|

32 niedziela zwykła. Rok B

DAR ŻYCIA                                                          

Jezus nauczając mówił do zgromadzonych: „Strzeżcie się uczonych w Piśmie. Z upodobaniem chodzą oni w powłóczystych szatach, lubią pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach. Objadają domy wdów i dla pozoru odprawiają długie modlitwy. Ci tym surowszy dostaną wyrok”. Potem usiadł naprzeciw skarbony i przypatrywał się, jak tłum wrzucał drobne pieniądze do skarbony. Wielu bogatych wrzucało wiele. Przyszła też jedna uboga wdowa i wrzuciła dwa pieniążki, czyli jeden grosz.Wtedy przywołał swoich uczniów i rzekł do nich: „Zaprawdę powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła najwięcej ze wszystkich, którzy kładli do skarbony. Wszyscy bowiem wrzucali z tego, co im zbywało; ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie” (Mk 12,38-44).

Daleki jestem od przywiązywania jakiejkolwiek wagi do snów. Nie widzę także potrzeby ich opowiadania, jednak tym razem przełamię tę zasadę, ale nie ze względu na prorocze znaczenie snu, lecz przypomnienie ważnej prawdy, o której nie możemy zapominać w naszym życiu. Otóż, w noc przed Dniem Zadusznym przygotowywałem się do procesji zaduszkowej. Wszystko już było gotowe, brakowało mi tylko rozżarzonego węgla w kadzielnicy. Wierni czekają, kiedy rozpocznę modlitwy, a ja gorączkowo szukam węgla. Nareszcie znalazłem, ale nie miałem metalowych szczypiec, aby go wrzucić do kadzielnicy. Znowu gorączkowo rozglądam się za szczypcami i nie mogę ich znaleźć, wtedy mama, która od kilku lat już nie żyje bierze gołymi rękami żarzące się węgle i wkłada je do kadzielnicy. „Co robisz, poparzysz się” – mówię. W odpowiedzi zobaczyłem życzliwy uśmiech na jej twarzy. I z tym uśmiechem obudziłem się w środku nocy.

Miłość matczyna nie zna granic, gotowa jest wszystko uczynić dla swego dziecka. Stąd też tak bardzo boli, gdy jest to niezauważane lub niedoceniane przez dzieci. Tak jak to było w przypadku Heleny, która pewnego dnia została sama z dorastającą córką. Mąż pod jej nieobecność wyszedł z domu, do którego już nigdy nie wrócił. Helena dowiedziała się, że zamieszkał z inną kobietą. Ziemia rozstąpiła się pod jej stopami. Nie mogła się z tym pogodzić. Odchodząc od zmysłów pytała: dlaczego? Nie mogła znaleźć odpowiedzi na to pytanie, ale zdała sobie sprawę, że musi ułożyć sobie życie od nowa. Ma dla kogo żyć. Całe swoje uczucie skoncentrowała na córce, która także boleśnie odczuła odejście ojca. Helena robiła wszystko, aby, małej nie zabrakło niczego. A najważniejsze, otaczała ją bezgraniczną miłością. Ale córka jak gdyby tego nie zauważała. Może to był wewnętrzny bunt wobec zaistniałej sytuacji. Helenę bardzo bolało, gdy córka wypominała, że jej koleżanka Ela ma samochód, na wakacje wyjeżdża do egzotycznych krajów, ma pieniądze na najmodniejsze ubrania, a ona nawet nie może o tym marzyć. Lista takich żali była bardzo długa. Helena słuchając tego kurczyła się z bólu, przecież dla swego dziecka poświęciła prawie wszystko. Nie pamięta, kiedy ostatni raz była na wakacjach, czy w teatrze. Każdy grosz odkładała dla córki. Nie mogła jednak dorównać w tym względzie matce Eli, która była bardzo dobrze sytuowana i nie musiała z niczego rezygnować, aby córce zapewnić dostatnie życie. Trudno porównywać jest miłość matek, ale patrząc z zewnątrz nie można się oprzeć stwierdzeniu, że miłość Heleny, poparta ofiarą ze swego życia, ma nadzwyczajną wartość.

Czy córka Heleny doceni kiedyś ogromną miłość matki? Czy zrozumie, że prawdziwej miłości nie mierzy się wielkością materialnego daru, ale wielkością ofiary z życia? Czy zrozumie, że za skromnym darem może kryć się większa miłość niż za pierścionkiem z kilkukaratowym diamentem, o który rozpisuje się prasa? Na te pytania nie można dać jednoznacznej odpowiedzi. Można mieć tylko pewność, że ci, którzy spoglądają na życie przez pryzmat Ewangelii mają większą szansę pozytywnej odpowiedzi na te pytania. Zacytowany na wstępie tych rozważań fragment Ewangelii mówi o dawaniu, o wartości ofiary. Uboga wdowa wrzuciła do skarbony, według ludzkiej miary, niewiele, ale według bożej miary ten dar przewyższył wszystkie inne. Dlaczego? Bo wrzuciła wszystko, co miała na swoje utrzymanie. Był to dar życia. Przez ten dar zawierzyła siebie samą Bogu. Tylko taki dar zmienia nasze relacje z Bogiem i ludźmi. To zawierzenie Bogu przybiera nieraz formę ofiarności wobec bliźniego. Ostatecznie przypowieść o groszu wdowim jest przypowieścią o całkowitym zawierzeniu Bogu, który w swej hojności odpłaca człowiekowi nieogarnionym dobrem.

Prawdę o ewangelicznej ofierze w pewnym sensie wyraża przypowieść o kurze, świni i śniadaniu rolnika. Rolnik zapragnął zjeść na śniadanie jajecznice na boczku. Kura z przyjemnością oddała jajko. Nie było to dla niej trudne. Zaś dla świni oznaczało to oddanie wszystkiego.

Ewangeliczna przypowieść jest nawiązaniem do opowieści o proroku Eliaszu. Wybrał się on do Sarepty i gdy wchodził do miasta zobaczył kobietę zbierającą drwa. Poprosił ją o wodę i chleb, a wtedy kobieta odrzekła: „Na życie Pana, twego Boga, już nie mam pieczywa, tylko garść mąki w dzbanie i trochę oliwy w baryłce. Właśnie zbieram kilka kawałków drewna i kiedy przyjdę, przyrządzę sobie i mojemu synowi strawę. Zjemy to, a potem pomrzemy”. Prorok Eliasz zachęca ją, aby zaufała Bogu i upiekła dla niego chleb, a przekona się, że dzban mąki i baryłka oliwy nie wyczerpią się. Usłuchała, zatem proroka. Nasycili wszyscy głód i jak mówi Biblia: „Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się według obietnicy, którą Pan wypowiedział przez Eliasza”. Uboga wdowa oddała wszystko, ostatnią kromkę chleba i ostatnią kroplę oliwy, pozostała jej tylko śmierć. Ten dar stał się symbolem całkowitego zawierzenia i oddania Bogu. A owoc tego zawierzenia przybrał namacalną formę.

W uroczystość Wszystkich Świętych czytamy o nieprzeliczonej rzeszy świętych, którzy stoją przed tronem Baranka. Są to ci, którzy całkowicie zawierzyli Bogu, oddali wszystko. Wśród nich jest Karol de Foucauld. Miał niespełna sześć lat, gdy został sierotą. W wieku dojrzewania stracił wiarę i być może by zagłuszyć niepokój, pogrążył się w życiu pełnym przyjemności i nieładu. Mając 22 lata został oficerem i wyjechał do Algierii. Zaś w wieku 28 lat, przeżył nawrócenie. Odtąd pragnął oddać całe swoje życie Bogu. Zrezygnował ze swego majątku. Wstępił do klasztoru trapistów. Uważał jednak, że w tym ścisłym zakonie ma jeszcze zbyt wiele dla siebie, dlatego za pozwoleniem przełożonych opuścił go i udał się na pustynię, aby żyć wśród najbiedniejszych, dzielić ich niedostatki. Tam też został zamordowany. Swoje zawierzenie Bogu Brat Karol zawarł w modlitwie:

„Ojcze

oddaję się Tobie.

