwo opustoszało, a ci którzy zostali są smutni. Wezwał synów, aby opowiedzieli co się wydarzyło. Pierwszy syn powiedział: „Ojcze, mam nadzieję, że nie będziesz się na mnie gniewał, ale zima była bardzo mroźna, więc pozwoliłem ludziom wyciąć niektóre drzewa owocowe na opał”. Drugi syn mówił podobnie: „Ojcze, mam nadzieję, że nie będziesz się na mnie gniewał. Ludzie nie mieli pożywienia, dlatego zdecydowałem się na zabicie pewnej liczby owiec”. Ojciec nie tylko się nie rozgniewał, ale objął ich i powiedział, że jest z nich dumny. Przyszedł także trzeci syn i trzymając w ręku skrzypce powiedział: „Ojcze, nie chciałem grać, ponieważ nie było cię tutaj, aby cieszyć się muzyką”. „No to” – powiedział król – „zagraj mi teraz, bo moje serce jest pełne smutku”. Syn podniósł skrzypce i ukłonił się i chciał zagrać, ale okazało się, że z braku ćwiczeń jego palce zesztywniały. Bez względu na to, jak bardzo się starał, nie był w stanie zagrać najprostszej melodii. Wtedy ojciec powiedział: „Mogłeś rozweselić ludzi muzyką, ale tego nie zrobiłeś. To z twojej winy opustoszało królestwo. Nie możesz teraz grać i to będzie twoja kara”.

Trzeci syn miał niby przekonywującą wymówkę, ale w rzeczywistości kierował się lenistwem, tchórzostwem i samolubstwem. To uniemożliwiło mu rozwinięcie i wykorzystanie talentu, w wyniku czego nie tylko on cierpiał, ale także wielu innych.

Można zmarnować talent w naszej zwyklej codzienności, można zmarnować życie, a nawet je stracić. I takich utracjuszy jest tysiące, niektórych może znamy osobiście, a niektórych z pierwszych stron gazet. River Phoenix rozpoczął przygodę z aktorstwem w wieku dziesięciu lat od udziału w reklamówkach, a później była nominacja do Oscara i Złotego Globu. 13 lat później zakończył karierę i życie przed klubem, po przedawkowaniu heroiny. Zaprzepaścił aktorski talent zasługujący na niejedną statuetkę Akademii. Kanadyjski aktor Corey Haimstał w wieku dziesięciu lat się idolem nastolatek za sprawą serialu „The Edison Twins”. Następnie zagrał w kultowych „Straconych chłopcach”. Jeden z najlepiej opłacanych młodych aktorów w Hollywood sięgnął po narkotyki będąc u szczytu sławy, co miało fatalny wpływ na jego dalszą karierę. W wieku 18 lat odbył pierwszy z kilkunastu odwyków. W sierpniu 2001 popadł w śpiączkę po przedawkowaniu środków odurzających. W marcu 2010 r. aktor zmarł z powodu komplikacji spowodowanych zapaleniem płuc. Inny aktor Jonathan Brandis, w wieku 17. lat każdego tygodnia dostawał średnio cztery tysiące listów od swoich fanów, głównie dziewcząt, a na plan zdjęciowy eskortowało go kilku ochroniarzy. Po tym, jak serial z jego udziałem zdieto z ekranu popadł w depresję, którą pogłębiało uzależnienie od alkoholu. W wieku 27 lat zmarł na skutek obrażeń spowodowanych próbą samobójczą. Taka lista zmarnowanych talentów jest bardzo długa i dotyka wszystkich, niezależnie od tego, czy są na pierwszych stronach gazet, czy prowadzą normalne, zwykłe życie.

