|

3 niedziela wielkanocna Rok C

SPOTKANIA NA DRODZE WIARY

Jezus ukazał się znowu nad Morzem Tyberiadzkim. A ukazał się w ten sposób: Byli razem Szymon Piotr, Tomasz, zwany Didymos, Natanael z Kany Galilejskiej, synowie Zebedeusza oraz dwaj inni z Jego uczniów. Szymon Piotr powiedział do nich: „Idę łowić ryby”. Odpowiedzieli mu: „Idziemy i my z tobą”. Wyszli więc i wsiedli do łodzi, ale tej nocy nic nie złowili. A gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus. A Jezus rzekł do nich: „Dzieci, czy nie macie nic do jedzenia?”. Odpowiedzieli Mu: „Nie”. On rzekł do nich: „Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie”. Zarzucili więc i z powodu mnóstwa ryb nie mogli jej wyciągnąć. Powiedział więc do Piotra ów uczeń, którego Jezus miłował: „To jest Pan!”. Szymon Piotr, usłyszawszy, że to jest Pan, przywdział na siebie wierzchnią szatę, był bowiem prawie nagi, i rzucił się w morze. Reszta uczniów dobiła łodzią, ciągnąc za sobą sieć z rybami. Od brzegu bowiem nie było daleko, tylko około dwustu łokci. A kiedy zeszli na ląd, ujrzeli żarzące się na ziemi węgle, a na nich ułożoną rybę oraz chleb. Rzekł do nich Jezus: „Przynieście jeszcze ryb, któreście teraz ułowili”. Poszedł Szymon Piotr i wyciągnął na brzeg sieć pełną wielkich ryb w liczbie stu pięćdziesięciu trzech. A pomimo tak wielkiej ilości sieć się nie rozerwała. Rzekł do nich Jezus: „Chodźcie, posilcie się!”. Żaden z uczniów nie odważył się zadać Mu pytania: „Kto Ty jesteś?”, bo wiedzieli, że to jest Pan. A Jezus przyszedł, wziął chleb i podał im, podobnie i rybę. To już trzeci raz, jak Jezus ukazał się uczniom od chwili, gdy zmartwychwstał. A gdy spożyli śniadanie, rzekł Jezus do Szymona Piotra: „Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?” Odpowiedział Mu: „Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham”. Rzekł do niego: „Paś baranki moje”. I powtórnie powiedział do niego: „Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie?” Odparł Mu: „Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham”. Rzekł do niego: „Paś owce moje”. Powiedział mu po raz trzeci: „Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie?” Zasmucił się Piotr, że mu po raz trzeci powiedział: „Czy kochasz Mnie?” I rzekł do Niego: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham”. Rzekł do niego Jezus: „Paś owce moje. Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz”. To powiedział, aby zaznaczyć, jaką śmiercią uwielbi Boga. A wypowiedziawszy to rzekł do niego: „Pójdź za Mną!” (J 21,1-19).

Poranek wielkanocny zapoczątkował dla uczniów Jezusa jeden z najpiękniejszych rozdziałów w ich życiu. Był to czas budzenia się i spełniania najradośniejszej nadziei, którą przynosił zmartwychwstały Chrystus. Przed trzema laty apostołowie porzucili wszystko i poszli za Nim. Jednak śmierć ich Mistrza przekreśliła pokładane w Nim nadzieje. Został zawód i rozpacz. Do pogrążonych w smutku uczniów docierają wieści o pustym grobie, o tym, że niektórzy z nich widzieli żywego Jezusa. One to sprawiały, że radosna nadzieja rodziła się nawet w tych, którzy nie dowierzali zasłyszanym pogłoskom. Może rzeczywiście Chrystus zmartwychwstał. W radosnym uniesieniu czekali nowych znaków, które potwierdziłyby to niewiarygodne wydarzenie. Czekanie nie było daremne. Jezus ukazuje się wiele razy, w Ewangelii, którą zacytowałem na wstępie czytamy: „Jezus ukazał się znowu nad Morzem Tyberiadzkim”.

Spotkanie nad Morzem Tyberiadzkim ma w sobie wiele uroku. Całą noc, apostołowie trudzą się połowem ryb. Trud okazał się bezowocny, puste sieci zwiastowały niedostatek. Zmęczeni nie mieli ochoty podziwiać piękna budzącego się dnia. Dopiero ludzka postać na tle porannej zorzy wyrwała ich z nocnego odrętwienia. Był to Jezus, który zatroskanym głosem pyta: „Dzieci, czy nie macie nic do jedzenia?” Następnie, tak przed swoją męką sprawia cud obfitego połowu. Apostołowie naliczyli 153 ryby. Ale to nie obfity połów był powodem radości apostołów, tylko spotkanie z Chrystusem zmartwychwstałym. Jeszcze niejeden raz Chrystus ukaże się swym uczniom, aby umocnić w nich wiarę w zmartwychwstanie. Umocnić na tyle, aby jej nie utracili, gdy będą prześladowani i na śmierć wydawani z powodu Jezusa. I tak się stanie; niczym dla nich będzie męczeństwo i śmierć wobec zmartwychwstania Chrystusa. Z radością będą szli na śmierć, widząc Jezusa i otwarte niebo. Spotkania wielkanocne z Jezusem gruntownie przemieniły apostołów.

Żyjąc dwa tysiące lat później od tych wydarzeń nie mamy szansy spotkania Jezusa tak jak apostołowie. Jesteśmy zdani niejako na świadectwo apostołów. Możemy pytać czy jest to świadectwo wiarygodne. Szczególnie dzisiaj pytamy o tę wiarygodność, gdy pojawia się wielu nauczycieli i „proroków”, którzy głosząc swe prawdy, powołują się nieraz na Jezusa. Przypatrzmy się, zatem świadectwu apostołów.

Pisarz Robert Cleath został ugruntowany w wierze przez rozważanie przemiany apostołów jaka nastąpiła po wielkanocnych spotkaniach z Jezusem. Przed zmartwychwstaniem Jezusa apostołowie byli załamani i pozbawieni wszelkiej nadziei, zaś po wydarzeniach wielkanocnych nastąpiła w nich niebywała przemiana. Doświadczyli oni mocy cudu. Cleath pisze: „Nie ma żadnego, racjonalnego wytłumaczenia tej przemiany poza ich własnym: oni widzieli Jezusa…. żywego”.

Zaś genialny matematyk Błażej Pascal uwierzył pełniej w Chrystusa medytując fakt, że apostołowie narażając swe życie nie przestali głosić światu zmartwychwstałego Chrystusa. Pascal powiedział, że bez zastrzeżeń wierzy ludziom, którzy gotowi są dać „swoje gardło” za prawdę, którą głoszą.

Są to bardzo ważne racje przemawiające za autentycznością świadectwa apostołów. Dzisiejsi twórcy sekt religijnych najczęściej mają w tym własny interes, bardzo często jest nim korzyść materialna. Ot choćby ostatnio zmarły Frederick Lenz, założyciel sekty religijnej „New Age”. Stał się on w bardzo krótkim czasie milionerem. Znaleziono go martwego w jego luksusowej posiadłości. Policja podejrzewa, że zmarł pod wpływem przedawkowania narkotyków.

Apostołowie Jezusa nie mieli żadnych korzyści materialnych, co więcej byli świadomi, że za głoszenie nauki Chrystusa czeka ich męka i śmierć. A mimo to nieustraszenie głosili to, w co głęboko wierzyli- zmartwychwstanie Jezusa. Musieli spotkać Chrystusa zmartwychwstałego i mieć pewność, że On żyje. To świadectwo jest jednym z wielu, na którym możemy budować swoją wiarę.

Obcowanie z Pismem świętym jest niezawodnym źródłem ugruntowania naszej wiary w Chrystusa zmartwychwstałego. Doświadczyli tego jeńcy w obozie nad rzeką Kwai. Więźniowie z odkrytymi głowami i boso zmuszani byli do ciężkiej pracy w promieniach palącego, tropikalnego słońca. Dobrze zbudowani mężczyźni w ciągu kilku tygodni stawali się chodzącymi szkieletami. Towarzyszyło temu załamanie psychiczne i duchowe. W tej sytuacji dwóch więźniów zorganizowało grupy, w których studiowano i rozważano Biblię. W czasie tych zajęć więźniowie odkryli, że Chrystus zmartwychwstał w nich. Tej prawdy doświadczali bardzo osobiście. To stało się źródłem ogromnej mocy, która ich wewnętrznie przemieniała. Ich życie uległo gruntownej przemianie. Wrócił optymizm i siła do przetrwaniu tych nieludzkich warunków.

