|

25 niedziela zwykła. Rok B

SZUKANIE BOGA                               

Tak przyszli do Kafarnaum. Gdy był w domu, zapytał ich: „O czym to rozmawialiście w drodze?” Lecz oni, milczeli, w drodze bowiem posprzeczali się między sobą o to, kto z nich jest największy. On usiadł, przywołał Dwunastu, i rzekł do nich: „Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich”. Potem wziął dziecko, postawił je przed nimi i objąwszy je ramionami, rzekł do nich: „Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał” (Mk 9, 33-37).

Historycy, pisząc o wojnach zapełniali tysiące stron analizami przyczyn konfliktów między narodami czy społeczeństwami. Wymieniano setki powodów, ale wśród nich nie znajdziemy zapewne stwierdzenia, że wojny są wynikiem braku modlitwy. Gdyby historyk zdecydował się na takie twierdzenie, zapewne jego koledzy po fachu podejrzliwie patrzyliby na niego. Jaki może być związek między wojną a modlitwą? Jest tysiące innych źródeł konfliktów, ale nie brak modlitwy. Innego zdania jest św. Jakub, który w braku modlitwy widzi zarzewie wojen.

My sami, mówiąc o kłótniach, których jesteśmy świadkami lub uczestnikami, znajdujemy tysiące przyczyn, które doprowadziły do konfliktu, z wyjątkiem jednego; braku modlitwy. Najczęściej dopatrujemy się źródeł kłótni w naszym przeciwniku, w jego głupocie, zachłanności itp. A św. Jakub powie, że źródłem kłótni jest brak dobrej modlitwy.

Do normalnego funkcjonowania człowieka konieczne jest zaspokojenie jego podstawowych potrzeb. Potrzeby te mogą mieć charakter fizjologiczny, psychiczny lub duchowy. Lista tych potrzeb i ich kolejność bywa różna w zależności od psychologa, który ją układa. W zaspakajaniu tych potrzeb człowiek może ulec żądzy, która destabilizuje jego życie, jak i społeczności, w której on żyje.

Dla ilustracji zatrzymam się przy jednej z podstawowych potrzeb człowieka, jaką jest potrzeba posiadania. Chcemy zabezpieczyć się materialnie, mieć rzeczy, które się nam podobają. Czynimy wiele zabiegów celem zaspokojenia tej potrzeby. Zabiegani jesteśmy nieraz od świtu do nocy, jest ono dobre i służy człowiekowi. Staje się jednak siłą destrukcyjną, gdy opanuje je żądza. Rodzi się wtedy pragnienie posiadania za wszelką cenę. Żądza sprawia, że człowiek, aby coś posiąść sprzeda swój honor i przekonania, zaprze się przyjaźni, będzie donosił na kolegę w pracy, aby zająć jego miejsce, będzie bogacił się na sprzedaży narkotyków, podniesie kainową rękę na swego brata za parą marnych centów, będzie żałował pieniędzy na dobrą książkę, która może ubogacić jego wnętrze, nie będzie miał czasu dla potrzebujących, nie znajdzie także czasu, aby w ciszy świątynnej zadumać się, choć chwilę nad swoim życiem itd. Ludzie opanowani żądzą zielenieją na widok czyjegoś wspaniałego samochodu, wątroba im puchnie z powodu czyjegoś awansu i tracą zdrowie i uczciwość na kopanie dołków pod bliźnimi.

Czasami żądzę posiadania starano się ukryć pod szlachetnymi hasłami. Przed wielu laty Hiszpanie dotarli do Ameryki Południowej. Rozpoczął się podbój nowych ziem. Nowoprzybyli ogłaszali światu, że kierują się szlachetnymi motywami; głoszenie Ewangelii i przekazanie Indianom “wyższej”, europejskiej kultury. Na statkach płynęli także misjonarze chrześcijańscy, ale o celu wyprawy decydował, kto inny. A tym celem było złoto i nowe ziemie, ten cel wyrastał z żądzy posiadania. To ona przyczyniła się do śmierci milionów ludzi i zmierzchu wspaniałej cywilizacji Indian. Żądza posiadania była źródłem wojen.

Niemcy przed II wojną światową głosili, że potrzebują więcej przestrzeni życiowej, aby zrealizować narodowe ambicje i zapewnić sobie warunki rozwoju. Uważali, że tę przestrzeń uzyskają na wschodzie. W tym celu rozpętali jedną z najokrutniejszych wojen, a po jej przegraniu stracili prawie jedną trzecią terytoriów, i jak widzimy wcale się nie duszą w obecnych granicach, nie brakuje im przestrzeni życiowej. Potrzeba posiadania opanowana została żądzą i stała się jednym z powodów okrutnej wojny.