Uczyń ze mną, co zechcesz.

Dziękuję Ci za wszystko,

cokolwiek ze mną uczynisz.

jestem gotów na wszystko

przyjmuję wszystko.

Niech Twoja wola spełnia się we mnie

i we wszystkich Twoich stworzeniach,

nie pragnę niczego innego, mój Boże.

Składam moją duszę w Twoje ręce.

oddaję Ci ją, Boże

z całą miłością mego serca.

Kocham Cię

i to jest potrzebą mojej miłości,

żeby się dawać,

oddawać się w Twoje ręce bez ograniczeń,

z nieskończoną ufnością,

bo Ty jesteś moim Ojcem” (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

ŚWIĘTY FRANCISZEK CARACCIOLO

Prorok Eliasz poszedł do Sarepty. Kiedy wchodził do bramy tego miasta, pewna wdowa zbierała tam sobie drwa. Wiec zawołał ją i powiedział: „Daj mi, proszę, trochę wody w naczyniu, abym się napił”. Ona zaś zaraz poszła, aby jej nabrać, ale zawołał na nią i rzekł: „Weź, proszę, dla mnie i kromkę chleba”. Na to odrzekła: „Na życie Pana, twego Boga, już nie mam pieczywa, tylko garść mąki w dzbanie i trochę oliwy w baryłce. Właśnie zbieram kilka kawałków drewna i kiedy przyjdę, przyrządzę sobie i memu synowi strawę. Zjemy to, a potem pomrzemy”. Eliasz zaś jej powiedział: „Nie bój się! Idź, zrób, jak rzekłaś; tylko najpierw zrób z tego mały podpłomyk dla mnie i wtedy mi przyniesiesz. A sobie i twemu synowi zrobisz potem. Bo Pan, Bóg Izraela, rzekł tak: «Dzban mąki nie wyczerpie się i baryłka oliwy nie opróżni się aż do dnia, w którym Pan spuści deszcz na ziemię»”. Poszła więc i zrobiła, jak Eliasz powiedział, a potem zjadł on i ona oraz jej syn, i tak było co dzień. Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się według obietnicy, którą Pan wypowiedział przez Eliasza (1 Krl 17,10-16).

W ludzkich ocenach ofiarności najczęściej wielkość ofiary stawiamy na pierwszym miejscu i przez jej pryzmat oceniamy ofiarodawcę. Im większa ofiara, tym większe dziękczynienie, tym większe tablice upamiętniające, większe tytuły w gazetach. Z pewnością nie można tego bezwzględnie potępić, bo takie nagłośnienie mobilizuje niejednego ofiarodawcę, co skutkuje jakimś konkretnym dobrem. Ofiara ta w pewnym sensie ma wartość, ale rozgłos jaki się wokół niej czyni i ocena ofiarodawcy przez jej pryzmat nie wiele ma wspólnego z duchem ofiarności ewangelicznej wdowy. Chrystus na pierwszym miejscu stawia ofiarodawcę. Wielkość ofiary jest sprawą drugorzędną. Ofiara ma być ubogacającą rezygnacją na rzecz bliźniego. Ofiaruje nie dlatego, że mi zbywa, ale dlatego, że widzę bliźniego w potrzebie. Ta wewnętrzna motywacja darowania jest ważna, nie tyle dla przyjmującego dar, ile dla samego ofiarodawcy. Taki typ ofiarności widzimy w ubogiej wdowie. Ewangeliczną ofiarność wdowy w stopniu heroicznym praktykują święci. Oddają oni nie tylko swoje dobra materialne, ale także swoje zdolności, siły, po prostu całe życie.

Popatrzmy jak to realizował w swoim życiu święty Franciszek Caracciolo.

Franciszek Caracciolo przyszedł na świat 13 października 1563 roku, w zamku Villa-Santa-Maria niedaleko Neapolu we Włoszech. Na chrzcie nadano mu imię Askaniusz. Jego rodzice Ferrante Caracciolo i Izabela Baratucci pochodzili z bogatych szlacheckich rodzin. Askaniusz był dziedzicem wielkiego majątku i tytułu szlacheckiego. Oprócz tego rodzice przekazali synowi szczerą i żarliwa wiarę. Było to o tyle łatwe, że wybitnie uzdolniony chłopiec od najmłodszych lat był uwrażliwiony na rzeczywistość nadprzyrodzoną. Żywił szczególne nabożeństwo do Eucharystii i Matki Bożej. Niewykluczone, że już wtedy w młodej i szlachetnej duszy rodziła się myśl poświęcenia swego życia Bogu i ludziom. Śmiertelna choroba na jaką zapadł w wieku 22 lat przyśpieszyła podjęcie bardzo konkretnej decyzji. Gdy lekarze nie dawali mu nadziei wyzdrowienia, Askaniusz złożył ślub oddania swego życia na służbę Bogu i ludziom. Bóg przyjął to wezwanie i przywracając mu zdrowie pozwolił na wypełnienie złożonego ślubu.

Z myślą przyjęcia święceń kapłańskich,  za przyzwoleniem rodziców Askaniusz rozpoczął studia teologiczne na uniwersytecie neapolitańskim. Lata studiów były wypełnione nie tylko zgłębianiem wiedzy teologicznej, ale także modlitwą, uczynkami pokutnymi i działalnością charytatywną. Wspierał materialnie i duchowo biedaków, których nie brakowało w tamtych czasach. Po ukończeniu studiów, w roku 1581 Askaniusz przyjął święcenia kapłańskie. I zaraz przyłączył się do stowarzyszenia kapłanów neapolitańskich, którzy towarzyszyli więźniom skazanym na śmierć. Wsparcie duchowe w tych przypadkach było najważniejsze, ale w grę wchodziła także pomoc materialna, może nie tyle samym skazańcom, co ich rodzinom. Skazańcy byli najczęściej ludźmi zepsutymi moralnie, którzy zatracili wiarę w Boga. Potrzebni byli przy nich ludzie, którzy przykładem głębokiej wiary i płomiennym słowem zdolni byli im ukazać w Bogu miłosiernego Ojca. Przyprowadzić ich do skruchy i żalu, aby pojednani z Bogiem odchodzili do wieczności. Nieraz dopiero w drodze na miejsce egzekucji udawało się Askaniuszowi pojednać skazańców z Bogiem. Stowarzyszenie kapłanów, do którego należał Święty miało także pod opieką inną grupę bardzo trudnych więźniów jakimi byli galernicy. W pobliżu kaplicy stowarzyszenia znajdował się szpital dla nieuleczalnie chorych, tutaj Askaniusz poświęcał wiele czasu na pielęgnację chorych, pocieszanie i przygotowywanie ich na spotkanie z Chrystusem w wieczności.

Święty działając w ramach stowarzyszenia wyróżniał się gorliwością, poświęceniem i żarliwą wiarą. Powoli zaczęli się gromadzić wokół niego inni kapłani, którzy chcieli podobnie jak on służyć Bogu i ludziom. A nad tym dziełem czuwała Opatrzność Boża. Otóż Jan Augustyn Adorno, znakomity Genueńczyk, który długi czas prowadził hulaszczy tryb życia za dotknięciem łaski bożej dostrzegł marność dotychczasowej egzystencji. Postanowił zmienić swoje życie. Oddał się pokucie i uczynkom miłosierdzia i w końcu w roku 1588 przyjął święcenia kapłańskie. Mając za sobą gorzkie doświadczenia zmarnowanego czasu, chciał ustrzec innych przed popełnieniem tego samego błędu. W tym celu powziął myśl utworzenia stowarzyszenia kapłanów, które by prowadziło to dzieło. Wraz ze swoim przyjacielem Fabrycjuszem Caracciolo z Neapolu postanowili zjednać sobie dla tej idei Askaniusza Caracciolo, o którym wiele dobrego słyszeli wcześniej. Askaniusz chętnie się zgodził. Poczym wszyscy trzej udali się do klasztoru kamedułów w Neapolu, gdzie przez czterdzieści dni, na modlitwie, postach i medytacji przygotowywali się do tej wielkiej misji. Pracowali wtedy także nad regułą nowego zgromadzenia zakonnego.