Podobnie jak więźniowie obozu nad rzeką Kwai możemy zawierzyć Ewangelii i na tej drodze doświadczyć Jego zmartwychwstania w naszym życiu (z książki Ku wolności).

WYBACZAJĄCA MIŁOŚĆ

Arcykapłan zapytał apostołów: «Surowo wam zakazaliśmy nauczać w to imię, a oto napełniliście Jeruzalem waszą nauką i chcecie ściągnąć na nas odpowiedzialność za krew tego Człowieka?» «Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi – odpowiedział Piotr, a także apostołowie. Bóg naszych ojców wskrzesił Jezusa, którego wy straciliście, zawiesiwszy na drzewie. Bóg wywyższył Go na miejscu po prawicy swojej jako Władcę i Zbawiciela, aby zapewnić Izraelowi nawrócenie i odpuszczenie grzechów. Dajemy temu świadectwo my właśnie oraz Duch Święty, którego Bóg udzielił tym, którzy Mu są posłuszni». I zabronili apostołom przemawiać w imię Jezusa, a potem zwolnili. A oni odchodzili sprzed Sanhedrynu i cieszyli się, że stali się godni cierpieć dla Imienia Jezusa (Dz 5, 27b-32. 40b-41).

Wydarzenie znad Jeziora Galilejskiego oprócz ogromnego potencjału ludzkiego ciepła ma ważne przesłanie o zbawiennym wymiarze. Starożytni żydowscy rabini interpretując historie biblijne uwzględniali ich poczwórne znaczenie: znaczenie dosłowne i symboliczne, znaczenie intencyjne i znaczenie osobiste. Przez ten pryzmat spojrzymy na historię ewangeliczną zawartą w zacytowanym na wstępie fragmencie Ewangelii. Znaczenie dosłowne jest oczywiste, autor ewangeliczny opowiada o tym co się wydarzyło rankiem nad jeziorem i cytuje duże fragmenty dialogu między Jezusem a Piotrem. Znaczenia symbolicznego możemy się dopatrzyć w potrójnym pytaniu Jezusa: „Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie?” Wielu uważa, że to pytanie nawiązuje do potrójnego zaparcia się Piotra. Piotr trzy razy wyparł się Jezusa, a teraz przez to potrójne wyznanie miłości zadośćuczynił za swój miniony grzech. I tak dochodzimy do znaczenia intencyjnego. Jezus, mówiąc do Piotra: „Paś owce moje!” przekazuje mu władzę nad Kościołem, swoją owczarnią. Jezus powtarza to trzy razy. To potrójne polecenie jest ponownym potwierdzeniem wcześniej wyrażonej woli Jezusa przekazania Piotrowi potrójnej władzy pasterskiej w Kościele, gdy mówił: „I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie”. Chrystus mógł powiedzieć do Piotra: „Ponieważ trzy razy się mnie zaparłeś, zmieniłem decyzję. Odbieram ci władzę i przekazuję komu innemu”. Jednak zamiast tego potwierdza trzy razy wolę przekazania Piotrowi władzy kluczy. Decyzje Piotra podjęte tu na ziemi mają moc wiążącą w wieczności.

I ostatnie znaczenie, znaczenie osobiste. Przez uważną, przepojoną duchem modlitwy lekturę historii ewangelicznych możemy odkryć wiele odniesień i wskazówek dla naszego życia osobistego. Na przykład scena rozmowy Jezusa z Piotrem może zainspirować nas do przemyślenia naszej niewierności wobec Boga i bożego miłosierdzia wobec naszych błędów. Stalin mawiał, że ten kto popełnia błąd jest podobny do sapera, który tylko raz się myli. Ta pomyłka kończy się śmiercią spowodowanego przez nieuwagę wybuchu. I rzeczywiście w stalinowskiej machinie terroru, ten którego władza uznała, że popełnił błąd nie miał żadnych szans. Zostawał przekreślony. Ginął, obojętnie czy ta wina wobec władzy ludowej była rzeczywista, czy też zrodziła się tylko w chorej wyobraźni dyktatora. Ta mentalność pokutuje do dzisiaj. Wielu jest skłonnych do potępienia człowieka, przekreślenia go, gdy ten popełnia błąd. Bez dania mu żadnej szansy na poprawę. Jezus nie przekreśla Piotra. Znając jego żal za miniony błąd, powierza mu swoją owczarnię. Jezus nie pyta o nic więcej, tylko o miłość. Miłość usprawiedliwia Piotra i wszystko mu wybacza. Miłość daje Piotrowi moc i trwałość skały, na której Chrystus zbuduje swój Kościół.

Nieraz z powodu zwykłej ludzkiej słabości zapieramy się Boga, odchodzimy od Niego. Możemy być wtedy pewni, że Bóg nas nie przekreśla. Czeka aż zrozumiemy swój błąd i z żalem wrócimy do Niego. Zapewne wtedy zapyta, tak jak Piotra o miłość. A gdy ją w nas znajdzie możemy liczyć na Jego przebaczenie. Korzystając z tego przebaczenia musimy pamiętać o tym, że Bóg chce byśmy byli przedłużeniem jego miłosierdzia w świecie. Byśmy pochopnie nie przekreślali bliźniego, ale zawsze dawali mu szansę.

Jeszcze jedna z wielu osobistych myśli, jaką możemy odnaleźć we wspomnianej ewangelicznej historii. Poszukajmy jej nawiązując do doświadczeń pisarza A. J. Cronina. Wspomina on, że był bliski zrezygnowania z kariery pisarskiej zanim zaczął pisać. W połowie swojej pierwszej książki „Hatter’s Castle”, która później została przetłumaczona na 19 języków przerwał pisanie i niedokończony rękopis rzucił do pojemnika na popiół. Następnie wyszedł spacer. Szedł w strugach ulewnego deszczu. Nie uszedł daleko, gdy zobaczył rolnika, który mimo deszczu niestrudzenie kopał ziemię. Obraz rolnika pracującego samotnie w strugach deszczu zainspirował pisarza do wyciągnięcia rękopisu z kosza i dokończenia swojej książki. Gdy Cronin został sławnym pisarzem z wielką wdzięcznością wspominał rolnika, który zainspirował go, aby spróbował jeszcze raz.

Piotr całą noc łowił ryby i nic nie złowił. Lecz usłuchał Jezusa i na Jego polecenie zarzucił sieci. Spróbował jeszcze raz. Połów był zdumiewający. Zdumiewający będzie także efekt naszej wytrwałości w realizacji zadań jakie stawia przed nami Bóg jeśli usłuchamy Jezusa i tak jak Piotr, zaczniemy od nowa, nawet wbrew ludzkiemu rozsądkowi. Chrystus będzie w tym nie tylko inspiracją, ale źródłem realnej mocy (z książki Nie ma inne Ziemi Obiecanej).

SPOTKAĆ ZMARTWYCHWSTAŁEGO

Ja, Jan, ujrzałem i usłyszałem głos wielu aniołów dokoła tronu i Istot żyjących, i Starców, a liczba ich była miriady miriad i tysiące tysięcy, mówiących głosem donośnym: „Baranek zabity jest godzien otrzymać potęgę i bogactwo, i mądrość, i moc, i cześć, i chwałę, i błogosławieństwo”. A wszelkie stworzenie, które jest w niebie i na ziemi, i pod ziemią, i na morzu, i wszystko, co w nich przebywa, usłyszałem, jak mówiło: „Zasiadającemu na tronie i Barankowi błogosławieństwo i cześć, i chwała, i moc, na wieki wieków!” A cztery Istoty żyjące mówiły: „Amen”. Starcy zaś upadli i oddali pokłon (Ap 5, 11-14).

Świt nad Jeziorem Galilejskim ma w sobie coś mistycznego i tajemniczego. Ilekroć jestem na pielgrzymce w Ziemi Świętej i jest taka możliwość, to wschód słońca witam na brzegu Jeziora Galilejskiego. Najczęściej nad jeziorem, pogrążonym w mroku rozciągają się poranne mgły. Powoli zaczynają się pojawiać poranne zorze. Tafla jeziora budzi się ze snu tysiącami odcieni złota i czerwieni. Z mgły wyłaniają się łodzie rybackie, jak za czasów Jezusa. Nabożną i świętą ciszę poranka przerywa plusk ryb, które w radości życia wyskakują nad taflę jeziora, aby zachłysnąć się kolorami budzącego się dnia. Także mewy zbudzone ze snu, modlitewnym krzykiem wychwalają Stwórcę i Pana. W końcu na horyzontem pojawia czerwona lub żółta tarcza wschodzącego słońca. Blask ogarnia całą ziemię. Kolejny dzień zbudził się nad Jeziorem Galilejskim.