Wg Św. Jakuba Apostoła żądze są powodem wojen i kłótni, zaś żądze są wynikiem braku dobrej modlitwy. Żyjemy w kręgu różnych wartości, które wywierają wpływ na nasze życie. Kształt naszego życia zależy bardzo często od wartości, które najbardziej cenimy i dążymy do osiągnięcia ich. Niektóre wartości mają charakter uniwersalny i ponadczasowy. Do nich można zaliczyć: dobro, piękno, miłość, sprawiedliwość……. Np. jeśli człowiek, dąży do poznania dobra i chce wypełnić nim swoje życie przemienia się i staje się lepszy. Kontakt z dobrem przemienia człowieka. Podobnie dzieje się w wypadku innych wartości.

Dla człowieka wierzącego Bóg jest uosobieniem najszlachetniejszych wartości i to w stopniu doskonałym. Kontakt z tymi wartościami, w Bogu ma charakter osobowy, bo Bóg jest osobą, jest bytem najdoskonalszym. Wierzący zwraca się do Niego jak do kogoś bardzo bliskiego, kto z miłości do niego umarł na krzyżu. Szuka Boga, odnajduje Go i napełnia się Nim, i to staje się źródłem wewnętrznej przemiany. Proces szukania i odnajdywania bliskości Boga jest modlitwą. I w tym znaczeniu modlitwa przemienia człowieka. Albert Schweitzer: powiedział: “Modlitwy nie zmieniają świata, ale zmieniają ludzi, a ludzie zmieniają świat”. Jeśli modlitwa nie zmienia nas, warto zapytać, czy jest to dobra modlitwa, czy nie modlimy się tylko o zaspokojenie swych żądz? (z książki Ku wolności).

SŁUŻBA

Bezbożni mówili: „Zróbmy zasadzkę na sprawiedliwego, bo nam niewygodny: sprzeciwia się naszym sprawom, zarzuca nam łamanie prawa, wypomina nam błędy naszych obyczajów. Zobaczmyż, czy prawdziwe są jego słowa, wybadajmy, co będzie przy jego zejściu. Bo jeśli sprawiedliwy jest synem Bożym, Bóg ujmie się za nim i wyrwie go z ręki przeciwników. Dotknijmy go obelgą i katuszą, by poznać jego łagodność i doświadczyć jego cierpliwości. Zasądźmy go na śmierć haniebną, bo — jak mówił — będzie ocalony” (Mdr 2,12.17-20).