Człowiek wychyla się swoimi pragnieniami poza granice doczesności, szukając wiecznego dopełnienia wszelkiego dobra jakie rozpoczęło się na ziemi. A zatem talenty jakie otrzymujemy od Boga i realizujemy w swoim życiu, to nie tylko sprawa doczesności, ale przede wszystkim wieczności. I o tym mówi Chrystus w przypowieści o talentach. W bożej perspektywie, każdy z nas otrzymuje jakiś talent, nie ważne jaki on jest, ważne jest co z nim zrobimy, czy go rozwiniemy i wykorzystamy. Talent noblisty może okazać się niczym w porównaniu z talentem matki, która całym sercem służy swojej rodzinie. Pochwałę takiej kobiety odnajdujemy w pierwszym czytaniu: „Jej wartość przewyższa perły. Serce małżonka jej ufa, na zyskach mu nie zbywa; nie czyni mu źle, ale dobrze przez wszystkie dni jego życia. O wełnę i len się stara, pracuje starannie rękami. Swe ręce wyciąga po kądziel, jej palce chwytają wrzeciono. Otwiera dłoń ubogiemu, do nędzarza wyciąga swe ręce”. Ilekroć słyszę ten fragment przed oczami staje mi obraz mojej mamy. Pamiętam ją z wełną i lnem w ręku. Widzę, jak siedzi przy kądzieli, a w jej ręku wartko wiruje wrzeciono. Pamiętam ją przy kuchni. Widzę, jak wstaje przed świtem i idzie do pracy, jak szyje dla mnie i mojego rodzeństwa ubrania, robi swetry i z miłością stroi nas do kościoła. Pięknie wykorzystany talent. Wierzę, że ten wykorzystany talent otworzył dla niej bramy królestwa bożego, o którym mówi Chrystus w dzisiejszej Ewangelii. I takie talenty zapewne są ważniejsze niż te, które odznaczamy Noblem (Kurier Plus 2017).

ROZWIŃ SKRZYDŁA

Jedna z legend opowiada o stworzeniu przez Boga świata zwierzęcego. Zdumione zwierzęta spacerowały po okolicy, podziwiając cudowny świat i ciesząc się pięknem i sprawnością swoich ciał, z wyjątkiem ptaków. Zwierzęta, które miały nogi mogły biegać, podskakiwać, a jeśli miały pletwy to mogły pływać i igrać z falami. Ptaki były niezadowolone, bo na swoich małych nóżkach mogły tylko podskoczyć i przebiec kilka kroków. Nie wiedziały, co zrobić z tymi dziwacznymi i niewygodnymi narostami na grzbiecie. Ptaki zadawały sobie pytanie. Dlaczego Bóg nas ukarał? Dlaczego mamy tak małe możliwości w chodzeniu po ziemi, a i te odrosty na grzbiecie utrudniają nam życie? Po pewnym czasie jeden z ptaków zaczął machać tymi „rzeczami” na grzbiecie i odkrył, że machając nimi wznosi się w górę, wyżej i wyżej. Następnie kolejny ptak zaczął machać skrzydłami wznosząc się ku niebu. Potem kolejny i kolejny. Co za cudowny widok z wysokości, jaka to ogromna radość szybowania po bezkresnych przestworzach. Ptaki odkryły, że to, co uważały za wielki ciężar, było w rzeczywistości wspaniałym darem Boga.

Niezależnie od tego, czy w to wierzymy czy nie, każdy z nas otrzymał od Boga coś wyjątkowego, specjalnego, co pozwala nam najpełniej wykorzystać życie dla siebie i bliźnich oraz wznieść się na wyżyny duchowej radości. Czasami to „coś” odbieramy jako ciężar, utrudnienie życia jak ptaki niezadowolone ze swoich skrzydeł przed poznaniem ich użyteczności. To „coś” Chrystus nazywa w dzisiejszej Ewangelii talentami. Aby otrzymany talent „uskrzydlał” nasze życie konieczny jest wysiłek z naszej strony, a nieraz poświęcenie. Obecnie tak wiele mówimy i cieszymy się z sukcesu Igi Świątek, tenisowej zwyciężczyni Roland Garros 2020. Wszyscy są zgodni, że otrzymała wspaniały talent. W odkrywaniu tego talentu wielką rolę odegrał jej ojciec. Zauważył to prezydent Polski, który odznaczył Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski Igę i jej ojca. Wiemy jednak jak wiele poświęcenia i wysiłku włożyła tenisistka i jej najbliżsi, aby rozwinąć ten talent tak, aby służył jej i bliźnim.