Siedząc nad jeziorem, w modlitewnym skupieniu wracam myślą do poranka, który opisuje fragment Ewangelii na dzisiejszą niedzielę. Szymon Piotr, Tomasz, Natanael, synowie Zebedeusza i jeszcze dwóch innych uczniów wybrało się na nocny połów ryb, ale tej nocy, jak mówi Ewangelia nic nie złowili. Podpłynęli do brzegu i tu spotkali Jezusa, którego nie rozpoznali. A Jezus troskliwie ich zapytał: „Dzieci, czy nie macie nic do jedzenia?”. I kazał im zarzucić sieci ponownie. Zapewne serce coś im podpowiadało, bo usłuchali nieznajomego: „Zarzucili więc i z powodu mnóstwa ryb nie mogli jej wyciągnąć”. Jan widząc cudowny połów powiedział do Piotra „To jest Pan”. Dla Piotra była szokująca wiadomość. Trudno zrozumieć jego zachowania. Ubrał się i wskoczył do jeziora. Może chciał szybciej dopłynąć do brzegu, do swego Mistrza. „A kiedy zeszli na ląd, ujrzeli żarzące się na ziemi węgle, a na nich ułożoną rybę oraz chleb”. A Jezus powiedział do nich: „Chodźcie, posilcie się!” Świętej ciszy tego poranka nie mąciły żadne zbędne słowa. Ewangelia mówi: „Żaden z uczniów nie odważył się zadać Mu pytania: ‘Kto Ty jesteś?’, bo wiedzieli, że to jest Pan”. Zapewne dla apostołów był to najcudowniejszy świt nad Jeziorem Galilejskim. Piękno natury łączyło się z pięknem duchowym. Kochający Bóg siedział razem z nimi. A Jego miłość nie tylko otwierała dla nich bramy nieba, ale troszczyła się o takie zwykłe ludzkie sprawy, jak chleb powszedni.

Gdy świtem siedziałem na Jeziorem Galilejskim, przyszła mi myśl, jak to byłoby cudownie zobaczyć Chrystusa na tafli jeziora, wyłaniającego się z porannej mgły. Ale szybko sobie uświadomiłem, że to było takie kuszenie Pana Boga. Przecież tak wiele jest śladów Jego obecności wśród nas. Wystarczy otworzyć dla Niego swoje serce, swoją duszę, swój umysł, aby doświadczyć radości spotkania z zmartwychwstałym Chrystusem, jak apostołowie nad Jeziorem Galilejskim. Bardzo ważnym miejscem spotkania z Bogiem są karty Pisma świętego. Święty Paweł pisze: „Przeto wiara rodzi się z tego, co się słyszy, tym zaś co się słyszy, jest słowo Chrystusa”.

Trzeba jednak przyznać, że Biblia, najważniejsza księga wiary często jest zaniedbywana. Czytamy wiele innych książek religijnych, nieraz wątpliwej wartości a Biblia pokrywa się kurzem w naszych biblioteczkach domowych. Znany polski pisarz i poeta pochodzenia żydowskiego Roman Brandstaetter na drodze Biblii nie tylko odnalazł Boga Starego Testamentu, ale także Jezusa. Bardzo pięknie pisze o miejscu Biblii w jego żydowskiej rodzinie: „Biblia leżała na biurku mojego dziadka. Biblia leżała na stołach moich praojców. Nigdy w bibliotece. Zawsze na poręczu. W naszym domu nikt Biblii nigdy nie szukał, nigdy również nie słyszałem, aby ktokolwiek pytał, gdzie ona leży. Wiadomo było, że u dziadków na biurku, u nas na małym stoliku obok fotela, w którym wieczorami zwykł siadywać ojciec. Miejsce, na którym leżała Biblia, było dla mnie miejscem wyróżnionym. Było ono dla mnie środkiem całego mieszkania, wyniesionym wysoko nad całe mieszkanie, punktem, dokoła którego wszystko się obracało. Gdy ojciec wieczorem czytał Biblię, chodziłem po pokoju na palcach. Dziadkowi nigdy bym się nie ośmielił przerwać jej lektury. Obaj byli dla mnie w takiej chwili naznaczeni przywilejem nietykalności. Od najmłodszych lat byłem świadkiem nieustannej manifestacji świętości tej Księgi, jej kultu i wywyższenia”.

Brandstaetter spotkał Chrystusa w Ziemi Świętej, którą nazywamy piątą Ewangelią. W czasie II Wojny Światowej pracował tam w Biurze Agencji Telegraficznej. Pewnej nocy przyszedł do niego Jezus z Nazaretu. Brandstaetter skończył po północy pracę, po czym ze sterty czasopism wyciągnął kilka tygodników. Z jednego z nich wypadła wkładka z reprodukcją rzeźby przedstawiającej ukrzyżowanego Chrystusa, o której Brandstaetter napisał: „Wyobrażała Chrystusa w chwilę po Jego śmierci. Z półrozchylonych warg uszedł ostatni oddech. Kolczasta korona spoczywała na Jego głowie jak gniazdo uwite z cierni. Miał oczy zamknięte, ale widział. Głowa Jego wprawdzie opadła bezsilnie ku prawemu ramieniu, ale na twarzy malowało się skupione zasłuchanie we wszystko, co się działo. Ten martwy Chrystus żył. Pomyślałem: Bóg… Dzieje tej biblijnej nocy są dla mnie smugą najwspanialszego światła, jakie widziałem w moim życiu”. Dwa lata później, 15 grudnia 1946 r., Roman Brandstaetter przyjął chrzest w Rzymie.

Roman Brandstaetter przyjaźnił się ze starszym od siebie wybitnym poetą Julianem Tuwimem. Ogromnie poruszył go jeden z wierszy Tuwima: „Jeszcze się kiedyś rozsmucę, / Jeszcze do Ciebie powrócę, /Chrystusie…/ Jeszcze tak strasznie zapłaczę, /Jeszcze przez łzy Ciebie zobaczę, /Chrystusie… /I taką wielką żałobą  /Będę się żalił przed Tobą, /Chrystusie, /Że duch mój przed Tobą uklęknie /I wtedy serce mi pęknie, Chrystusie…”. Rzeczywiście serce mu pękło. Zmarł bowiem na zawał serca. Ale czy zdążył wrócić do Chrystusa? Zamiast szukać odpowiedzi na to pytanie, popatrzmy na szukanie Chrystusa przez poetę. Roman Brandstaetter wspomina jedno ze swoich spotkań z Tuwimem. Obydwaj poeci wybrali się na kawę. „Panie Brandstaetter! Czy Chrystus istniał?” – zapytał Tuwim. „Musiał istnieć” – odpowiedział Roman. „To dobre! On musiał istnieć. Może byśmy wypili na to konto” – odrzekł Tuwim. Po kilku godzinach rozmowy poeci się rozstali. Tuwim wsiadł do taksówki, Brandstaetter zaś poszedł pieszo.  Po przejechaniu kilku metrów Tuwim kazał kierowcy zatrzymać samochód. Uchylił szybę i krzyknął do przyjaciela: – „Panie Romanie, to było bardzo dobre! On musiał istnieć!”.

Po śmierci Tuwima właściciel zakładu pogrzebowego zapytał Brandstaettera, wiedząc, że jest przyjacielem zmarłego: „Proszę pana, co mam zrobić? Mam tylko trumnę z krzyżem na wieku. Mam go zostawić czy zerwać?”. Brandstaetter nic nie odpowiedział. Ktoś inny zdecydował o zerwaniu krzyża. Ale wieko trumny było zabejcowane. Po zerwanym krzyża został znak. I z tym znakiem poeta został pochowany, jakby dalej szukał Chrystusa. Nie zdążył formalnie przyjąć chrztu, a na pytanie, czy zdążył spotkać Chrystusa, odpowiedzieć może tylko sam Bóg.