 Lew Tołstoj w książce „Divine and Human” przedstawia krótką historię carskiego oficera schwytanego przez grupę chłopów w czasie bolszewickiej rewolucji. Mimo że oficer oznajmił, że nie darzy sympatią cara, zrewolucjonizowany tłum postanowił wykonać na nim wyrok śmierci przez powieszenie. Na miejsce kaźni, oficer szedł z godnością, będąc ponad lękiem przed śmiercią i nienawiścią wulgarnego tłumu. Aż tu nagle dał się słyszeć głos. „Tatusiu, tatusiu”- wołał sześcioletni chłopiec, który z determinacją przedzierał się przez tłum, chcąc być jak najbliżej skazańca-„Tatusiu! Co oni chcą z tobą zrobić? Zaczekaj na mnie, chcę być z tobą”. Ktoś z tłumu krzyknął: „Chłopcze idź do domu, wracaj do swojej matki”. Skazany oficer słysząc to, głośno zawołał: „On nie ma matki”. Ostatecznie mały chłopiec dotarł do swego ojca i mocno uchwycił jego związane ręce. Niewzruszony tłum wołał: „Zabić go. Powiesić go. Zastrzelić łajdaka”. Przerażony chłopiec pyta ojca: „Tatusiu, co oni zamierzają zrobić z tobą?” „Słuchaj, chciałbym abyś coś dla mnie zrobił”- mówi ojciec- „Znasz naszą sąsiadkę Katarzynę. Idź teraz do jej domu, ja także wkrótce tam się zjawię”. Lecz chłopiec nie chciał opuścić ojca. „Oni zamierzają cię zabić”- mówił przez łzy. „O nie, to jest tylko taka gra. Oni tylko udają”- odpowiedział oficer. Następnie delikatnie odsunął syna i cicho powiedział do przywódcy tłumu: „Zabij mnie kiedy chcesz i jak chcesz, ale nie czyń tego w obecności mojego dziecka. Rozwiąż mi ręce i trzymaj je w swoich. Pokaż mojemu dziecku, że jesteśmy przyjaciółmi, że nie planujesz mnie skrzywdzić. Po tym odeślij mego syna do domu. A następnie, jeśli ci sumienie na to pozwoli zwiąż mi ręce i zabij mnie”. Przywódca tłumu przystał na tę propozycję. Więzień wziął syna na ręce i powiedział: „Teraz bądź posłuszny, idź do domu sąsiadki Katarzyny. Ja też wkrótce tam przyjdę”. Chłopiec wpatrzony w ojca, pytał z niedowierzaniem: „Naprawdę wrócisz do domu?” „Wrócę” – z absolutną pewnością odpowiada ojciec- „A teraz idź już do domu Katarzyny”. Chłopiec uwierzył i posłusznie dał się odprowadzić przez kobietę z tłumu. Gdy chłopiec był daleko od miejsca kaźni, wtedy skazaniec powiedział: „Jestem gotów. Możesz mnie teraz zabić”. I wtedy stało się coś niespodziewanego i niezwykłego. Duch nienawiści, zemsty, którym był opanowany tłum, zniknął. „Darujmy mu wolność”- zawołała jedna z kobiet. „Bóg niech będzie jego sędzią”- dodał ktoś inny. Wkrótce wszyscy zaczęli śpiewać. Więźniowi rozwiązano ręce. Uwolniony, dumny oficer, ukrył twarz w dłoniach i szlochał. Następnie biegiem opuścił tłum, aby dotrzymać obietnicy danej małemu chłopcu.

W zacytowanym na wstępie fragmencie Ewangelii Chrystus mówi: “Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał”. Nie trudno dopatrzyć się związku tych słów z rolą małego dziecka w historii opisanej przez rosyjskiego pisarza. Wartości, jakie przynosi Chrystus najpełniej owocują w życiu człowieka, jeśli są przekazywane i przyjmowane w duchu prostoty, szczerości, zaufania i niewinności małego dziecka. Ten mały chłopiec, nieświadomie zasiał w sercach rozwścieczonego tłumu ducha wybaczenia i miłości. Aby jednak pełniej zrozumieć wymowę tej sceny ewangelicznej winniśmy uwzględnić kontekst historyczny, w którym zostały wypowiedziane te słowa.

Społeczność palestyńska w czasach Chrystusa była bardzo zhierarchizowana. Każdy miał w niej swoje miejsce, które wyznaczało pochodzenie, zamożność, zajmowane stanowisko. Według tych kryteriów oceniano wartość człowieka. Jeśli ktoś pochodził z nieznanej rodziny, był biedny, nie zajmował żadnego stanowiska był nikim. Chrystus ocenia człowieka, pomijając te uwarunkowania. Wartość człowieka nie zależy ani od pozycji społecznej, ani od pochodzenia, ani od zasobności kieszeni. Do wyrażenia tej idei Chrystus używa symbolu dziecka. W czasach Jezusa dziecko nie miało, w pewnym sensie, żadnego statusu społecznego i prawnego. Całkowicie było podległe dorosłym, nikt się z jego zdaniem nie liczył. Było ono jak gdyby na dole drabiny społecznej. Dziecka nie traktowano w pełni jako osoby. Mając to na uwadze, Chrystus przygarnia dziecko i nadaje mu najważniejszy status w społeczności. Jest to symbol, który jest wezwaniem uczniów Chrystusa, aby odkrywali prawdziwą wartość człowieka, która wyrasta z jego związku z Bogiem, a nie materialnych, ludzkich uwarunkowań. I tym sposobem w nauczaniu Chrystusa szczególnej wartości i godności nabierają ludzie, którzy w tamtym czasie byli na marginesie życia; wdowy, sieroty, kalecy, żebracy, głusi, trędowaci.