Chrystus w dzisiejszej Ewangelii przypomina nam, że talenty otrzymane od Boga mają wymiar wieczny, realizowany w królestwie niebieskim. Gdy rozwiniemy swoje talenty i je wykorzystamy w służbie bliźniemu, to wtedy do nas odnosić się będą słowa skierowane do sługi, którzy pomnożył swoje talenty: „Wejdź do radości twego Pana!” Chrystus naucza, że darowana nam łaska talentu wymaga naszego wysiłku, aby go pomnażać. Mówiąc językiem legendy zacytowanej na wstępie potrzebne jest „machanie skrzydłami”. Nasza wielkość nie zależy od wielkości talentu jaki otrzymaliśmy, ale od tego jak wykorzystaliśmy go w budowaniu Królestwa Bożego w tym czasie i w tym miejscu. Rozwijanie talentu i wykorzystanie go w służbie bliźniemu uzależnione jest od intensywności naszej miłości, która ma przenikać pomnażanie talentu. Gdy słyszymy, że ktoś jest utalentowany, to bardzo często kojarzymy to z wielką sławą artystyczną, pisarską itp. Są to cenne talenty ale dla mnie ważniejszym jest cudowny talent miłości służebnej, którego ciepła doświadczyłem ze strony mojej mamy. Ta myśl przychodzi mi do głowy, ilekroć słyszę słowa z pierwszego czytania z Księgi Przysłów: „Niewiastę dzielną kto znajdzie? Jej wartość przewyższa perły. Serce małżonka jej ufa, na zyskach mu nie zbywa; nie czyni mu źle, ale dobrze przez wszystkie dni jego życia. O wełnę i len się stara, pracuje starannie rękami. Swe ręce wyciąga po kądziel, jej palce chwytają wrzeciono. Otwiera dłoń ubogiemu, do nędzarza wyciąga swe ręce”.

Ksiądz Ronald Rolheiser w książce „Święty ogień” pisze o swoich odwiedzinach w domu umierającego na raka mężczyzny. W wieku pięćdziesięciu lat był już pod opieką paliatywną. „Umierał tak samo, jak żył, bez goryczy i bez wrogów”. Rozmawiał z ojcem Rolheiserem o samotności umierania. Pragnął, aby jego śmierć jak najmniej dotknęła jego rodzinę. Ksiądz Rolheiser cytuję słowa umierającego: „Miałem dobre życie i nie żałuję, że umieram. Chyba nie mam wroga, a przynajmniej go nie znam. Pragnę umrzeć z godnością, chcę, aby moja żona i moje dzieci były dumne ze mnie”. Zmarł kilka dni po wizycie ks. Rolheisera. Pozostawił swoją rodzinę, znajomych w ogromnym smutku. Ale w tym smutku było coś jeszcze więcej, o czym pisze ks. Rolheiser: „Zmarły starał się godnie umrzeć, aby śmierć była przypieczętowaniem całego jego życia wypełnionego dobrem i miłością. Dobro całego życia przekazał nam przez swoją śmierć. To, jak żyjemy i jak umieramy, pozostaje jako błogosławieństwo lub przekleństwo. Ostatnim ludzkim i chrześcijańskim wyzwaniem naszego życia jest walka o godne przejście do wieczności”. Zapewne zmarły mężczyzna, za piękne wykorzystanie takich zwyczajnych, codziennych talentów, którymi służył rodzinie i znajomym usłyszał słowa z dzisiejszej Ewangelii: „Wejdź do radości twego Pana!”

 Graham Green w książce „Moc i chwała” w jednym z epizodów opisuje historię kapłana, który miał stanąć przed obliczem Boga ze świadomością, że nie wykorzystał swoich talentów, zostało mu tylko miłosierdzie Boże. Ksiądz miał zostać stracony przez antykatolicką juntę rządzącą XIX-wiecznym Meksykiem. Greene tak opisuje ostatnie godziny księdza „whisky”, jak go nazywano: „Kiedy się obudził, był świt. Obudził się z ogromnym uczuciem nadziei, które nagle i całkowicie opuściło go na pierwszy rzut oka na więzienny dziedziniec. To był poranek jego śmierci. Przykucnął na podłodze z pustą butelką po brandy w dłoni, usiłując przypomnieć sobie akt skruchy. ‘O Boże, przepraszam i przepraszam za wszystkie moje grzechy. . . ukrzyżowany. . . godny Twoich strasznych kar’. Był zdezorientowany, jego myśli skupiały się na innych sprawach: nie była to dobra śmierć, o którą się zawsze modliło. Zauważył własny cień na ścianie celi; wyglądał na zdziwiony i groteskowo nieważny. Jakim głupcem był, myśląc, że jest wystarczająco silny, by zostać, gdy inni uciekli. Jakiż ze mnie niemożliwy człowiek, pomyślał i jaki bezużyteczny. Nic dla nikogo nie zrobiłem. Równie dobrze mogłem nigdy nie żyć. . . Czuł tylko ogromne rozczarowanie, ponieważ musiał iść do Boga z pustymi rękami”.