Po odbyciu rekolekcji byli pewni, że to Bóg wzywa ich do tego nowego zadania. Udali się zatem do Ojca Świętego i przedłożyli mu swój pomysł oraz regułę nowego zakonu do posługi chorym i więźniom. Papież Sykstus V przyjął ich i po zapoznaniu się z całą sprawą zatwierdził regułę zakonną Kleryków Regularnych Mniejszych. Do trzech zwykłych ślubów: ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, dołączyli nowe, a mianowicie zakaz przyjmowania godności kościelnych oraz prawo do korzystania z pustelni nawet bez starania się o pozwolenie przełożonego. Każdy miał prawo do rozmyślania i modlitwy na osobności. Najważniejszym zadaniem nowego zakonu była posługa duszpasterska w szpitalach, więzieniach, szkołach i na misjach. Dnia 9 kwietnia 1589 roku 26 letni Askaniusz złożył pierwszy ślub i obrał sobie imię zakonne – Franciszek. Pierwsza placówka zakonna powstała w Neapolu przy parafialnym kościele Miłosierdzia. W roku 1591 powierzono Franciszkowi objęcie rektoratu nad kościołem Matki Bożej Większej w Neapolu. W roku 1594 powstał pierwszy dom zakonu w Hiszpanii, a w roku 1598 w Rzymie. Franciszek jako przełożony generalny zakonu, z wielką pokorą i gorliwością pełnił swój urząd. Swoją promienną wiarą i gorliwością pociągał za sobą swoich współbraci. Zasłynął jako spowiednik, który miał dar kruszenia serc najzatwardzialszych grzeszników. Wiele czasu nadal poświęcał więźniom, chorym i biedakom.  

Franciszek, jako przełożony zakonu odbył dłuższą podróż do Hiszpanii. Po powrocie złożył swój urząd i postanowił odbyć pielgrzymkę do sanktuarium Matki Bożej w Loreto. Osłabiony intensywną pracą duszpasterską wśród  najtrudniejszych środowisk i ascetycznym trybem życia w czasie pielgrzymki śmiertelnie zachorował. Trawiony gorączką umierał w klasztorze świętego Filipa Nereusza, zadziwiając wszystkich swoją pogodą ducha w znoszeniu cierpień, wiarą z jaką przyjmował wiatyk i radosnym oczekiwaniem na spotkanie Pana. Święty Franciszek odszedł do wieczności 4 czerwca 1608 roku. Ciało Świętego przeniesiono do kościoła Matki Bożej Większej w Neapo­lu. W czasie pogrzebu Świętego miało miejsce cudowne uzdrowienie jednego z uczestników pogrzebu. Ten cud był jedną z przyczyn licznych pielgrzymek do grobu Świętego. Jak mówi tradycja wielu chorych przy nawiedzeniu grobu odzyskiwało zdrowie. Do chwały błogosławionych wyniósł Franciszka papież Klemens XIV w roku 1770. Kanonizował go papież Pius VII w roku 1807. W roku 1844 relikwie Świętego przeniesiono do kościoła Monte­verginella w Neapolu (z książki Wypłynęli na głębię).

ŁOTR TEGO NIE WIDZI, ALE BÓG TAK

Chrystus wszedł nie do świątyni, zbudowanej rękami ludzkimi, będącej odbiciem prawdziwej świątyni, ale do samego nieba, aby teraz wstawiać się za nami przed obliczem Boga, nie po to, aby się często miał ofiarować jak arcykapłan, który co roku wchodzi do świątyni z krwią cudzą. Inaczej musiałby cierpieć wiele razy od stworzenia świata. A tymczasem raz jeden ukazał się teraz, na końcu wieków, na zgładzenie grzechów przez ofiarę z samego siebie. A jak postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd, tak Chrystus raz jeden był ofiarowany dla zgładzenia grzechów wielu, drugi raz ukaże się nie w związku z grzechem, lecz dla zbawienia tych, którzy Go oczekują (Hbr 9,24-28).

Poniższa historia jest prawdziwa i miała miejsce w nowojorskim środowisku polonijnym. Opowiem ją bez konsultacji z osobą najbardziej zainteresowaną, bo prawdopodobnie, kierując się pokorą nie zgodziłaby się na jej opublikowanie. Ale ja wobec swego sumienia i Boga czuję, że powinienem o tym napisać. Zmieniam w tej historii tylko imiona, ale każdy, kto jest w temacie wie o kogo chodzi. Dotyczy ona problemu bezdomnych w Nowym Jorku. Pisząc artykuł dla „Niedzieli” o bezdomnych w Nowym zapoznałem się z tym tematem. W chłodne zimowe noce wraz woluntariuszami czuwałem nad bezdomnymi, którym kościół udzielał dachu nad głową. Jeździłem także nocą ulicami Nowego Jorku z woluntariuszami, którzy dostarczali bezdomnym ciepły posiłek, ciepłe ubranie lub ciepły kąt w kościele lub innym budynku. I do dziś mam żywy kontakt z tymi, którzy pracują na rzecz bezdomnych. Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że Marta jest osobą, która najwięcej czasu, pracy, własnych pieniędzy i serca ofiarowała bezdomnym w Nowym Jorku. Jest założycielką organizacji na rzecz pomocy bezdomnym. Uratowała życie niejednemu bezdomnemu, a także i duszę. Za tę działalność otrzymała złoty medal zasługi Rzeczpospolitej Polskiej.

Dziś Marta zamiast cieszyć owocami swojej pracy i szacunkiem za swoje poświecenie, nieraz ze łzami w oczach musi dochodzić prawdy i bronić się przed krzywdzącymi podejrzeniami. A zaczęło się od Franka, który w wyniku nieszczęśliwego wypadu stracił nogę. Mimo, że nie miał tu nikogo z rodziny i przyjaciół nie został sam. Marta wraz z innymi woluntariuszami otoczyła go opieką. Pragnąc, aby Franek mógł wrócić do normalnego życia pomyślano o protezie dla niego. Okazało się, że jest to kwestia sporych pieniędzy. Wobec tego, Marta wraz z woluntariuszami rozpoczęła zbiórkę pieniędzy w różnych miejscach, a najczęściej przed nowojorskimi kościołami. Pieniądze komisyjnie liczone czyniły coraz bardziej realnym zakup protezy. Samo załatwianie protezy po jak najniższej cenie wymagało wiele zabiegów. Aż wreszcie udało się kupić dla Franka protezę nogi.

Trzy lata później w jednym z dzienników polonijnych ukazał się artykuł na temat Franka. Napisano, że nikt wcześniej nie zainteresował się jego nieszczęściem, dopiero teraz zmobilizowano ludzi dobrej woli, zaangażowano różne instytucje i dzięki temu Franek otrzymał protezę nogi i mógł wrócić do domu w Polsce. Do Marty zaczęły docierać głosy, co to ma znaczyć, przecież ona wraz z woluntariuszami trzy lata temu zbierała pieniądze na protezę dla Franka i mówiła, że proteza została zakupiona. Marta, która tak wiele czasu, pracy i serca poświęciła tej sprawie stała się podejrzaną. Nawet łzy nie mogły ukoić żalu i bólu z powodu tych posądzeń. Chciała, aby w tej samej gazecie ukazał się artykuł wyjaśniający. Dostarczyła wszystkie potrzebne dokumenty, w tym także dokumenty potwierdzające zamówienie protezy, zapłatę za nią i odbiór przez Franka. Redaktor odpowiedzialny za prowadzenie tej sprawy odmówił zamieszczenia wyjaśnienia, tłumacząc, że nie ma wystarczającej dokumentacji. Marta przez długie miesiące starła o sprostowanie na łamach wspomnianego dziennika i natrafiała na obojętny mur milczenia, a nawet insynuacje nieuczciwości. Zapłakanej i bezradnej Marcie powiedziałem: „To, co ty robisz łotr może nie zauważyć, ważne że Bóg to widzi”. Marta odpowiedziała: „Ja to wiem, robię to wszystko ze względu na Boga i tych nieszczęsnych ludzi. Ale to tak boli, gdy za to, co robisz bezinteresownie dla potrzebujących jesteś posądzany, lekceważony i oczerniany”.