Do tej sprawy nawiązuje także spór apostołów, oto, który z nich jest największy i najważniejszy. Możemy sobie wyobrazić taką rozmowę. Piotr mówi: „Ja jestem najważniejszy, ponieważ Jezus nazwał mnie skałą, które zbuduje kościół”. Św. Jan mógł odpowiedzieć: „To prawda, ale administrowanie, rządzenie nie jest najważniejsze w wspólnocie Chrystusowej, najważniejsza jest miłość, a Chrystus mnie najbardziej umiłował, a zatem ja jestem najważniejszy”. Oczywiście nie mogło zabraknąć w tej dyskusji Judasza: „Największą osobą jest człowiek, który posiada pieniądze. Pieniądze rządzą światem. Chrystus mnie powierzył zarząd nad kasą, a zatem ja jestem najważniejszy”. W końcu włącza się Filip: „Pamiętacie, to do mnie zwrócił się Jezus, gdy chciał nakarmić tysiące zgłodniałych. Pytał mnie o radę, jeśli tak, to ja jestem najważniejszy”. Zapewne każdy z apostołów przypomniał sytuację, która wskazywałby na jego wielkość. W odpowiedzi Chrystus wskazał na dziecko, które nie miało żadnego statusu w tamtej społeczności, każe je przyjąć to znaczy służyć mu, nie spodziewając się w zamian niczego. Bo dziecko może odpłacać tylko miłością. A zatem wielkość człowieka w królestwie Chrystusowym zdobywamy przez bezinteresowną służbę bliźniemu, a szczególnie tym, którzy według świata nie przedstawiają większej wartości, a ich przyjaźń, według wyrachowań ludzkich, nic nie w nosi w nasze życie.

Żądza innej wielkości niż służba jest źródłem wiecznego zatracenia, które już tu na ziemi zamienia nasze życie w piekło. Św. Jakub w jednym ze swoich listów pisze: „Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd; tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć. Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie”. A zatem modlitewne przebywanie w obecności Boga, jest źródłem mądrości, która przemienia świat na miarę Chrystusa. Św. Jakub Apostoł pisze dalej: „Mądrość zaś zstępująca z góry jest przede wszystkim czysta, dalej skłonna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców, wolna od względów ludzkich i obłudy. Owoc zaś sprawiedliwości sieją w pokoju ci, którzy zaprowadzają pokój” (z książki Nie ma inne Ziemi Obiecanej).

MĄDROŚĆ Z WYSOKA

Najmilsi: Gdzie zazdrość i żądza sporu, tam też bezład i wszelki występek. Mądrość zaś zstępująca z góry jest przede wszystkim czysta, dalej skłonna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców, wolna od względów ludzkich i obłudy. Owoc zaś sprawiedliwości sieją w pokoju ci, którzy zaprowadzają pokój. Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć. Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie. Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz (Jk 3,16-4,3).

Kilka lat temu, w czasie procesji Bożego Ciała obejrzałem się do tyłu, aby upewnić się, czy pierwszokomunijne dziewczynki są gotowe do sypania kwiatów. Mimochodem zauważyłem wtedy u jednej z młodych matek rany na kolanach. Po zakończonej procesji zażartowałam, mówiąc: „No, żeby w tym wieku tak się potykać”. Młoda matka zmieszała się i nie wiedziała, co odpowiedzieć. Jednak w dalszej rozmowie okazało się, że te rany powstały od klęczenia na modlitwie. Wiktoria, bo tak miała na imię wspomniana kobieta jest wspaniałą matką i żoną, wzorowo prowadzi dom, wszystko musi być zrobione perfekcyjnie i to na czas. Ten dom jest wypełniony miłością. Wraz z mężem przekazuje dzieciom najpiękniejsze wartości boże i ludzkie. Aż miło patrzeć na ułożenie ich dzieci. Wiktoria wspomniała czas, kiedy to tak była zauroczona Chrystusem, że godzinami mogła trwać na modlitwie. Pamięta moment, kiedy w uniesieniu powiedziała: „Chryste jestem gotowa wszystko uczynić, aby z Tobą głosić Ewangelię całemu światu”. To miłosne wpatrzenie w Chrystusa było dla niej źródłem ogromnej radości i wewnętrznego pokoju. W czasie tego zauroczenia miało miejsce wydarzenie, które ściągnęło ją z tego wzgórza kontemplacji na ziemię do zwykłych, codziennych ludzkich spraw. Czuła się odarta z tych pięknych przeżyć w bliskości Chrystusa. Upłynęło nieco czasu, gdy zrozumiała, że to Chrystus powrócił z nią do ludzkich spraw, skażonych nieraz grzechem, aby wraz z nimi dźwigać się na wzgórze kontemplacji i uświęcenia.