My przyjęliśmy chrzest, ale ciągle powinniśmy dorastać do coraz pełniejszego spotkania z Chrystusem i być świadkami tego spotkania. Tak jak apostołowie, o których mówi zacytowany na wstępie fragment Dziejów Apostolskich: „Dajemy temu świadectwo my właśnie oraz Duch Święty, którego Bóg udzielił tym, którzy są Mu posłuszni” (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

DORASTANIE DO WIARY

Pięcioletnia Kasandra uczestniczyła z rodzicami w Wielki Piątek w drodze krzyżowej, liturgii Wielkiego Piątku, jak i w wieczornej adoracji przy ołtarzu grobu Pańskiego. Zadawała w tym czasie dziesiątki pytań odnośnie śmierci i zmartwychwstania Jezusa. Trzeba mieć anielską cierpliwość i sporą wiedzę religijną, aby odpowiedzieć na jej wszystkie pytania. W drodze powrotnej do domu, gdy mijali cmentarz mała Kasandra niespodziewanie powiedziała: „Tak bardzo bym chciała, aby mój dziadzio zmartwychwstał chociaż jeden raz”. Wyobrażała sobie, że Jezus zmartwychwstaje każdego roku na Wielkanoc i jakby było wspaniale, gdy dziadzio mógł to zrobić chociaż jeden raz. Dla małej dziewczynki zmartwychwstanie Jezusa było tak oczywiste jak obecność przy niej rodziców. Zapewne Chrystus wymagał takiej wiary, gdy mówił do uczniów, że powinni stać się podobni do dzieci, aby wejść do Królestwa Niebieskiego. Kasandra nie potrafiła jeszcze kojarzyć zmartwychwstania Jezusa z naszym zmartwychwstaniem. Ale i do takiej wiary dorośnie, bo gdy wierzymy, że Chrystus zmartwychwstał, to jakby naturalną konsekwencją jest wiara w nasze zmartwychwstanie. Do takiej wiary powinniśmy ciągle dorastać i podejmować trud jej zgłębiania.

Okres od Zmartwychwstania Chrystusa do Zesłania Ducha Świętego był dla Apostołów czasem wzrastania i umacniania wiary w zmartwychwstanie, które uwiarygodniało nauczanie Jezusa i Jego czyny. Gdyby nie było zmartwychwstania zostałaby wprawdzie piękna nauka, według której warto żyć, ale już nie byłoby tak pewne, czy warto podejmować wysiłek, trud życia według wskazań Chrystusa. Istotą tego nauczania było zbawienie człowieka, życie wieczne. Każdy kto uwierzy w Niego choćby i umarł żyć będzie. Można by w to wszystko uwierzyć na podstawie cudów, których dokonał, w tym także cudów wskrzeszenia. Jednak, gdyby Sam nie zmartwychwstał, to nauczanie i wielkie działa jakich dokonał nie potrafiłyby rozwiać rodzących się wątpliwości. Przykładem tego są uczniowie Jezusa, którzy zwątpili, gdy zobaczyli swego Mistrza na krzyżu. Dopiero zmartwychwstanie rozwiało te wątpliwości i uwiarygodniło wszystko czego nauczał i dokonał. Zmartwychwstanie Jezusa stało się fundamentem wiary. Okres od Zmartwychwstania Chrystusa do jego Wniebowstąpienia jest czasem ciągle trwającego cudu cielesnej obecności Jezusa wśród swoich uczniów. Tę obecność potwierdzały tak zwane chrystofanie, czyli obiektywne ukazywanie się zmartwychwstałego Chrystusa. Nie chodzi tu o subiektywne doświadczenie jednej osoby. Jest to najmocniejszy dowód zmartwychwstania Jezusa, Jego bóstwa i prawdziwości nauki, bez których nie da się wytłumaczyć genezy i rozwoju chrześcijaństwa.

W trzecią niedzielę Wielkanocy słyszymy jeden z najpiękniejszych opisów chrystofanii. Niektórzy z Apostołów po tragicznych wydarzeniach w Jerozolimie i pierwszych radosnych wieściach o zmartwychwstaniu Mistrza wrócili nad Jezioro Galilejskie do swoich poprzednich rybackich obowiązków. Ze względu na piękno tego miejsca, talmudyści mówili, że jeżeli jest raj na ziemi, to jest on nad Jeziorem Galilejskim, zwanym także Morzem Tyberiadzkim. Pamiętnej nocy połów ryb był bardzo marny. Świtem Apostołowie przypłynęli do brzegu i zobaczyli zmartwychwstałego Jezusa, który powiedział im, aby zarzucili ponownie sieci. Usłuchali Go. Ten połów był tak obfity, że nie mieli wątpliwości, że sprawcą tego jest Jezus. Jeden z uczniów powiedział: „To jest Pan!” Gdy dopłynęli do brzegu zobaczyli rozżarzone węgle a na nich ułożone ryby i chleb. Jezus powiedział do nich: „Chodźcie, posilcie się!”. Wszyscy wiedzieli, że jest to właśnie On. A gdy spożywali śniadanie Jezus zapytał Piotra trzy razy, czy Go miłuje. Piotr z wielkim przejęciem odpowiedział, że tak, jakby chciał wynagrodzić swoje trzykrotne zaparcie się Jezusa w czasie Jego męki. A wtedy Jezus słowami: „Paś owce moje” uczynił go głową swojego Kościoła. Chrystus ukazywał się Apostołom jeszcze wiele razy. Spotkania ze zmartwychwstałym Chrystusem tak umocniły wiarę Apostołów, że nie zawahali się oddać swego życia za Chrystusa. Mieli absolutną pewność, że tracąc chwilę życia ziemskiego, w Chrystusie zyskają wieczność.

Proces autentycznego wzrastania w wierze winien angażować całą naszą osobowość. To znaczy trzy jej zasadnicze elementy: uczucie, rozum i wolę. Dla ilustracji przytoczę opis odpowiedzialnego umacniania więzi między młodym mężczyzną i młodą kobietą, którzy planują wspólne życie. Przy pierwszym spotkaniu zauważają, że są atrakcyjni dla siebie. I myślą: „To jest ktoś, kogo chciałbym poślubić lub za kogo chciałabym wyjść za mąż”. Rozwijające się uczucie pcha młodych do podjęcia decyzji wspólnego życia, ślubu. Ale wtedy dochodzi do głosu rozum, hamuje zapędy gorących serc, zadając pytania: „Czy my na pewno pasujemy do siebie? Jaka ona jest w rzeczywistości? Jakim on jest człowiekiem? Czy będziemy dla siebie wsparciem?” itp. Aby odpowiedzieć na te pytania powinni spędzić więcej czasu ze sobą, lepiej się poznać. I gdy rozum pozytywnie odpowie na zadane pytania wtedy wspiera niejako decyzję ślubu, która zapadła już w sferze uczuć. Ale ostateczna i najważniejsza decyzja musi być podjęta na płaszczyźnie woli. To wola powstrzymuje marsz do ołtarza, stawiając pytania: „Czy jestem gotowy zrezygnować z dotychczasowego stylu życia dla tej osoby? „Czy warto rezygnować z dotychczasowych wygód i wolności? Czy na pewno chcę wziąć odpowiedzialność za drugą osobę?” Młodzi staną na ślubnym kobiercu, gdy aktem woli potwierdzą decyzje zawarcia małżeństwa w sferze uczucia i rozumu.

Podobnie jest z naszą wiarą. W różnych okolicznościach zetknęliśmy się z Jezusem. Najczęściej miało ono miejsce w okresie naszego dzieciństwa. Jezus jawił się jako ktoś wspaniały, wielki, wszechpotężny. Z zapartym tchem słuchaliśmy opowieści o Jego nadzwyczajnych czynach. Nie mniej intryguje On i fascynuje dorosłych. Przyciąga do Siebie. Ale wtedy rozum wkracza do akcji. Rodzą się rozliczne pytania: „Czy Jezus naprawdę istniał? Czy cuda, które czynił naprawdę miały miejsce? Czy naprawdę zmartwychwstał? Czy Jego nauka sprawdza się w życiu?” itd. Aby odpowiedzieć na te pytania trzeba więcej czasu spędzić z Chrystusem. To znaczy, częściej czytać Pismo święte, więcej prowadzić rozmów na ten temat, więcej czasu poświęcić na refleksję i modlitwę. Gdy będziemy otwarci, to dojdziemy do wniosku, że naprawdę Chrystus jest Synem Bożym, naszym Zbawicielem. Ale to jeszcze nie jest wiara. Do głosu musi dojść nasza wola, która pyta: „Czy jestem gotowy na zmianę życia, czy jestem gotów żyć według bożych wymagań? Czy jestem gotów podporządkować swoją wolę woli bożej? Czy jestem gotowy wziąć odpowiedzialność za swoją wiarę i głosić ją innym? Czy zrobię wszystko, aby żyć według bożych przykazań?” itd.

Akt woli wyrażony pozytywna odpowiedzią na powyższe pytania wprowadzą nas do grona wierzących, dla których zmartwychwstały Chrystus jest Panem i Zbawicielem (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

ŚWIĘTY GRZEGORZ WIELKI

Takie pytanie zadaje Chrystus każdemu następcy św. Piotra. I tylko ten, kto odpowie jak Piotr może godnie i owocnie wypełnić swoje powołanie. Na to pytanie trzeba odpowiadać codziennie. Popatrzmy, jak to czynił papież Grzegorz I, któremu potomni nadali przydomek Wielki.