Na tę historię chcę teraz spojrzeć przez pryzmat fragmentu Ewangelii na dzisiejszą niedzielę o wdowim groszu. Człowiek bardzo często patrzy i osądza drugiego człowieka bardzo powierzchownie i to według własnej miary. Nie widzi, co się dzieje w jego sercu, jakie ma intencje, że może być trochę inny. Bóg zaś, niejako pomija to co zewnętrzne, a patrzy w ludzkie serce i widzi, co się dzieje w ludzkiej duszy i wie jakie są intencje człowieka. I właśnie to co jest w duszy człowieka jest najważniejsze i to w oczach Bożych znajdują uznanie i z tym człowiek stanie przed Bogiem na sądzie ostatecznym. Na przykładzie ewangelicznej wdowy widzimy, że w oczach bożych nie jest ważna wielkość ofiary materialnej, ale miłość serca i zaufanie Bogu. Wdowa wrzuciła do skarbony bardzo mało pieniędzy, ale to o niej Chrystus powiedział: „Zaprawdę powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła najwięcej ze wszystkich, którzy kładli do skarbony”. Ofiara była wielka dlatego, bo jak mówi Chrystus wrzuciła ona wszystko, co miała na swoje utrzymanie. To wyrażenie Chrystusa nie koniecznie trzeba interpretować dosłownie. Zawiera ono pochwałę kobiety, która bardziej ufała Bogu niż posiadanym dobrom. Jest to pochwała głębokiej wiary, miłości bliźniego, a także jest zachętą, aby bardziej zabiegać o przypodobanie się Bogu niż ludziom, nawet wielkim tego świata. Jedno z polskich przysłów mówi: „Łaska pańska na pstrym koniu jeździ”, to znaczy, że sympatia, pomoc, przychylność osób bogatych, na wysokich stanowiskach łatwo ulega zmianom, jest niestała izależna od chęci, kaprysów. Kto zaś Bogu zaufał może powtarzać za prorokiem Izajaszem: Pan Bóg Mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam”. Przykładem całkowitego zaufania Bogu jest także wdowa z Sarepty Sydońskiej, którą prorok Eliasz w czasie głodu poprosił o posiłek. Ona odpowiedziała, że ma nie wiele pożywienia, wystarczy to na jeden posiłek dla niej i jej syna. I po tym będą czekać na śmierć. Prorok prosił, aby zaufała Bogu i sporządziła pierwszy posiłek dla niego. Eliasz powiedział: „Bo Pan, Bóg Izraela, rzekł tak: ‘Dzban mąki nie wyczerpie się i baryłka oliwy nie opróżni się aż do dnia, w którym Pan spuści deszcz na ziemię”. Kobieta zaufała słowom proroka i tak się stało, jak Bog zapowiedział.

Ewangelia ukazuje także drugą grupę ludzi, którzy szukają poklasku, są pyszni i robią wiele rzeczy na pokaz. Składają do skarbony większe pieniądze, ale to nie ich Chrystus pochwalił. Co więcej przez bliskość czasową wypowiedzi połączył ich z inn\ą grupą ludzi: „Strzeżcie się uczonych w Piśmie. Z upodobaniem chodzą oni w powłóczystych szatach, lubią pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach”. Wszystko traci w oczach bożych na wartości, gdy jest przeniknięte pychą, która jest największą przeszkodą na drodze do Boga i bliźniego. Św. Jan Klimak w swoich rozważaniach „Drabina do raju” pisze: „Próżność wszędy się wciska“. Próżność i pycha rodzi się wtedy, gdy myślimy o tym, jak przypodobać się ludziom, a nie Bogu. Pychą i próżnością można zarazić nawet szlachetne poczynania, jak działalność charytatywna, pobożność, a nawet pokorę. Święty Bernard powiedział: „Pragnąc pochwał za pokorę nie jest cnotą, lecz przewrotnością i zniszczeniem pokory”. Bardzo często ludzie pyszni stają się surowymi krytykami innych. Wspomniany wcześniej św. Jan Klimak pisze: „Cenzorzy niedoskonałości bliźniego są tacy surowi i rygorystyczni, dlatego, że nie osiągnęli jeszcze pełnej i jasnej świadomości własnych wad“. Na koniec zapytajmy samych siebie, co wypełnia naszą duszę, gdy stajemy przy skarbonie? (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

PATRZEĆ DO PRZODU

W listopadowe dni częściej niż zwykle towarzyszy nam zaduszkowa pamięć. Wspomnienie  naszych zmarłych jest także przypomnieniem, że my też zdążamy w tym kierunku. Mówi o tym drugie czytanie  z Listu do Hebrajczyków: „A jak postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd, tak Chrystus raz jeden był ofiarowany dla zgładzenia grzechów wielu, drugi raz ukaże się nie w związku z grzechem, lecz dla zbawienia tych, którzy Go oczekują”. Śmierć, sąd nie są to słowa, które brzmią mile dla naszego ucha, a szczególnie wtedy, gdy odnosimy je do siebie. Słowo Boże skierowane jest do każdego z nas osobiście, a więc i słowa o śmierci i sądzie odnoszą się do nas, a nie tylko do sąsiada, który ma prawie sto lat. Głupi może obrazić i nie chcieć słuchać o śmierci i sądzie, mądry zaś rozważy te rzeczy, bo wie, że co jak co, ale to na pewno zdarzy się w jego życiu. Głupi jest podobny do mężczyzny z bardzo wymownej fotografii. Piękna rzeka, naokoło cudowny krajobraz, kwiaty zieleń, w oddali ośnieżone szczyty gór, a na nieskazitelnie błękitnym niebie ptaki. Dopełnieniem tego sielankowego obrazu jest łódka na środku rzeki a w niej mężczyzna. Wygląda na szczęśliwego, zadowolonego z  życia. Cisza i spokój, urzekające piękno otaczającej przyrody, łódka płynąca z prądem rzeki, a więc nie potrzebny jest żaden wysiłek. Czy można jeszcze czegoś więcej oczekiwać od życia w tym momencie. Chyba tylko tego jednego, aby ta chwila rozciągnęła się w wieczność. Mimo tej sielankowości jest to bardzo tragiczny obraz. Mężczyzna siedzi tyłem do prądu rzeki, a kilkadziesiąt metrów przed łódką widzimy przepiękny wodospad, ale w tym wypadku mężczyzna nie dostrzeże tego piękna natury, bo za chwalę stoczy śmiertelną walkę z rozszalałym wodnym żywiołem. Wynik tej walki jest do przewidzenia. To będzie ostatni obraz jaki ów mężczyzna zapamięta z tej ziemi. A gdyby tak patrzył do przodu zauważyłby niebezpieczeństwo. Podjąłby trud zawrócenia, czy dopłynięcia do brzegu, i stąd mógłby cieszyć się pięknem wodospadu. Takim wodospadem na cudownej rzece naszego życia jest śmierć. Gdyby patrzymy do przodu zauważamy ten „wodospad” i możemy się odpowiednio przygotować . A to pozwoli nie tylko oglądać, ale i doświadczyć piękna życia, które Bóg przygotował dla nas w wieczności, po drugiej stronie „wodospadu”.