A oto inna historia, która porusza podobny problem. Św. Bernard Tolomei, znany także jako Bernard Ptolomeusz żył na przełomie XIII i XIV wieku. Był to czas zamętu i krwawych walk między włoskimi miastami. Bernard pochodził z szlacheckiej rodziny. Na życzenie ojca został pasowany na rycerza. Aby uniknąć jednak udziału w wojennym zgiełku podjął wykłady w uniwersytecie. Zrezygnował z tej pracy, gdy po pewnym czasie prawie całkowicie stracił wzrok. W roku 1313 został cudownie uzdrowiony. Po czym z kilkoma przyjaciółmi usunął się do pustelni w grotach na górze Oliveto. Z czasem stał się założycielem zakonu oliwetanów, od nazwy Matki Bożej z góry Oliveto. W roku 1348 w czasie epidemii dżumy Bernard wraz ze swoimi współbraćmi zakonnymi stanął przed wyborem; pozostać w swoim klasztorze- pustelni i prowadzić pobożne, spokojne życie, z radością wielbiąc Boga, czy zejść ze wzgórza i służyć cierpiącym, chorym, umierającym. Wybrał to drugie. W raz ze swymi towarzyszami zszedł z góry kontemplacji, aby służyć ludziom w ich nędzy. Pielęgnował, leczył chorych, a przede wszystkim przygotowywał umierających na spotkanie z Bogiem. Większość zakonników zmarła, zarażając się dżumą, wśród nich był św. Bernard, który został pochowany wraz z innymi ofiarami zarazy w zbiorowym grobie zalanym wapnem.

W naszym życiu konieczne jest wstąpienie na górę spotkania z Bogiem, górę kontemplacji, modlitwy i uniesień religijnych po to, aby się napełnić mądrością bożą. O tej mądrości św. Jakub pisze: „Mądrość zaś zstępująca z góry jest przede wszystkim czysta, dalej skłonna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców, wolna od względów ludzkich i obłudy”. Mądrość boża wprowadza harmonię w nasze wnętrze oraz w nasze relacje z Bogiem i bliźnimi. Świat staję się bardziej przyjazny, więcej w nim wzajemnej miłości. Gdy człowiek odcina się od bożej mądrości i zaczyna kierować się własną, wtedy dzieje się coś odwrotnego. Św. Jakub ujmuje to w tych słowach: „Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć”. Powodem tego, jak mówi św. Jakub jest zerwanie więzi z Bogiem, źródłem mądrości: „Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie”. Każda modlitwa, w tym najważniejsza Eucharystia umacnia naszą więź z Bogiem. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus tak określa modlitwę: „Modlitwa jest dla mnie wzniesieniem serca, prostym spojrzeniem ku Niebu, okrzykiem wdzięczności i miłości zarówno w cierpieniu, jak i radości”. W modlitwie na naszej górze uniesień i kontemplacji Bóg napełnia nas swoją miłością i mądrością. Tak umocnieni mamy zejść z tej góry, aby ten niedoskonały, grzeszny świat przemieniać miłością i mądrością Bożą.

Nie wystarczy jednak tylko zewnętrzna bliskość Chrystusa, aby napełnić się bożą mądrością. Mówi o tym Ewangelia z dzisiejszej niedzieli. Jezus wraz ze swoimi uczniami przemierzał drogi Galilei, jednej z najpiękniejszych krain Ziemi Świętej. W tej przepięknej scenerii Chrystus mówił o swoim cierpieniu i swojej śmierci: „Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi. Ci Go zabiją, lecz zabity po trzech dniach zmartwychwstanie”. Jednak apostołowie, jak mówi Ewangelia „ nie rozumieli tych słów, a bali się Go pytać”. Możemy domyślać się różnych powodów niezrozumienia. Z pewnością pytanie Chrystusa skierowane do apostołów: „O czym to rozmawialiście w drodze?” oraz milczenie apostołów: „Lecz oni milczeli, w drodze bowiem posprzeczali się między sobą o to, kto z nich jest największy”  dają odpowiedź na to pytanie. Prawdopodobnie apostołowie nie do końca zdawali sobie sprawę, czym jest Królestwo Boże, może wyobrażali sobie zbyt po ziemsku i widzieli w nim siebie na różnych urzędach. Najwyższe stanowisko dostanie się temu, kto jest największy, najważniejszy. Może nawet licytowali się, kto więcej uczynił dla Chrystusa, którego z nich Chrystus bardziej ceni, kocha. Można powiedzieć, że żądza władzy odcięła ich od mądrości bożej, którą odnajdujemy w Jezusie i Jego słowach. Doszła do głosu mądrość ludzka i to ona sprawiła, że apostołowie pokłócili się ze sobą. Możemy także znaleźć coś na usprawiedliwienie apostołowie. Ewangelia mówi, że wstydzili się przed Jezusem przyznać, o co się posprzeczali. Milczeli. To dobry znak, gdy człowiek wstydzi się niewłaściwego postępowania. To prowadzi do nawrócenia i pozytywnej przemiany.   