Grzegorz urodził się w Rzymie w 540 roku w rodzinie rzymskich patrycjuszów, która dała Kościołowi dwóch papieży: Feliksa III oraz Agapita. Rodzice Grzegorza, Gordian i Sylwia doznali chwały wyniesienia na ołtarze. Na wychowanie młodzieńca duży wpływ miały również jego ciotki: św. Farsylia i św. Emiliana. Dzięki zamożności rodziców oraz poważnemu potraktowaniu przez nich krążącego wówczas powiedzenia, że „mądry ojciec sto razy więcej wkłada pieniędzy w naukę dzieci aniżeli w utrzymanie winnicy”, przyszły papież otrzymał staranne i wszechstronne wykształcenie. Doskonale poznał dziedzictwo kultury rzymskiej- pogańskiej i chrześcijańskiej. Zaś studium prawa przygotowało go do służby publicznej, w której doszedł aż do urzędu prefekta Rzymu, który był wówczas pod władzą cesarstwa wschodniego. Był to szczyt kariery politycznej i administracyjnej w tej części cesarstwa wschodniego.

Święty Grzegorz nie był jednak zainteresowany karierą polityczną. Po czterech latach pomyślnego sprawowania najwyższego urzędu w Rzymie, opuścił eksponowane stanowisko i wstąpił do benedyktynów. W 573 roku przemienił odziedziczony pałac na klasztor, gdzie razem z grupą znajomych i przyjaciół rozpoczął życie zakonne. Wykorzystując swoje posiadłości na Sycylii ufundował i uposażył sześć kolejnych klasztorów. Resztę swego majątku przeznaczał na cele dobroczynne. Ta decyzja nie była wynikiem niepowodzenia życiowego, czy zawodu miłosnego. Był to pozytywny wybór- ze służby cesarskiej odszedł na służbę w królestwie Chrystusowym. W klasztornej ciszy poprzez modlitwę, posty i lekturę ksiąg świętych Grzegorz przygotowywał się do wielkich zadań jak wyznaczy mu już wkrótce Opatrzność Boża.

Papież Benedykt I w roku 577 mianował Grzegorza diakonem kościoła rzymskiego i powierzył mu obowiązek jałmużnika. Następca Benedykta, Pelagiusz II w roku 579 wysyłał Grzegorza w charakterze nuncjusza do Konstantynopola. Był to dla niego nowy świat, mało mu znany i prawie obcy. Greckim władał słabo. Należał do pokolenia rozkochanego w łacinie i widzącego w niej jeden z elementów łączących narody barbarzyńskiej Europy w chrześcijańską wspólnotę. Wkrótce zorientował się, że bariera językowa, a przed wszystkim różne wizje teologiczne i filozoficzne chrześcijaństwa oddalają od siebie Kościół wschodni i zachodni. Przez sześć lat usiłował wyjaśniać i uzasadniać stanowisko papieża pragnącego utrzymać dogmatyczną i hierarchiczną jedność Kościoła wschodniego i zachodniego.

Ceniąc wielką mądrość i roztropność świętego Grzegorza papież Pelagiusz II wezwał go do Rzymu, aby pomagał mu w zarządzaniu Kościołem i był jego osobistym sekretarzem.

Św. Grzegorz z radością wrócił do klasztoru w Rzymie, gdzie zamierzał spędzić resztę życia. Rzym w czasie nieobecności Grzegorza bardzo się zmienił. Wiele patrycjuszowskich rodzin, uchodząc przed Longobardami opuściło miasto. Na ich miejsce napłynęła biedota z terenów spustoszonych najazdem barbarzyńców. Papież Pelagiusz II uwolnił Rzym od Longobardów za cenę wysokiego okupu. Wieczne Miasto było zubożałe, bez blasku chwały i chore. Epidemia zdziesiątkowała jego mieszkańców, nie oszczędzając Pelagiusza, który zmarł 7 lutego 590 roku. Na jego miejsce lud, senat i kler jednogłośnie przez aklamację, wybrał Grzegorza na urząd Najwyższego Pasterza. Święty w duchu pokory wzbraniał się przed przyjęciem tej godności. Próbował nawet zbiec z Rzymu, a gdy to zawiodło, liczył jeszcze na sprzeciw cesarza Maurycjusza. Wpływał przez swoich przyjaciół w Konstantynopolu, by władca zaprotestował przeciwko jego wyborowi. I to nie odniosło skutku. Ostatecznie, 3 października 590 roku, po uprzednich święceniach kapłańskich Grzegorz otrzymał święcenia biskupie i objął urząd papieski. Na początku swej posługi przyjął pokorny tytuł, który równocześnie stał się programem jego pontyfikatu: „Sługa sług Bożych”.

W duchu służby i miłości do Kościoła rozpoczął jego naprawę. Z kurii papieskiej pousuwał niegodnych urzędników i hierarchów Kościoła. Podobnie czynił z biskupami i proboszczami. I tak usunął z urzędu biskupa Cagliari, a metropolitę Neapolu skazał na pokutę w klasztorze. Równocześnie papież zajął się usprawnieniem administracji dóbr kościelnych, które były podstawą działalności charytatywnej kościoła. Dobra te powstawały z darowizn cesarskich i prywatnych w formie latyfundiów w Italii, Dalmacji, Południowej Galii oraz w Afryce. Stanowiły one zaczątek późniejszego państwa kościelnego. Za czasów świętego Grzegorza dochody z darowizn przeznaczano na poprawę losu wygnańców, uciekinierów, wywłaszczonych posiadaczy majątków, byłych urzędników cesarskich w dawnych prowincjach Imperium. W czasie zarazy, która nawiedziła Rzym, papież w pokutnym stroju przewodził procesji błagalnej, odwiedzając kościoły Rzymu. I jak mówi tradycja, trzeciego dnia, gdy procesja przechodziła obok grobowca cesarza Hadriana ukazał się nad nim promienisty anioł chowający miecz do pochwy. I od tego momentu ustała zaraza, a grobowiec otrzymał nazwę zamku świętego anioła. A na pamiątkę tego zdarzenia odprawiana jest procesja błagalna w dzień św. Marka.

Godne podziwu było uczulenie św. Grzegorza na stosowanie sprawiedliwości i jednocześnie dobroci względem wszystkich: chrześcijan, pogan i Żydów. Ci ostatni mieli w nim dobrego opiekuna. Nie byli nigdy wyłączani z ogólnego rozdawnictwa jałmużny ubogim. Wiedzieli też, że Grzegorz, biskup rzymski, nie pozwala na przeszkadzanie im w oddawaniu czci Bogu według dawnych zwyczajów. Przykładem tej sprawiedliwości i dobroci jest list świętego Grzegorza do subdiakona Piotra, który był zarządcą dóbr kościelnych na Sycylii. Oto jego fragment: „Prócz tego dowiedziałem się, że pierwsza opłata podatku gruntowego bardzo jest dokuczliwa dla naszych rolników, dlatego że są zmuszeni do płacenia podatków, zanim mogą sprzedać owoce swej pracy. A ponieważ ze swoich zasobów uiścić tego nie mogą, pożyczają od urzędników skarbowych i ciężko płacą za to dobrodziejstwo. To sprawia, że narażeni są na wielkie wydatki. Wobec tego niniejszym nakazuję, abyś ty przy twojej obrotności zwrócił z dochodów publicznych to wszystko, co w tych okolicznościach mogli pożyczyć od postronnych. Nakazuję dalej, aby powoli ściągano podatki z wieśniaków kościelnych ‘w miarę jak będą mogli płacić ‘ aby w okresie, gdy na nich wywierają nacisk, nie byli zmuszeni sprzedawać zbyt tanio tego, co by im później mogło starczyć na zapłatę; nadto wówczas nie mogliby wcale wywiązać się z dostawy do spichrzów”. List kończy się ostrym napomnieniem: „To wszystko uważnie czytaj i pozbądź się swego nałogowego niedbalstwa. Postaraj się, aby moje pismo skierowane do rolników odczytano we wszystkich osadach, żeby wieśniacy wiedzieli, jak z mego upoważnienia mają się bronić przeciw gwałtom; trzeba im wręczyć bądź oryginały, bądź odpisy… Usłyszałeś, czego chcą, zastanów się, co masz czynić”.