W dzisiejszych czytaniach biblijnych odnajdziemy pewne wskazówki do mądrego przygotowania się na spotkanie z tym co nieuniknione. Opowieść Megana  McKenna  z książki The Arrows of God niech nam posłuży jako wprowadzenie w biblijną myśl.  Młodzi mężczyźni wybrali się w bardzo długą podróż do mistrza słynącego z wielkiej wiedzy i świętości, aby tam nauczyć się mądrości życia. Po przybyciu, mistrz powiedział do nich:  „Nauczę was mądrych i świętych słów o życiu i śmierci. Ale nikomu ich nie możecie przekazać. Jeśli nie zachowacie tego zakazu i przekażecie innym święte słowa o życiu i śmierci, to doświadczycie ogromnego smutku i cierpienia. Rozpacz i ciemność ogarnie was na wspomnienie tego coście uczynili. Będziecie odrzuceni i potępieni. Umierać będziecie w samotności i zapomnieniu”. Uczniowie, którzy zgodzili się na wymagania mistrza rozpoczęli naukę. Po pewnym czasie poznali święte i mądre słowa. Napełnieni pokojem i mądrością, wdzięczni za o trzymaną wiedzę powrócili na swoje drogi życia. Jeden z najmłodszych uczniów powrócił do rodzinnej wioski . Czuł wewnętrzna satysfakcje i radość z powodu posiadanej mądrości życia, ale także doświadczał pewnej rozterki. Zdawał sobie sprawę, jak wielkim dobrodziejstwem, błogosławieństwem dla jego rodziców, rodzeństwa, sąsiadów i przyjaciół byłaby mądrość, którą posiadał. Przyrzekł jednak mistrzowi, że tych słów nie przekaże nikomu. Po wielu nie przespanych nocach zwołał mieszkańców  całej wioski i podzielił się z nimi mądrymi i świętymi słowami. Ci zaś przekazywali innym święte słowa, dające człowiekowi  radość i szczęście. Dotarło to do uczniów, z którymi razem pobierał nauki i jeden z nich powiedział do mistrza: „Mistrzu, ten człowiek cię zdradził. Czy zamierzasz ukarać go za nieposłuszeństwo?” „Nie nie zamierzam ”- odpowiedział mistrz- „Nasz brat wiedział, co się stanie, gdy podzieli się świętymi słowami.  Wiedział, że jego życie będzie wypełnione cierpieniem i troską”. Po czym mistrz zaczął przygotowywać się do drogi. „Mistrzu, dokąd się wybierasz?”- zapytali uczniowie.  „Idę do ucznia, który przekazał innym święte słowa. Przekazał te słowa mimo, że wiedział o czekającym go cierpieniu i ciemności. On jeden z wszystkich moich studentów nauczył się ofiarności, współczucia i prawdziwej  mądrości. On teraz będzie moim mistrzem”.

Drogą przygotowująca nas na ostateczne spotkanie z Bogiem jest droga miłości miłosiernej i współczującej. Prawdziwa miłość wiąże się z  poświęceniem i ofiarą. Zaś największe poświecenie ożywione miłością nie jest ciężarem  Możemy przytoczyć wiele przykładów kiedy to największa ofiara ożywiona miłością dawała człowiekowi poczucie spełnianego życia.  W tych dniach w Stanach Zjednoczonych obchodzimy Dzień Weterana, w Polsce Dzień Niepodległości. Te obchody przywołują na pamięć tysiące a może miliony ludzi, którzy z miłości do ojczyzny i bliźniego składali najwyższą ofiarę. Ofiara złożona za ziemską ojczyznę jest ofiarą sięgającą wieczności. Ojczyzna jest darem bożym, a jej miłość wpisana jest w boże przykazanie: Będziesz miłował ojca swego i matkę swoją.  Ojczyzna jest jak matka, jest jak ojciec. Jednym  z tysięcy przykładów heroicznej miłości ojczyzny jest ks. Ignacy Skorupka. Marjia Bogusławska, tak opisuje ostatnie godziny księdza Skorupki: „Rzuca się na czoło garści ochotników, krzyż podniósł wysoko, pełnym, niezamąconym najmniejszą trwogą głosem woła: ‘Naprzód, dzieci, w imię Boga i Ojczyzny! Intonuje pieśń: Serdeczna Matko, opiekunko ludzi’. Rzuca się naprzód, wysuwa przed te szeregi błyszczących bagnetów, idzie przeciw tym zastępom dzikim, tak zawziętym na kapłanów, w gradzie kul, wśród pękających szrapneli. Rzucili się chłopcy, nie opuszczą uchodzącego kapelana w tej niebezpiecznej chwili, okażą się godnemi jego. Biegiem postępuje pułk 236, z okrzykiem nastawia bagnety przeciwko następującym na niego wrogom. Ale napór ich jest wściekły i potężny. Nieustraszony ks. Skorupka prowadzi swoich do ataku raz, drugi, trzeci, czwarty. W czwartym natarciu padł: szrapnel zerwał mu wierzch głowy”.

Wróćmy do czytań mszalnych. Zarówno pierwsze czytanie biblijne jak i Ewangelia mówią o ofierze, ale wymowa tych fragmentów Biblii jest o wiele bogatsza niż sama ofiara. W pierwszym czytaniu słyszymy o proroku Eliaszu, który przybył do Sarepty. Spotkał wdowę i poprosił o chleb, na co wdowa odpowiedziała: „Na życie Pana, Boga twego! Już nie mam pieczywa – tylko garść mąki w dzbanie i trochę oliwy w baryłce. Właśnie zbieram kilka kawałków drewna i kiedy przyjdę, przyrządzę sobie i memu synowi strawę. Zjemy to, a potem pomrzemy”. Eliasz powiedział, aby zaufała Bogu.  Usłuchała go i stał się cud: „Poszła więc i zrobiła, jak Eliasz powiedział, a potem zjadł on i ona oraz jej syn, i tak było co dzień. Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się według obietnicy, którą Pan wypowiedział przez Eliasza”. Zaś Ewangelia przedstawia scenę w świątyni. Jezus obserwował wrzucających ofiary. Bogacze wrzucali ostentacyjnie duże ofiary, zaś uboga wdowa wrzuciła bardzo mało. Ale to właśnie jej ofiarę zauważył Chrystus. Dlaczego?  Bo „Wszyscy bowiem wrzucali z tego, co im zbywało; ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie”. W czynieniu dobra całkowicie zaufała Bogu. Oddała wszystko co miała.  Stąd też dzisiejsze czytania są bardziej o ufności pokładanej w Bogu  niż o ofiarności. W darowaniu  nie lękaj się, że tobie zabraknie. Zaufaj Bogu, a On pomnoży twój dar, jak pomnożył kilka dolarów, które ofiarowała Mu Matka Teresa z Kalkuty. Dzięki temu tysiące ludzi znalazło dach nad głową , tysiące uniknęło śmierci głodowej. Ponad to Chrystus mówi:  Pamiętaj, że dar ofiarowany potrzebującemu jest odkładaniem skarbów w niebie „ gdzie złodziej nie ma dostępu i mól nie pożera” (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

PIENIĄDZE NIE ZASTĄPIĄ DARU Z SIEBIE 

Kilka lat temu, w Ciechanowie miała miejsce tragedia, która poruszyła nie tylko mieszkańców tej niewielkiej miejscowości, ale całą Polskę. Irena, trzydziestokilkuletnia kobieta udusiła swojego czteroletniego synka Łukasza i sama dwukrotnie usiłowała bezskutecznie odebrać sobie życie. Sąsiedzi widzieli ją zawsze uśmiechniętą i zadowoloną. Wynajęte mieszkanie umeblowała, a synek miał wszystko czego potrzebował. Sama wyglądała na zadbaną. Na spacerach z synem widać było radość malująca się na jej twarzy i ogromną miłość do swego dziecka. W czasie tych przechadzek towarzyszył im pies, kot zostawał w domu. Irena zabiła obydwa te zwierzaki po zamordowaniu synka. Dopiero po tej tragedii zaczęto odkrywać w jakiej sytuacji żyła Irena ze swoim dzieckiem. Okazało się, że miała poważne kłopoty finansowe. Nie miała za co opłacić czynszu. Skończyły się pieniądze, które zarobiła podczas kilkukrotnych wyjazdów zarobkowych do Niemiec. Sąsiedzi mówili, że gdyby o tym wiedzieli to by ją wsparli finansowo. Ale ona nie wyciągnęła do nikogo ręki o pomoc. Znajomi mówią o jej matczynej nadopiekuńczości. Chciała, aby Łukaszowi niczego nie zabrakło. Pewnego razu, gdy wygrała w lotto 100 zł. powiedziała:  „Może coś więcej wygram, to zapewnię byt sobie i Łukaszkowi”. Świadkowie tej tragedii snują domysły, że odebrała życie swemu dziecku, aby mu zaoszczędzić cierpień związanych z brakami materialnymi. A tu się bardzo pomyliła. To ona była najważniejszym darem dla swego dziecka, nie dobra materialne. Gdyby to wcześniej zrozumiała, to na pewno nie doszłoby do tej tragedii, a sytuacja materialna z pewnością by się odmieniła. Dar materialny jest ważny, ale dar samego siebie najważniejszy.