Pragnienie władzy nie jest czymś złym. Chrystus tego nie potępia, tylko ukazuje na czym ta władza ma polegać. „Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich”. Władza to służba, pragnienie władzy ma być pragnieniem służby. I tylko tak pojmowana władza przynosi całej społeczności pożytek. Popatrzmy jak daleko dzisiejszy świat odszedł od tak pojmowanej władzy. Najwięcej zła brudów, wzajemnej agresji, znieważania, oczerniania, kłamstw widzimy w kampaniach wyborczych. A to jest znak, że dążący do władzy nie traktują jej jako służby, ale sposobność  własnego wywyższenia i własnej korzyści. I tu odnajdujemy odpowiedź  na pytanie św. Jakuba: „Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

SKĄD SIĘ BIORĄ KŁÓTNIE MIEDZY WAMI?

Czesiek, w wieku kilkunastu lat przyjechał ze swoimi rodzicami do Stanów Zjednoczonych. Ukończył tutaj szkolę średnią i zaczął studia, które jednak przerwał, zamieniając je na dobrze płatną pracę. Nie była to praca o jakiej marzył, ale za to miał pieniądze nie tylko na utrzymanie, ale także na różnego rodzaju rozrywki. Poznał dziewczynę, w której zakochał się bez pamięci. Wszystko wyglądało cudownie. Jednak po pewnym czasie dziewczyna powiedziała mu, że nie jest on człowiekiem, z którym może się związać na całe życie. Czesiek był to zdruzgotany. Doszedł wtedy także do wniosku, że wykonywana praca jest nie dla niego, o innej nie mógł jednak marzyć z powodu braku wykształcenia. Pogrążony w dołku psychicznym zaczął więcej poświęcać czasu sprawom religijnym.  Aż w końcu nabrał przekonania, że Chrystus wzywa go do swojej służby. A że był gładkiej powierzchowności, szybko zjednał sobie sympatię starszych pań, które uwierzyły w jego charyzmę. W końcu Czesiek mianował się pastorem. Nie mając żadnego przygotowania wyjaśniał swoim sympatykom, czy wyznawcom Biblię, nie stroniąc przy tym od wytykania błędów kościoła katolickiego. Przekonał nawet niektórych swoich wyznawców do przyjęcia chrztu przez zanurzenie, argumentując, że dopiero ten chrzest daje moc Ducha świętego. Nie mówił jednak, że przyjecie tego chrztu jest zaparciem się wiary rodziców, którzy przed laty przynieśli swoje dziecko do kościoła i poprosili o chrzest. Czesiek polubił rolę samozwańczego pastora. Tak naprawdę nie zależało mu już na znalezieniu pracy. Zadawalał się zasiłkiem dla bezrobotnych. Ponad to podjął pracę w nie pełnym wymiarze, za gotówkę w jednej z agencji. Gdy pojawił się po raz pierwszy w miejscu nowej pracy przedstawił się, jako pastor. Jeden z pracowników zapytał go: Jakiego kościoła? Czesiek zaskoczony pytaniem, po chwili zastanowienia odpowiedział: „Pierwszego kościoła Chrystusowego”. Nie zdziwię się, gdy uda mu się przekonać swoich wyznawców, że nie do Piotra i jego następców, ale do niego Chrystus powiedział: „Ty jesteś opoka i na tej opoce zbuduję mój Kościół. Tobie dam klucze Królestwa Niebieskiego, co zwiążesz na ziemi będzie związane w niebie. Paś baranki moje”. I tak powstał kolejny „pierwszy i najprawdziwszy” kościół chrystusowy. 