Łaska wiary jest także talentem darowanym przez Boga, który musimy rozwijać. Jest to talent, który stawia we właściwej perspektywie rozwój wszystkich innych talentów, jak i całego naszego życia. Ks. Tadeusz Dajczer pisze: „Dzięki wierze może dokonać się w nas całkowite przeobrażenie dotychczasowego sposobu widzenia, myślenia, odczuwania, przeżywania. Wiara zmienia naszą mentalność, każe nam stawiać Boga zawsze na pierwszym miejscu, troszczyć się o nastawienie całego życia na Niego, interpretować świat w Bożym świetle. Wtedy wszystkie nasze sądy, oceny, pragnienia i oczekiwania są opromienione światłem wiary. I tak realizuje się komunia wiary, która swoją pełnię osiągnie dopiero w miłości. Otaczający nas świat stworzony jest formą przemawiającego do nas głosu. Jeżeli nasza wiara jest słaba, głos ten powoduje rozproszenie, odciąga nas od Boga i skupia na sobie. Ze wzrostem wiary następuje proces odwrotny. Świat zewnętrzny zaczyna wtedy mówić nam o Bogu, skupia nas na Bogu, przyciąga do Niego, staje się znakiem Jego obecności, pomaga nawiązać z Nim kontakt, staje się dla nas miejscem spotkania z Nim” (Kurier Plus 2020).

Zostało nam 90 sekund

W drugim czytaniu na dzisiejszą niedzielę św. Paweł w Liście do Tesaloniczan pisze: „Nie potrzeba wam, bracia, pisać o czasach i chwilach, sami bowiem dokładnie wiecie, że dzień Pański przyjdzie tak jak złodziej w nocy”. Według Zegara Zagłady do tego „złodziejskiego” momentu nocy zostało nam 90 sekund. Agencja Reutera, powołując się na Zegar Zagłady podała w ostatnim czasie, że jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko samozagłady. Wskazówki tego zegara ustawiły się w pozycji 1,5 minuty przed północą. Zegar Zagłady został stworzony przez grupę fizyków jądrowych w 1947 roku i od tej pory prowadzony jest przez zarząd Bulletin of the Atomic Scientists na Uniwersytecie Chicagowskim. Zegar wskazuje, jak blisko samozagłady jest gatunek ludzki. Każdego roku naukowcy aktualizują wskazywaną godzinę na podstawie informacji i analiz zagrożeń dla egzystencji ludzkości. Biorą pod uwagę ryzyko związane z bronią jądrową, zmianami klimatu i nowymi technologiami, w tym sztuczną inteligencją.

Dobrze zdajemy sobie sprawę, czym byłby światowy konflikt nuklearny. Ludzkość zgromadziła ogromną ilość pocisków nuklearnych, że wystarczyłoby ich na kilkukrotne zgładzenie ludzkości. Mniej zdajemy sobie sprawę z zagrożeń jakie niesie zmiana klimatu pod wpływem działalności człowieka. Chociaż to nie jest tak do końca klarowne. Bardzo często zmanipulowane dane klimatyczne są wykorzystywane przez organizacje i partie do realizacji swoich celów, które bardzo często nie mają nic wspólnego z dobrem ludzkości. A już chyba najmniej zdajemy sobie sprawę z zagrożeń jakie niesie sztuczna inteligencja, która z jednej strony daje nadzieje postępu w wielu dziedzinach życia, z drugiej zaś strony niesie zagrożenie, że niezależnie myślące maszyny mogą rozwijać się w szalonym tempie, stając się niebezpiecznymi dla człowieka, łącznie z jego zagładą.

We wspomnianym Liście do Tesaloniczan św. Paweł pisze do nas wierzących w Chrystusa: „Ale wy, bracia, nie jesteście w ciemnościach, aby ów dzień miał was zaskoczyć jak złodziej”. Nie znaczy to, że będziemy wiedzieć, kiedy ten dzień przyjdzie, raczej przygotuje nas na godne i radosne spotkanie z Bogiem, który wprowadzi nas do królestwa niebieskiego. Tę sprawę porusza ewangeliczna przypowieść o talentach na dzisiejszą niedzielę. Pewien człowiek miał się wybrać w daleką podróż. Przed wyjazdem zlecił swoim sługom pieczę nad swoim majątkiem: „Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał”. Po powrocie zażądał od sług zdania sprawy z zarządu. Pierwszy pomnożył pięć talentów i oddał swemu Panu 10. Pan go pochwalił mówiąc: „Wejdź do radości twego Pana!” Przyszedł ostatni, który otrzymał jeden talent. Nie wykorzystał go, nie pomnożył przez co Pan kazał go wrzucić w ciemność, gdzie będzie płacz zgrzytanie zębów.