Druga historia, którą chcę opowiedzieć miała miejsce w Nowym Jorku. Anna i Marek z dwójką dzieci wyglądali na szczęśliwą rodzinę. Materialnie układało się im bardzo dobrze. Firma jaką prowadził Marek zapewniała im więcej niż tylko dostatnie życie. Mogli sobie pozwolić prawie na wszystko. Prowadzenie firmy pochłaniało Markowi wiele czasu, tak że nieraz Anna miała poczucie, że firma dla jej męża jest najważniejsza. Wolałaby nawet, aby zostawał dłużej z rodziną, nawet kosztem mniejszych zysków materialnych. Podobnie dzieci, które miały wszystko czego zapragnęły,  prosiły aby tata został w domu dłużej i pobawił się z nimi. To było dla nich cenniejsze niż te różne rzeczy, które otrzymywały. Ten problem jeszcze bardziej dał znać o sobie, gdy Marek zaangażował się uczuciowo w związek z kobietą o wiele lat młodszą od niego. Teraz miał jeszcze mniej czasu dla żony i dzieci. A nawet gdy był razem z nimi, to wyczuwało się jego nieobecność. Myślami i sercem był gdzieś indziej. Marek zasypywał teraz prezentami żonę i dzieci, jak gdyby chciał zrekompensować tę swoją nieobecność. Ale to nic nie zmieniało. Najbliżsi pragnęli bardziej jego obecności niż prezentów. W końcu Marek odszedł od swojej rodziny, oczywiście, zapewniając jej dostatek materialny. Ale to nie zrekompensowało cierpienia z powodu jego odejścia. Dar materialny jest ważny, ale nigdy nie zastąpi on daru z samego siebie.

Na te dwie powyższe historię spójrzmy przez pryzmat dzisiejszych czytań mszalnych. Oczywiście myśli w nich zawarte, jak najbardziej odnoszą się do naszych ludzkich relacji, ale najważniejsza w tym wszystkim jest nasza zbawiająca relacja do Boga. Ważne są dary jakie składamy Bogu z tego co posiadamy, ale najważniejszy jest dar z samego siebie. Jeśli ma się dokonać cud naszego zbawienia, winniśmy zaufać Bogu i ofiarować samych siebie. Nie wiele znaczą ofiary materialne, składane na różnego rodzaju dzieła boże, jeśli zabraknie w nich daru naszego czystego serca, ofiary z nas samych. O tym mówią czytania biblijne na dzisiejszą niedzielę. W pierwszym z nich słyszymy o proroku Eliaszu, który spotkał w Sarepcie wdowę i poprosił ją o kromkę chleba, na co ona odpowiedziała: „Na życie Pana, twego Boga, już nie mam pieczywa, tylko garść mąki w dzbanie i trochę oliwy w baryłce. Właśnie zbieram kilka kawałków drewna i kiedy przyjdę, przyrządzę sobie i memu synowi strawę. Zjemy to, a potem pomrzemy”. Prorok zaś jej odpowiedział: „Nie bój się! Idź, zrób, jak rzekłaś; tylko najpierw zrób z tego mały podpłomyk dla mnie i wtedy mi przyniesiesz. A sobie i twemu synowi zrobisz potem”. Uboga wdowa usłuchała proroka Eliasza. Ofiarowała wszystko, ryzykując swoje życie i życia swojego syna. Ofiarowała Bogu swoje życie i życie syna. Dzięki tej wierze nie tylko otwarły się dla niej bramy nieba, ale także dostatek materialny zagościł w jej domu: „Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się według obietnicy, którą Pan wypowiedział przez Eliasza”.

Kontynuację tej myśli odnajdujemy w ewangelicznej przypowieści o wdowim groszu. Jezus usiadł naprzeciw skarbony i patrzył jak wierni wrzucali swoje ofiary. Ewangelista podkreśla: „Wielu bogatych wrzucało wiele”. Zauważył to, bo prawdopodobnie składający ofiarę czynili to ostentacyjnie, aby inni to widzieli. Jednak Jezus zwrócił uwagę na kobietę, która złożyła bardzo małą ofiarę, jeden grosz. Nie tylko zauważył, ale pochwalił, mówiąc:  „Zaprawdę powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła najwięcej ze wszystkich, którzy kładli do skarbony. Wszyscy bowiem wrzucali z tego, co im zbywało; ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie”. Jezus podkreśla, że owa kobieta  ofiarowała „wszystko, co miała, całe swe utrzymanie”. W dosłownym greckim tłumaczeniu brzmiałoby to: „Ofiarowała całe swe życie”. Podobnie jak wdowa z Sarepty Sydońskie ofiarowała Bogu swoje życie. Niedościgniony wzór takiej ofiary odnajdujemy w Chrystusie, o którym w Liście do Hebrajczyków czytamy: „A tymczasem raz jeden ukazał się teraz, na końcu wieków, na zgładzenie grzechów przez ofiarę z samego siebie”. Zaś sam Jezus powie: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. Tę wielką miłość widzimy, spoglądając na Golgotę. Dar miłości z samego siebie ofiarowany Bogu i bliźniemu jest najpiękniejszym, zbawiającym darem.

W czasie IV pielgrzymki do Ojczyzny, w przemówieniu do przedstawicieli świata kultury św. Jan Paweł II zacytował słowa z Encykliki Gaudium et spes: „Człowiek, będąc jedynym na ziemi stworzeniem, którego Bóg chciał dla niego samego, nie może odnaleźć się w pełni inaczej, jak tylko przez bezinteresowny dar z siebie samego”. Po czym powiedział między innymi: „Podobnie jak przez absolutnie bezinteresowny dar Ojciec i Syn wraz z Duchem Świętym bytują w jedności Bóstwa – jako Komunia Osób, podobnie i człowiek nie inaczej spełnia siebie samego jak przez ‘bezinteresowny dar’. Ów dar stanowi pełną aktualizację celowości, która jest właściwa człowiekowi – osobie. Jego autoteleologia polega więc nie na tym, aby być ‘dla siebie’, zamykać się w sobie w sposób egoistyczny — ale aby być ‘dla innych’, być darem. Chrystus jest niedościgłym, a równocześnie wciąż najwyższym wzorem takiego człowieczeństwa. Człowiek urzeczywistnia siebie, spełnia siebie, przekraczając siebie. W tym potwierdza się jego osobowa tożsamość, a zarazem boski rys człowieczeństwa” (Kurier Plus, 2014).

UBOGACAJĄCA OFIARA

Jest wiele powodów, które sprawiają, że dzieci nie interesują się swoimi starszymi rodzicami, czy wręcz zapominają o nich. Papież Franciszek powiedział, że pełniąc posługę duszpasterską w Buenos Aires odwiedzał osoby starsze, które mówiły mu, że mają wiele dzieci a te do nich przychodzą. „Kiedy przyszły ostatni raz?” – zapytałem jedną z kobiet. „Cóż, w święta” – odparła.  „A był sierpień. Osiem miesięcy bez wizyty dzieci. Osiem miesięcy porzucenia. To się nazywa grzech ciężki. Rozumiecie?”- podsumowuje papież. Jeden z powodów takich sytuacji ukazuje poniższy przykład.