Na pokusę pierwszeństwa i ważniactwa byli wystawiani także apostołowie. Chwilowo jej ulegli.  Będąc w drodze posprzeczali się między sobą, kto z nich jest największy, najważniejszy.  Jednak ze wstydem zamilkli, gdy Chrystus zapytał ich: „O czym to rozmawialiście w drodze?”  Wstydzili się, bo nie tak dawno, pod Cezareą Filipową Jezus powiedział do Piotra: „Ty jesteś Piotr (czyli Opoka) i na tej opoce zbuduję mój Kościół, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi będzie rozwiązane w niebie”.  Wiedzieli zatem, że Jezus powierzył Piotrowi i jego następcom szczególne miejsce w swoim Kościele, a mimo to posprzeczali się o to, kto z nich jest najważniejszy. A może pokłócili się tylko o drugie miejsca. Ale to także powód do wstydu, bo zapewne pamiętali wcześniejsze słowa Chrystusa, w których wyjaśnił na czym polega prawdziwa wielkość człowieka w Jego kościele. Teraz im to przypomniał: „Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich”. Do tego nawiązuje jeden z tytułów następców św. Piotra: Sługa sług Bożych. Tylko tak pojmowane pierwszeństwo nie tylko w kościele Chrystusowym, ale w ogóle w życiu stanowi o wielkości człowieka. Inne szukanie wielkości, władzy nad innymi zawsze rodzi konflikty, wpływa destruktywnie na stosunki międzyludzkie. Tak jest we kościele, tak też w innych wspólnotach ludzkich. To było między innymi źródłem rozbicia Chrystusowego Kościoła. Także dzisiaj można by wyliczyć co najmniej kilkaset wspólnot religijnych, które odwołują się do Chrystusa, głosząc, że to oni są najbliżsi Chrystusowi. Są pierwsi. 

Św. Jakub w drugim czytaniu na dzisiejszą niedzielę pisze:„Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych”. Człowiek opanowany żądzą wywyższenia, znaczenia, władzy staje się zarzewiem kłótni i rozbicia. Leszek Kołakowski w swojej książce „Mini wykłady o maxi sprawach” przytacza taką historię. Byłego brytyjskiego kanclerza zapytano w telewizji, czy chciałby być premierem. Na co, zdziwiony pytaniem kanclerz, odpowiedział: „Przecież każdy chciałby być premierem”. Może nie każdy, ale chyba większość chciałaby takiego wyniesienia, chciałby piastować najwyższy urząd w państwie. I to pragnienie nie jest czymś złym. Staje się złe dopiero, gdy przybiera formę żądzy, która sprawia, że człowiek dla uzyskania władzy gotowy jest wszystko poświęcić. Sprzedać bliźniego, złamać boże przykazania, sprzedać swoją duszę. Klasycznym przekładem destruktywnej roli żądzy władzy ukazuje William Szekspir w dramacie pt. „Makbet”. Tytułowy bohater był szlachetnym rycerzem. Odznaczał się głębokim oddaniem dla swego króla, honorem, walecznością, sprawiedliwością i dobrym sercem. W pewnym momencie pojawiła się jego życiu perspektywa wyniesienia, zdobycia władzy. Pragnienie władzy zostało opanowane żądzą jej posiadania. I ten wzór cnót rycerskich dla zdobycia władzy stał się okrutnym mordercą. Żądza władzy popchnęła go do najpodlejszych czynów.

W dzisiejszych czasach władza kojarzy się głównie z pieniędzmi. Kto ma pieniądze, ma władzę. Nie trzeba się pchać na fotel prezydencki, wystarczy mieć pieniądze, aby pociągać za sznureczki, a prezydent nawet największego mocarstwa będzie poruszał się jak pajac na scenie. Można powiedzieć, że żądza władzy i posiadania idą w parze. Ludzie opanowani żądzą posiadania zdolni są do największych podłości. I to właśnie oni wywołują wojny i konflikty. Oczywiście, kierując się resztkami ludzkiej przyzwoitości, swoje zbrodnicze działania ubierają w piękne slogany niesiania człowiekowi wolności, cywilizacji, dobrobytu itp.   

Czy jest jakieś lekarstwo na ludzką żądzę?  Odpowiedź na to pytanie daje Św. Jakub w drugim czytaniu: „Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć. Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie. Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz”. Z zabójczych żądz może nas wyleczyć modlitwa i to dobra modlitwa, nie odklepana, ale płynąca z serca, nie szukająca niczego poza szukaniem bliskości Boga. W tylko w bliskości Boga możemy zrozumieć, że nasza prawdziwa wielkość uwarunkowana jest wielkością naszej służby Bogu i bliźniemu. Zakończmy zatem te rozważania modlitwą twórcy sufizm, który mówi, że jedyną drogą do Boga jest Miłość: „O Panie, gdy wsłuchuję się w odgłosy zwierząt, szelest drzew, szmer wody, świergot ptaków, szum wiatru, dudnienie grzmotów, odnajduję w nich świadectwo Twej niepodzielności; czuję, żeś wszechwładny, wszechwiedzący, żeś mądrością największą i sędzią ostatecznym. O Panie, rozpoznaję Cię w próbach, którym mnie poddajesz. Pozwól, Panie, by Twoje zadowolenie stało się moim, bym był Twą radością, radością, którą w Ojcu budzi syn, abym pamiętał o Tobie z żarliwością, ale i spokojem, także wtedy, kiedy trudno mi przyznać, że Cię kocham” (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