Miłością i dobrocią św. Grzegorz zjednywał dla Chrystusa barbarzyńców. W duchu przyjaźni i życzliwości pozyskał dla Kościoła królową Longobardów. W 587 roku przyjął chrześcijaństwo król Rekared, pociągając za sobą Wizygotów w Hiszpanii. Augustyn, mnich z klasztoru św. Andrzeja, założonego przez Grzegorza, został wysłany w 596 roku na misje do Anglii. Wspierając te misje św. Grzegorz prowadził obfitą korespondencję z biskupami Galii, z królową Franków Brunhildą, z władcą Anglów Adilbertem. Święty Grzegorz dbał także o liturgię kościoła. Ujednolicił i upowszechnił obrządek rzymski. Do tej pory każdy kraj, a nawet diecezja miły swój obrządek, co było powodem zamieszania. Mimo rozlicznych i absorbujących zajęć św. Grzegorz zostawił po sobie bogatą spuściznę literacką.

12 marca 604 roku św. Grzegorz odszedł po nagrodę do Pana. Na wiadomość o jego śmierci św. Izydor napisał: „Grzegorz, papież, biskup rzymskiej stolicy apostolskiej, pełen bojaźni Bożej i najwyższej pokory, jaśniejący tak wielkim blaskiem Ducha Świętego, jak żaden z doktorów jego czasów, ani też nikt przedtem” (z książki Wypłynęli na głębię).

„CUDA Z NIEBA”

Przed Wielkanocą tego roku wszedł na ekrany film pod tytułem „Cuda z nieba”, zrealizowany na podstawie książki o tym samym tytule. Zaś historia opisana w tej książce jest oparta na autentycznych wydarzeniach, które miały miejsce w Teksasie w Stanach Zjednoczonych. Jest to wzruszająca historia chorego dziecka i jego uzdrowienia spisana przez matkę. Annabel Beam większość dzieciństwa spędziła w szpitalach, przykuta do łóżka przez rzadką chorobę żołądka, która nie dawała jej szans na normalne życie. Lekarze uznali, że choroba jest nieuleczalna. Rodzice wszystko podporządkowali jednemu celowi jakim było, utrzymaniu córeczki przy życiu i zapewnieniu jej normalnego dzieciństwa. Mimo ogromnej miłości rodziców dziewczynka wiele cierpiała. Niekończące się wizyty u lekarzy, pobyty w szpitalu, zastrzyki, tuby, przetaczanie krwi były powodem ogromnego cierpienia małej dziewczynki. Pewnego razu powiedziała do matki: „Mamusiu …. Ja już chcę umrzeć i pójść do nieba, chcę spotkać Jezusa. Tam już nie będzie bólu”.

Gdy Annabel czuła się lepiej, bawiła się ze swoimi dwoma siostrami. Ulubioną zabawą dziewczynek była wspinaczka na drzewa, które rosły wokół domu. Pewnego południa, w czasie takiej zabawy Annabel spadła na głowę z wysokości ponad dziewięciu metrów do ogromnej dziupli w drzewie. Prawie wszyscy byli przekonani, że ten upadek był śmiertelny. Rozpoczęła się dramatyczna akcja ratownicza. Ku zaskoczeniu wszystkich dziewczynka wyszła bez szwanku z tego wypadku, a co więcej okazało się, że choroba, z którą zmagała się od kilku lat i która według wszelkich przesłanek medycznych była nieuleczalna ustąpiła. Dziewczynka została uzdrowiona, w co najtrudniej było uwierzyć jej mamie, która w czasie choroby dziecka przechodziła momenty zwątpienia, ale nie załamała się dzięki wierze i pomocy krewnych i przyjaciół.

Ale jeszcze bardziej była zyskująca opowieść dziewczynki, o tym co się wydarzyło, gdy przebywała w dziupli. Annabel powiedziała mamie, że była w niebie i siedziała u Jezusa na kolanach, który jej powiedział: „Kiedy strażacy cię wyciągną, nic Ci nie będzie”. Przez cały czas czuwał przy niej też jej Anioł Stróż jako opiekun i pocieszyciel. Potwierdzeniem prawdziwości opowieści Annabel było jej cudowne uzdrowienie, które zaskoczyło lekarzy. Było ono niewytłumaczalne z punktu widzenia medycyny. Zaś dla matki Annabel sprawa była całkiem jasna. Powiedziała:  „Zawsze wierzyliśmy w cuda, przynajmniej w teorii. ‘Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych’ – mówiono nam, a raz na wiele, wiele lat słyszałam o czymś zupełnie nieprawdopodobnym, co rozwiewało ludzkie lęki. A teraz trzymam taki cud we własnych rękach:” Aby dokonał się cud spotkania z Bogiem trzeba go prosić o spełnienie modlitwy zamieszczonej w tej książce: „Od tchórzostwa, które nie pozwala nam przyjąć nowej prawdy, od lenistwa, które pozwala nam zadowolić się półprawdą, od arogancji, przez którą myślimy, że znamy całą prawdę, wybaw nas, Panie.”

Ziemskie doświadczenia spotkania z Bogiem przybliżają do rzeczywistości nieba, którego wizję opisuje św. Jan w Apokalipsie: „Ja, Jan, ujrzałem i usłyszałem głos wielu aniołów dokoła tronu i Istot żyjących, i Starców, a liczba ich była miriady miriad i tysiące tysięcy, mówiących głosem donośnym: ‘Baranek zabity jest godzien otrzymać potęgę i bogactwo, i mądrość, i moc, i cześć, i chwałę, i błogosławieństwo’”. Ta wizja wyrasta niejako z chrystofanii, czyli ukazywanie się Jezusa Chrystusa po Jego zmartwychwstaniu, których świadkiem był św. Jan. Pusty grób Jezusa i chrystofanie są solidnym oparciem na faktach historycznych naszej wiary w zmartwychwstanie Jezusa. Ewangelia na dzisiejszą niedzielę opisuje jedną z najpiękniejszych chrystofanii, która miała miejsce nad Jeziorem Galilejskim. Jednym z najpiękniejszych przeżyć z pielgrzymki do Ziemi Świętej jest świt nad Jeziorem.

Pamiętam jak pewnego razu, przed wschodem słońca wybrałem się nad Jezioro Galilejskie. Niesamowita cisza, którą dopełniał krzyk porannego ptaka. W półmroku majaczyły niewyraźne kształty łodzi rybackich, jak w czasach Jezusa. A potem na wschodniej stronie pojawiały się pierwsze poranne zorze. Wszystko zaczynało tańczyć w rytm wschodzącego słońca. Wystarczyło pogrążyć się w mistycznej atmosferze poranka, aby prawie namacalnie odczuć, jak po migocących zlotem falach przychodzi do nas zmartwychwstały Chrystus.

Apostołowie doświadczyli realnie tego spotkania. W Ewangelii czytamy: „A gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus”. A nierozpoznany Jezus zapytał z troską: „Dzieci, macie coś do jedzenia?” odpowiedzieli, że nie, bo całą noc łowili i nic nie złowili. Jezus im powiedział: „Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie”. Usłuchali Go. Połów był tak obfity, że apostołowie nie mieli wątpliwości, że był to cud, i że za tym cudem stoi Jezus. Szymon Piotr prawdopodobnie chciał jak najszybciej spotkać się ze swoim Panem, dlatego jak mówi Ewangelia: „Szymon Piotr, usłyszawszy, że to jest Pan, przywdział na siebie wierzchnią szatę – był bowiem prawie nagi – i rzucił się wpław do jeziora”. Gdy wszyscy dopłynęli do brzegu zobaczyli Jezusa przy rozżarzonym ognisku, na którym były ryby i chleb. Jezus powiedział do apostołów: „Chodźcie, posilcie się!”. Aż trudno sobie wyobrazić radość tego wielkanocnego posiłku. W tej radosnej rodzinnej atmosferze miało miejsce wydarzenie, które przypomina stojący tam spiżowy pomnik Chrystusa i klęczącego przy nim św. Piotra. Jezus zapytał Piotra trzy razy, czy Go kocha. Na każdą twierdzącą odpowiedź Jezus powiedział: „Paś owce moje”. W ten to sposób Jezus przekazał Piotrowi władzę nad swoim Kościołem. Dokonał tego w atmosferze miłości, wzajemnej życzliwości, zatroskania, aby zapewne powiedzieć w jakim duchu ma być sprawowana władza w Jego Kościele.