Rodzice sześcioletniego letniego Noego pragnęli zaszczepić w swoim małym dziecku poczucie odpowiedzialności społecznej i współczucia. A robili to w ten sposób. Noe otrzymywał comiesięczne kieszonkowe, z czego jedną trzecią miał przeznaczyć na pomoc bliźnim. Noah mógł wybrać sposób rozdzielenia tych pieniędzy. Mógł je dać bezdomnemu na ulicy, koledze w potrzebie, wrzucić do skarbonki dla biednych. Wybór należał do Noego, zobligowany był tylko do tego, aby każdego miesiąca jedną trzecią swego dochodu podzielił się z innymi.

Takich rodziców nie brakuje wśród nas. Wspólnota Dobrego Samarytanina z Nowego Jorku zorganizowała w ubiegłym roku bożonarodzeniową imprezę charytatywną „Dzieci polonijne dla swoich głodujących rówieśników w Afryce”. Na imprezie było wiele dzieci, które z ogromnym przejęciem oglądały na slajdach głodujące dzieci w Afryce, a później jeszcze z większym przejęciem zbierały pieniądze dla afrykańskich rówieśników i dzieliły się z nimi swoimi oszczędnościami. Pamiętam chłopca, który przyniósł z domu skarbonkę- świnkę ze swoimi oszczędnościami i ofiarował sierotom w Afryce. Pamietam także małą Miss Polonia z Maspeth, która ofiarowała dla afrykańskich dzieci całą nagrodę, jaką otrzymała z racji wyboru na Miss. Patrząc na to mam pewność, że ich rodzice, gdy się zestarzeją, nie będą czekać na odwiedziny swoich dzieci.

Ewangelia na dzisiejszą niedzielę mówi o takiej postawie. Jezus usiał w Świątyni Jerozolimskiej naprzeciw skarbony i obserwował ofiarodawców. Wielu bogatych wrzucało wiele pieniędzy. Wśród nich była także uboga wdowa, która wrzuciła niewiele, jeden grosik. Ale to właśnie na jej ofiarę zwrócił uwagę Chrystus: „Za­prawdę powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła najwięcej ze wszystkich, którzy kładli do skarbony”. Chrystus wyjaśnia dlaczego ta najmniejsza ofiara jest największą: „Wszyscy bowiem wrzucali z tego, co im zbywało; ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie”. Była to ofiara serca, w której człowiek oddaje samego siebie, a nie tylko pieniądze. Ofiara serca, nawet bez pieniędzy może stać się największa ofiarą. Serdeczny uśmiech, życzliwe skowo, wyciągnięta pomocna dłoń o wiele więcej znaczy niż zimne pieniądze zamknięte w konkretnej sumie. Ta życzliwie wyciągnięta dłoń niesie także pieniądze, ale one nie przesłaniają najgłębszych potrzeb naszego bliźniego.

Dzisiaj obchodzimy Narodowe Święto Nieodległości, a zatem spójrzmy na to święto przez pryzmat czytań liturgicznych. Ojczyzna, którą Jan Paweł II nazywał naszą Matką też oczekuje bezinteresownej miłości, daru. Posłuchamy co mówi na ten temat „największy z rodu Polaków”, św. Jan Paweł II. W Kielcach mówił na lotnisku: „Może dlatego mówię tak, jak mówię, ponieważ to jest moja matka, ta ziemia! To jest moja matka, ta Ojczyzna! To są moi bracia i siostry! I zrozumcie, wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że te sprawy nie mogą mnie nie obchodzić, nie mogą mnie nie boleć! Was też powinny boleć! Łatwo jest zniszczyć, trudniej odbudować. Zbyt długo niszczono! Trzeba intensywnie odbudowywać! Nie można dalej lekkomyślnie niszczyć!”.

W polskim skierował te słowa do zebranych: „W polskiej tradycji nie brakuje wzorców życia poświęconego całkowicie dobru wspólnemu naszego narodu. Te przykłady odwagi i pokory, wierności ideałom i poświęcenia wyzwalały najpiękniejsze uczucia i postawy u wielu Polaków, którzy bezinteresownie i z poświęceniem ratowali Ojczyznę, gdy była ona poddawana najcięższym próbom. Jest oczywiste, że troska o dobro wspólne winna być realizowana przez wszystkich obywateli i winna się przejawiać we wszystkich sektorach życia społecznego. W szczególny jednak sposób ta troska o dobro wspólne jest wymagana w dziedzinie polityki. Mam tu na myśli tych, którzy oddają się całkowicie działalności politycznej, jak i poszczególnych obywateli. Wykonywanie władzy politycznej, czy to we wspólnocie, czy to w instytucjach reprezentujących państwo, powinno być ofiarną służbą człowiekowi i społeczeństwu, nie zaś szukaniem własnych czy grupowych korzyści z pominięciem dobra wspólnego całego narodu”.

W zgiełku politycznym, nienawistnej zajadłości polityków często gubione jest dobro naszej Ojczyzny. Bardzo często przeciętny obywatel, nie ma czasu i możliwości sprawdzić, kto jest właścicielem medialnego przekaźnika i jakie ma w tym interesy i bezkrytycznie wierzy w to co tuba tego przekaźnika podaje. Muszę przyznać, że myśląc o mojej Ojczyźnie, bliższe są mi słowa Niemca, niż niektórych polskich posłów, czy europosłow. Posłuchamy zatem na zakończenie kilku wypowiedzi na temat Polski niemieckiego kardynała Gerharda Muellera, byłego prefekta Kongregacji Nauki Wiary: „Gdybym był Donaldem Tuskiem i miał coś do powiedzenia w Europie, to zamiast pouczać Polskę nauczyłbym wszystkich w Parlamencie Europejskim powiedzieć jedno słowo po polsku: ‘dziękuję’. Dziękuje za to, czego Polska dokonała w Europie”. „Polska ostała się nie dzięki wymiarom gospodarczym, społecznym czy politycznym, ale ostała się dzięki wierze chrześcijańskiej. Polska należy do Europy, ale Europa składa się z wielu narodów i dlatego Unia Europejska powinna brać przykład z Polski, bo dzięki takim krajom jak Polska Unia Europejska się rozwija. Polska nie musi dać się nauczać politykom z Brukseli, ze Strasburga co oznacza demokracja i wolność. Należy się szacunek polskim władzom, które zostały wybrane demokratycznie w imieniu całego kraju i w kontekście Unii Europejskiej”. „Polska jest krajem o wyjątkowych tradycjach wolnościowych i demokratycznych. Naród polski na przestrzeni wieków zawsze występował przeciwko najeźdźcy. Mimo tego, że w Powstaniu Warszawskim nie udało się pokonać okupanta i może z pozoru wydawać się, że była to walka bezsensowna, to jednak wpisuje się ona w kontynuację tych bohaterskich zrywów wolnościowych”. „Moim oczekiwaniem jest, aby przedstawiciele Unii Europejskiej w pełni respektowali polską demokrację i wolność. Polski naród przez setki lat za swoją wolność oddawał życie i cierpiał. Na Polskę trzeba spoglądać z perspektywy jej własnej historii i podziwiać za to, czego we własnej historii doświadczyła”. „Polska została podzielona, nastąpiły rozbiory, ale nie zaatakowano duszy polskiej. Dzisiejszy atak na Polskę jest gorszy, bo wtedy rozerwano tylko ciało. Dzisiaj chodzi o śmiertelny cios, który ma być zadany polskiej duszy. Wewnętrzne współrzędne chrześcijańskiej Polski mają zostać zniszczone” (Kurier Plus, 2018).

ZAUFAĆ BOGU

Są dni, tygodnie, miesiące, czasami lata, że wydaje się nam, że świat odziera nas ze wszystkiego. I nie widzimy końca niekorzystnych zdarzeń. Tracisz pracę, stanowisko, a fałszywi przyjaciele odwracają się od ciebie, aby nie stracić w oczach innych. Do tego mogą dojść, niezależne od ludzkiej zazdrości i nienawiści nieszczęścia losowe, które przygniatają cię do ziemi. Pamiętając o powiedzeniu: „Kogo Pan Bóg miłuje tego biczuje” spoglądasz w niebo i zbolały chcesz wołać: „Panie Boże, mniej tej miłości”.