Przesłanie tej przypowieści jest dosyć klarownie. Panem jest Bóg, które powierza nam różne talenty, abyśmy wykorzystując je do własnego rozwoju i w służbie bliźniemu byli gotowi na wejście do królestwa niebieskiego, jak mówi Ewangelia. W pierwszym czytaniu z Księgi Mądrości autor biblijny pisze o kobiecie, która mądrze wykorzystuje niektóre swoje talenty: „O wełnę i len się stara, pracuje starannie rękami. Swe ręce wyciąga po kądziel, jej palce chwytają wrzeciono. Otwiera dłoń ubogiemu, do nędzarza wyciąga swe ręce”. Każdy z nas jest utalentowany. Nie ważne jakie mamy talenty, ważne abyśmy je pomnażali w służbie dobra. Moment naszej śmierci będzie momentem zdania sprawy Bogu z naszego gospodarowania talentami czyli zdania sprawy z naszego życia. Ta przypowieść nie jest zastraszaniem śmiercią, ale wezwaniem do piękniejszego i owocniejszego życia, które ma swoją kontynuację w królestwie niebieskim. Świadomość śmierci powinna mobilizować nas do lepszego wykorzystania naszych talentów. A zatem warto nieraz „porozmawiać” ze śmiercią.  

Ewa Ewart w książce „Rozmowy ze śmiercią” zamieściła rozmowy z ojcem franciszkaninem Filipem Byczyńskim, prezesem Lubelskiego Hospicjum Dziecięcego im. Małego Księcia w Lublinie oraz Ewą Liegman, prezeską Hospicjum „Pomorze Dzieciom” w Gdańsku. Serce się kraje, gdy widzimy dzieci zdążające ku śmierci i rodziców, którzy towarzyszą swoim dzieciom w ostatnich dniach ich życia. Niejednokrotnie dzieci psychicznie i duchowo są bardziej przygotowane na ten moment niż dorośli. Co więcej, niejednokrotnie dzieci pomagają dorosłym w tych trudnych dniach. Przy lekturze tej książki przychodzą na myśl słowa Jezusa skierowane do dorosłych: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego”.

Ewa Liegman powiedziała między innymi: „W hospicjach dziecięcych rzeczywiście tak jest – to my uczymy się przemijania od dzieci. Tutaj mówi się, że uczymy się, w jaki sposób przeżyć śmierć. I chyba od tego trzeba tę podróż w bardzo wysokie, ekstremalne góry zacząć. Bo tak właśnie traktujemy podróż przez chorobę, przez żałobę, kiedy dowiadujemy się, że dziecku pozostało niewiele czasu”. W innym miejscu Ewa wspomina historię dziewczynki z chorym sercem. „Zmarła jako trzynastolatka. Zadawała nieprawdopodobnie głębokie, dojrzałe pytania. Jako dorośli często mamy problem z nazywaniem rzeczy po imieniu. Ona nauczyła mnie tego, że nazywanie rzeczy po imieniu może być uzdrawiające, bo pozwala odgarniać ciężkie czarne chmury, które nad nami wiszą. To jak lot samolotem, którym przebijamy się przez ciężkie chmury, nad którymi świeci gdzieś tam wysoko słońce.

Przyznam szczerze, już tak zupełnie osobiście, że dzieci hospicyjne pozwoliły mi uwierzyć w życie po śmierci. Nie mam wątpliwości, że życie po śmierci jest i, tak jak ojciec Filip mówi, są w nas sprzeczności, które zaczynają się łączyć. To jest taki moment, w którym staję się zupełnie mała, widząc rodziców, którzy pomimo straty mówią, że ten czas w hospicjum był jednocześnie najtrudniejszy, ale i najpiękniejszy w ich życiu, bo oni nigdy nie byli tak blisko siebie i nigdy w ten sposób ze sobą nie rozmawiali. Dochodzi między nimi do nieprawdopodobnej bliskości i miłości, która jakby była nie stąd. To moje hospicyjne odkrycie. Nie potrafimy kochać sami z siebie, musimy się tego uczyć. Dlatego mówię, że dzieci hospicyjne to są tacy agenci do zadań specjalnych, komandosi służb samego Pana Boga. Przychodzą tutaj i detonują skamieniałe nasze serca. Pokazują, co jest ważne” (Kurier Plus, 2023).