Sieć pełna ryb jest radosnym obrazem symbolizującym budowę wspólnoty Kościoła. W tej budowie, św. Piotr wyciągający sieć pełną ryb będzie odgrywał bardzo ważną rolę. Ojciec Kościoła św. Augustyn tak interpretuje to wydarzenie: „Jak połów oznacza Kościół, to jest, jakim będzie na końcu wieków, tak Pan w innym połowie oznaczył Kościół, jakim jest on teraz. Tamtym połowem poucza na początku swego nauczania, tym zaś po swoim zmartwychwstaniu. Ukazuje więc, iż tamten oznacza dobrych i złych, jakich Kościół ma teraz, ten zaś tylko dobrych, których będzie miał na zawsze, gdy dopełni się przy końcu wskrzeszenie umarłych”. W tym budowaniu kościoła bardzo ważne było świadectwo wiary św. Piotra. A zaświadczył on o Chrystusie cierpieniem i męczeńską śmiercią. Już u samych początków Kościoła był na to gotowy. Mówi o tym pierwsze czytanie z Dziejów Apostolskich. Uczniowie byli przesłuchiwani przez arcykapłan, który powiedział: „Surowo wam zakazaliśmy nauczać w to imię, a oto napełniliście Jeruzalem waszą nauką i chcecie ściągnąć na nas odpowiedzialność za krew tego Człowieka? Piotr i inni apostołowie odważnie odpowiedzieli: „Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi”.

Te ostanie słowa św. Piotra są dla każdego z nas, jak cudowne doświadczenia spotkania z Bogiem przekuwać na rzeczywistość nieba (Kurier Plus 2014).

PYTANIE O PRAWDZIWĄ MIŁOŚĆ

Zakochani najczęściej zadają pytanie, które słyszymy w dzisiejszej Ewangelii: „Czy kochasz mnie?” Jest to istotne pytanie w relacjach międzyludzkich. Pozytywna odpowiedź daje gwarancje, że będziemy szczęśliwi, że w pełni zrealizujemy się we wspólnocie małżeńskiej, rodzinnej i wszelkiej innej, chociaż ta miłość w różnych wspólnotach przybiera inny kształt. Chrystus zadaje to pytanie Piotrowi. Ale jest to pytanie skierowane nie tylko do niego. Wcześniej Chrystus powiedział do apostoła Szymona, zmieniając jego imię: „Ty jesteś Piotr, czyli Opoka i na tej opoce zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie”. Słowo „kościół” ma swój starożytny odpowiednik w języku greckim „ekklesia” i hebrajskim „qahal”. Co przybrało później nazwę łacińską ecclesia. W klasycznej grece ekklesia oznacza zgromadzenie obywateli, czyli samorządna ludzka wspólnota. W przypadku Kościoła oznacza przede wszystkim zgromadzeniem ogółu wiernych. Piotr z woli Chrystusa otrzymał szczególną rolą w tym zgromadzeniu. Ma być fundamentem widzialnej jedności tego Kościoła oraz ma w nim szczególną władzę, władzę kluczy.

Dlaczego Jezus zadaje to pytanie Piotrowi trzy razy? W odpowiedzi możemy odwołać się do symboliki tej liczby. Trzy to przezwyciężenie wszelkiego rozdwojenia – niejako połączenie razem początku, środka i końca. Wyraża uniwersalizm, wskazuje na doskonałość i pełnię – świat składa się z trzech elementów: nieba, ziemi i podziemi. W wielu religiach uznawana jest za liczbę boską. Zapewne Piotr słysząc trzykrotne pytanie Jezusa o miłość z żalem przypomniał sobie trzykrotne zaparcie się swego Mistrza. Powtarzane pytania nie są identyczne w swej wymowie, ale są pytaniami o coraz większą miłość, tak jak zaparcie się Piotra pogłębiało się za każdym kolejnym pytaniem. Podobnie w odpowiedzi św. Piotra wyczuwamy coraz większy żal zaparcia się i coraz żarliwszą miłość. W odpowiedzi na to wyznanie Piotra Jezus powiedział do niego: „Paś owce moje”. W tych słowach powierzył mu troskę nad całym swoim Kościołem. A zatem miłość jest zasadą i istotą wspólnoty Kościoła. Jest najważniejszą prawdą Kościoła i każdego z nas osobiście. Nasza miłość zanurzona w miłości Chrystusa i Jego Kościoła daje nam pewność, że nie pobłądzimy. W nim odnajdujmy prawdę o autentycznej miłości, która broni życia każdego życia każdego człowieka.

Na kanwie filmu Unplanned (Niezaplanowana) popatrzmy na prawdę odnajdywania prawdy o miłości. Prawda ukazana w filmie nie wszystkim się podoba, stąd też tak liczne przeszkody na drodze jego realizacji i dystrybucji. Twórcom filmu odmawiano licencji na wykorzystanie muzyki. Producenci mieli też kłopot z reklamowaniem swojego dzieła. Część sieci telewizyjnych, w tym Lifetime, TravelChannel, Food Network, Hallmark Channel odmówiły zamieszczenia reklam Unplanned. Twitter usiłował wprowadzić cenzurę tego filmu, usuwając tysiące subskrybentów, którzy pozytywnie wyrażali się o filmie, tłumacząc się problemami technicznymi. Mimo tych licznych przeszkód film odniósł sukces kasowy w Stanach Zjednoczonych. W ciągu ostatniego weekendu marca 2019 roku, kiedy zaczęto go wyświetlać w kinach, przyniósł zysk 6,1 milionów dolarów i spotkał się z dużym uznaniem publiczności. O sukcesie Unplanned, mimo kłopotów z promocją, świadczy fakt, że PureFlix zdecydował się na pokazy w kolejnych 700 kinach w USA.

Film przedstawia historię Abby Johnson, która kierując się prawdą „miłości ułomnej” doszła do miłości prawdziwej, o którą pyta Chrystus w dzisiejszej Ewangelii św. Piotra i każdego z nas, miłości, która ogarnia każdego człowieka i modli się nawet za swoich oprawców. „Miłością ułomną” nazywam miłość, która odmawia życia dziecku nienarodzonemu w imię rzekomego dobra osoby drugiej. Unplanned, opierając się na książce Johnson, opisuje drogę życiową autorki, której związki z przemysłem aborcyjnym zaczęły się jeszcze w czasach studenckich, gdy będąc naiwną młodą dziewczyną postanowiła zgłosić się do pracy jako wolontariuszka w klinice Planned Parenthood. Uwierzyła wówczas, że celem tej aborcyjnej organizacji jest zapewnienie kobietom wszechstronnej opieki medycznej.

Abby Johnson pracowała w klinice Planned Parenthood w Teksasie osiem lat, zdobywając nawet nagrodę „Pracownik Roku”. Była jedną z najmłodszych dyrektorek kliniki. Chciała pomagać kobietom, troszcząc się o ich „prawo wyboru”. Po przerażającym doświadczeniu, jakim było współuczestnictwo w zabiciu 13-tygodniowego nienarodzonego dziecka, zrezygnowała w październiku 2009 roku z dobrze płatnej pracy i założyła organizację „And Then There Were None”, by „pomóc innym odejść z przemysłu aborcyjnego”. Johnson w rozmowie z LifeSiteNews powiedziała: „Świeckie media karmią nas fałszywą narracją, która mówi nam, że przemysł aborcyjny jest bezpieczny i zapewnia wysokiej jakości opiekę zdrowotną dla kobiet. (…) Jedynym sposobem skutecznego zwalczenia tego mitu jest wyjawienie prawdziwych historii i prawdziwego horroru, jakie rozgrywa się za murami klinik”. Stopniowo Johnson uświadamia sobie, że aborcja jest traktowana jako główne źródło dochodu Planned Parenthood i że cały nacisk idzie na stawianie aborcji jako priorytetu firmy. Prawdziwy szok następuje jednak wówczas, gdy nieoczekiwanie asystuje przy aborcji wspomaganej ultrasonografem i odkrywa, że nienarodzone dziecko jest człowiekiem. Sama wcześniej przekonywała kobiety, że „embrion” nic nie czuje i że jest to tylko „zabieg”. Teraz z przerażeniem ogląda na ekranie, jak 13-tygodniowe dziecko próbuje walczyć o życie, gdy jego małe ciałko zostaje rozerwane na strzępy przez aborcjonistę.

Abby Johnson poznała prawdę o prawdziwej miłości, to zmieniło jej życie. Dzisiaj tą prawdziwą miłością obejmuje także dzieci nienarodzone. Dotarła do niej prawda, którą wiele razy przypominał nam św. Jan Paweł II: „Świadoma i dobrowolna decyzja pozbawienia życia niewinnej istoty ludzkiej jest zawsze złem z moralnego punktu widzenia i nigdy nie może być dozwolona ani jako cel, ani jako środek do dobrego celu. Jest to bowiem akt poważnego nieposłuszeństwa wobec prawa moralnego, co więcej, wobec samego Boga, jego twórcy i gwaranta; jest to akt sprzeczny z fundamentalnymi cnotami sprawiedliwości i miłości. Nic i nikt nie może dać prawa do zabicia niewinnej istoty ludzkiej, czy to jest embrion czy płód, dziecko czy dorosły, człowiek stary, nieuleczalnie chory czy umierający. Ponadto nikt nie może się domagać, aby popełniono ten akt zabójstwa wobec niego samego lub wobec innej osoby powierzonej jego pieczy, nie może też bezpośrednio ani pośrednio wyrazić na to zgody. Żadna władza nie ma prawa do tego zmuszać ani na to przyzwalać” (Kurier Plus 2019).