Albo wołasz jak udręczony cierpieniem sprawiedliwy Hiob: „Po co się daje życie strapionym, istnienie złamanym na duchu, co śmierci czekają na próżno, szukają jej bardziej niż skarbu w roli; cieszą się, skaczą z radości, weselą się, że doszli do grobu. Człowiek swej drogi jest nieświadomy, Bóg sam ją przed nim zamyka. Płacz stał mi się pożywieniem, jęki moje płyną jak woda, bo spotkało mnie, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło. Nie znam spokoju ni ciszy, nim spocznę, już wrzawa przychodzi”.

W cierpieniu Hiob całkowicie ufał Bogu. Przez łzy mówił: „Lecz ja wiem: Wybawca mój żyje, na ziemi wystąpi jako ostatni. Potem me szczątki skórą odzieje i ciałem swym Boga zobaczę. To właśnie ja Go zobaczę, moje oczy ujrzą, nie kto inny; moje nerki już mdleją z tęsknoty (…) Nadzieją twą będzie Wszechmocny, obrócisz wzrok twój na Boga, wezwiesz Go, a On cię wysłucha, wypełnisz swoje śluby, zamiary swe przeprowadzisz. Na drodze twej światło zabłyśnie. On pychę wyniosłą uniża, tych wsławia, co oczy spuszczają. Uratuje prawdziwie czystego, za czystość rąk uratuje”.

Wiara i ufność Hioba zaowocowały bożym błogosławieństwem, co Księga Hioba opisuje w obrazowy sposób: „I Pan przywrócił Hioba do dawnego stanu, gdyż modlił się on za swych przyjaciół. Pan oddał mu całą majętność w dwójnasób. A teraz Pan błogosławił Hiobowi, tak że miał czternaście tysięcy owiec, sześć tysięcy wielbłądów, tysiąc jarzm wołów i tysiąc oślic. Miał jeszcze siedmiu synów i trzy córki. I żył jeszcze Hiob sto czterdzieści lat, i widział swych potomków – w całości cztery pokolenia”. W Biblii błogosławieństwo w sprawach materialnych jest symbolem błogosławieństwa w sferze ducha.

W pierwszym czytaniu biblijnym z Księgi Królewskiej słyszymy o proroku Eliaszu, który w Sarepcie spotkał wdowę i poprosił ją o wodę i chleb. Na co ona odpowiedziała: „Na życie Pana, Boga twego! Już nie mam pieczywa – tylko garść mąki w dzbanie i trochę oliwy w baryłce. Właśnie zbieram kilka kawałków drewna i kiedy przyjdę, przyrządzę sobie i memu synowi strawę. Zjemy to, a potem pomrzemy”. Eliasz każe jej zachować ufność: „Nie bój się! Idź, zrób, jak rzekłaś; tylko najpierw zrób z tego mały podpłomyk dla mnie i przynieś mi! A sobie i swemu synowi zrobisz potem”. Wdowa zaufała bardziej bożemu prorokowi niż własnemu rozsądkowi. Uczyniła jak prorok polecił. Wszyscy najedli się do syta. Stało się zgodnie ze słowami Pisma świętego: „Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się, zgodnie z obietnicą, którą Pan wypowiedział przez Eliasza”.

Jest to wzruszająca historia ludzi, którzy całkowicie zaufali objawiającemu się Bogu. Bóg prowadził Eliasza przez trudne doświadczenia życiowe. Prorok jednak nie zwątpił w Boga i przez swoją ufność wzrastał w wierze. Podobnie wdowa z Sarepty Sydońskiej, uwierzyła słowom Boga: „Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się, zgodnie z obietnicą, którą Pan wypowiedział przez Eliasza”. Ufając i dzieląc się resztą pożywienia, tak jak prorok Eliasz doświadczyła Bożej Opatrzności swoim życiu.

Do takiego zawierzenia wezwany jest każdy z nas. Może nie stajemy wobec niedostatków, które mogłyby stanowić zagrożenie naszego życia, jak w przypadku wdowy z Sarepty Sydońskiej. Mamy jednak wiele okazji, aby uczyć się zaufania Bożej Opatrzności. Doświadczamy nieraz poczucia opuszczenia i wydaje się nam, że Bóg nas opuścił, zapomniał o nas. Jednak tak nie jest. Bóg pamięta o nas i prowadzi nas pewną drogą, której nie raz nie rozumiemy. Pięknie to ujmuje prorok Izajasz: „Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie”.

Ewangeliczna opowieść o wdowim groszu jest również wezwaniem od złożenia swojej ufności w Bogu. Jest to opowieść nie o wielkości ofiary, ale o wielkości zaufania Bogu. Oddała wszystko, co miała na swoje utrzymanie, a siebie samą powierzyła Bożej Opatrzności. Jej dar był darem szczerego serca. Wszystko zależy od wielkości naszego serca i naszego zaufania Bogu. Nikt z nas nie jest na tyle biedny, aby nie mógł się podzielić z innymi, tak jak w tej poniższej historii. Pewnego razu rosyjski pisarz Lew Tołstoj idąc ulica spotkał żebraka, który poprosił go o jakiś datek. Tołstoj zaczął przeszukiwać swoje kieszenie, ale nie znalazł w nich pieniędzy, bo już wcześniej rozdał wszystko. Z życzliwością wyciągnął ręce do żebraka, przytulił go i pocałował, mówiąc: „Nie gniewaj się na mnie, mój bracie, nie mam ci nic do dania”. Twarz żebraka rozpromieniła się i przez łzy powiedział: „Dałeś mi bardzo dużo. Przytuliłeś mnie, ucałowałeś i nazwałeś mnie bratem. To wielki dar”. Mając tylko wdowi grosz, możemy obdarzać innych ogromnymi darami. Dar z siebie jest największym darem.

Może to tylko anegdota, ale jakże pouczająca. W afrykańskim kościele misyjnym zbierano tacę do wielkiego kosza, do którego składano nie tylko pieniądze. Mała dziewczynka nie mając nic do ofiarowania sama wskoczyła do kosza, dając do zrozumienia, że ofiaruje samą siebie. Takie historie mogą przybierać bardzo konkretny kształt, jak to było w życiu o. Gaetano Nicosia, salezjańskiego misjonarza, który pracował w Hong Kongu, Makau i chińskiej prowincji Guangdong, skąd został usunięty przez komunistów. Biskup Makau poprosił salezjanów o posługę duszpasterską wśród trędowatych na wyspie Colonae. Ta posługa wiązała się z niebezpieczeństwem zarażenia się trądem i śmiercią.

Ojciec Nicosia zgłosił się na wyjazd do pracy wśród trędowatych, tak jak to uczynił wcześniej św. Damian, udając się do trędowatych na hawajskiej wyspie Molokai, gdzie zaraził się trądem i zmarł. Ojciec Nicosia przez 48 lat, ewangelizował, dzieląc życie z trędowatymi. Stopniowo zmieniał to miejsce i życie trędowatych. Sprowadził na wyspę lekarzy i pielęgniarki, zapewnił chorym odpowiednie leki i urozmaicone pożywienie, budował domy, elektryfikował wyspę, zapewnił wodę pitną, zbudował kościół i szkołę. Założył gospodarstwo rolne i przyuczył do pracy w nim swoich podopiecznych, aby stali się samowystarczalni. Kiedy zarażony trądem w roku 2011 opuszczał swoją misję, nie było na niej już nikogo dotkniętego trądem. Dzięki świadectwu życia tego salezjanina większość członków wspólnoty, jaką się opiekował, przyjęła Chrystusa. Ojciec Nicosia zmarł w Hong Kongu w wieku 102 lat (Kurier Plus, 2021).