„DZIECI, MACIE COŚ DO JEDZENIA?”

 Na Facebooku opublikowano zdjęcie listu kilkuletniego Mikołaja. List napisany dziecięcym pismem wyciska łzy wzruszenia. Chłopiec w kilku prostych zdaniach pięknie wyraził swoją miłość i życzliwość do swoich małych przyjaciół w potrzebie oraz zapewnił ich, że nie zostaną bez pomocy, wskazując konkretne działania. Na kartce zeszytu w linie narysował ukraińską flagę i napisał: „Love Ukraina. Drogie dzieci z Ukrainy. Nie martwcie się, my Polacy wam pomożemy. Damy wam schronienie, jedzenie i zabawki, a mój tata będzie was trenował”. Podobnych listów można by przytoczyć tysiące, a jeszcze więcej konkretnych czynów miłości i życzliwości do tak okrutnie doświadczanych przez los Ukraińców, czy raczej przez rosyjskich barbarzyńców, którzy obudzeni przez zbrodniarza wojennego z Kremla wyruszyli ze swoich azjatyckich legowisk na zachód, siejąc zniszczenie, śmierć i gwałt na podobieństwo mongolskich hord Dżyngis-chana.

To o czym piszą polskie dzieci jest realizowane przez ich rodziców, krewnych, znajomych, przyjaciól. Cały świat jest zadziwiony niezwykłą gościnnością i otwartością Polaków na uchodźców wojennych z Ukrainy. Nawet dzisiaj, w sobotę parafia św. Jadwigi z Floral Park wraz z woluntariuszami Klubu Podróżnika organizuje bal charytatywny na rzecz ofiar rosyjskiej agresji na Ukrainę. Trudno opanować wzruszenie, gdy patrzę na woluntariuszy, którzy poświęcają ogrom pracy i serca w przygotowanie tego Balu. Zdumiona zachodnia prasa pisze o zaangażowaniu Polaków w pomoc Ukraińcom na niespotykaną skalę. W niemieckim dzienniku „Die Welt” czytamy: „W południe w poniedziałek hala dworca w Przemyślu na południowym wschodzie Polski jest wypchana po brzegi. W każdym kącie leżą uchodźcy, matki z dziećmi, ale też młodzi ludzie o arabskich albo afrykańskich korzeniach. Wokół kręcą się wolontariusze w odblaskowych kamizelkach. Z prawej strony wydawana jest zupa, z lewej bilety na dalszą podróż”. W podobnym duchu pisze cała prasa zachodnia, a my z doświadczenia wiemy, że Polacy i nasz rząd robią dużo więcej.

To wszystko dzieje się w czasie, kiedy to częściej niż zwykle spoglądamy na krzyż Jezusa, który jest nie tyle znakiem męki, co bezgranicznej miłości. Zapewne z tego spojrzenia na krzyż Chrystusa rodzi się postawa ofiarności wielu naszych Rodaków. Ta sytuacja kojarzy mi się także z Ewangelią na dzisiejszą niedzielę, w której Chrystus ukazuje się uczniom po raz kolejny po swoim zmartwychwstaniu: „Jezus znowu ukazał się nad Jeziorem Tyberiadzkim. A ukazał się w ten sposób: Byli razem Szymon Piotr, Tomasz, zwany Didymos, Natanael z Kany Galilejskiej, synowie Zebedeusza oraz dwaj inni z Jego uczniów. Szymon Piotr powiedział do nich: ‘Idę łowić ryby’. Odpowiedzieli mu: ‘Idziemy i my z tobą’. Wyszli więc i wsiedli do łodzi, ale tej nocy nic nie ułowili. A gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus”. Jezus, widząc, że nic nie złowili zapytał ich z troską: „Dzieci, macie coś do jedzenia?” Nic nie mieli, bo nic nie złowili. Jezus każe im zarzucić sieci ponownie. Usłuchali i doświadczyli cudownego połowu ryb. Co więcej, Chrystus przygotował dla nich posiłek, mówiąc do nich: „Chodźcie, posilcie się!” W tym trudnym czasie rosyjskiej agresji Chrystus przez usta rodaków pyta naszych braci w potrzebie: „Dzieci, macie coś do jedzenia?”. A oni bardzo często pokazują niewielki tobołek, na co Jezus mówi: „Chodźcie, posilcie się!”

A teraz spójrzmy na świat z innej strony. Ze wschodu najeżdżają Ukrainę ludzie, którzy mienią ich braćmi. Ten „bratni” naród dopuszcza się zbrodni ludobójstwa. Coraz są odkrywane masowe groby a w nich wymordowani cywile, kobiety i dzieci, które przed śmiercią zostały zgwałcone. Nie oszczędzono nawet niemowląt. Przerażająca, potworna zbrodnia. Za tymi zbiorowymi mogiłami kryją się indywidualne tragedie. Niektóre z nich opisuje międzynarodowa organizacja obrony praw człowieka Amnesty International. 18-letnia Kateryna Tkaczowa opowiada: „Gdy czołgi odjechały, przeskoczyłam przez płot na podwórko sąsiadów. Postanowiłam sprawdzić, czy żyją. Zobaczyłam zza płotu, że matka leży na plecach na skraju drogi, a ojciec twarzą do ziemi po drugiej stronie ulicy. W jego płaszczu zobaczyłam duże dziury. Poszłam do nich następnego dnia. Ojciec miał sześć dużych dziur w plecach, matka – niewielką dziurkę w głowie”. Dziewczyna powiedziała działaczom Amnesty, że rodzice jej byli ubrani w stroje cywilne i nie mieli broni.

Myśląc o Golgocie, pustym grobie dostrzegam pewien symbolizm w zatopieniu flagowego krążownika rosyjskiej armii Moskwa, który zbombardował między innymi ukraińską Wyspę Węży na Morzu Czarnym. Poszedł na dno z marynarzami i ich dowódcą. Jak mówią niektóre doniesienia na pokładzie była najświętsza relikwia – drzazga z krzyża, na którym umarł Chrystus. Drogocenna relikwia została zakupiona za 40 milionów dolarów i zgodnie z wolą anonimowych ofiarodawców miała być przekazana rosyjskiej flocie wojennej. Co też tak uczyniono. Mówił o tym w roku 2000 protojerej Siergiej z Symferopolskiego Okręgu Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. W lutym 2020 r. święte relikwie zostały umieszczone w metalowym krzyżu okrętowej cerkwi na pokładzie krążownika „Moskwa”. Prawdopodobnie relikwie spoczęły na dnie morza, stając się symbolem zmarnowanej łaski okupienia, które dokonało się na Krzyżu Chrystusa. To bezczelnie za mało mieć wyzłocone krzyże a w nich nawet najświętsze relikwie, a serce mieć zamknięte na Bożą miłość. Niech wszelkie złote symbole wiary „utoną”, jeśli to konieczne, aby zostało serce otwarte miłością, które jak Chrystus pyta z troską potrzebujących: „Dzieci, macie coś do jedzenia?”

A na koniec wysłuchajmy słów Orędzia wielkanocnego Papieża Franciszka: „Drodzy bracia i siostry! Chrystus umarł i zmartwychwstał, raz na zawsze i dla wszystkich, lecz moc zmartwychwstania, to przejście z niewoli zła do wolności dobra musi dokonywać się zawsze, w konkretnych przestrzeniach naszego istnienia, w naszym codziennym życiu. Tak więc kieruję do wszystkich zachętę: przyjmijmy łaskę zmartwychwstania Chrystusa! Pozwólmy się odnowić przez miłosierdzie Boga, pozwólmy, aby Jezus nas kochał, niech moc Jego miłości przekształci także nasze życie. Stańmy się narzędziami tego miłosierdzia, kanałami, przez które Bóg może nawadniać ziemię, strzec całego stworzenia i sprawić, aby rozkwitła sprawiedliwość i pokój. Prosimy więc zmartwychwstałego Jezusa, który przemienia śmierć w życie, aby przemienił nienawiść w miłość, zemstę w przebaczenie, wojnę w pokój” (Kurier Plus, 2022).