BŁOGOSŁAWIONY WINCENTY KADŁUBEK

Dążenie do wielkości jest niejako wpisane w ludzką naturę. Szukamy jej na różnych drogach. Nieraz przybiera ono nieszkodliwą, groteskową formę pogoni za odznaczeniami, honorami, wyróżnieniami. Ta pogoń za wielkością staje się niebezpieczna, gdy jest budowana na poniżaniu bliźniego. Jest to niebezpieczeństwo zagrażające sprawującym władzę i tym którzy jej nie mają. Tego rodzaju wielkość jest złudna i ulotna jak poranna mgła. Aby się o tym przekonać wystarczy przejść aleją zasłużonych na cmentarzu. Chrystus mówi o innej wielkości człowieka, która ma wartość w oczach Boga i przez to samo jest prawdziwa i wieczna. Tę wielkość zdobywa się w pokornej służbie Bogu i bliźniemu. W kaplicy Wincentego Kadłubka można przeczytać: „Tutaj spoczywa w pokoju cud pokory chrześcijańskiej, sługa Boży, Wincenty Kadłubek”. Ksiądz Laskiewicz napisał o nim: „Bo niemała to rzecz była Wincentemu, będąc biskupem krakowskim, stać się najuboższym zakonnikiem, będąc najpierwszym po arcybiskupie i po senatorach, stać się najostatniejszym nowicjuszem w klasztorze, a władając najobszerniejszą diecezją krakowską w posłuszeństwie, samemu w zakonie oddać się w posłuszeństwo i dobrowolnie z własnej wyzuć się woli. Mała to rzecz była, będąc panem, stać się ubogim sługą, w kuchni służyć, naczynia kuchenne pomywać, korytarze zamiatać i najlichsze wykonywać posługi?”

Błogosławiony Wincenty urodził się około 1160 roku w niewielkiej wiosce Karwów, leżącej na trasie Sandomierz- Opatów. Pochodził z rycerskiego rodu Porajów herbu Róża. Nazwisko „Kadłubek” pojawia się w dokumentach po raz pierwszy dopiero w XV wieku. Bogobojni rodzice posłali swojego syna do szkoły   w Stopnicy, po ukończeniu której Wincenty kontynuował naukę w krakowskiej szkole katedralnej. Dzięki wsparciu księcia Kazimierza Sprawiedliwego Wincenty udał się na studia zagraniczne do Paryża lub Bolonii. Zdolny i pobożny student po kilku latach wrócił do Polski. W dyplomie Kazimierza Sprawiedliwego z 12 kwietnia 1189 roku nazwany jest mistrzem. Po otrzymaniu święceń kapłańskich, Wincenty pełnił obowiązki notariusza w kancelarii książęcej, a potem kanclerza oraz kierownika szkoły katedralnej. W tym czasie rozpoczął pracę nad „Kroniką polską” – największym dziełem życia i tamtych czasów. Jako pierwszy Polak piękną łaciną opisał w niej dzieje naszego narodu. Zasługą Wincentego jest to, że zebrał w niej wszystkie podania i mity o początkach Polski. Ks. Florian Jaroszewicz napisał o nim: „Pierwszy on z Polaków kronikę polską i stylem i porządkiem pięknym napisał i dał światło następującym po sobie pisarzom. Cudzoziemcom zaś, którzy nie znając Polski, wiele niepewnych rzeczy o niej pisali, dał na nos okulary, przez co niektórych zazdrosnych pióra na siebie zaostrzył”. Ks. Wincenty był równocześnie kapelanem księcia Kazimierza. Prawość i pobożność kapelana miały wielki wpływ na postępowanie księcia. Zauważyli to potomni i nadali księciu przydomek „Sprawiedliwy”.

Po śmierci księcia Kazimierza, Wincenty zamieszkał w Sandomierzu, gdzie został prepozytem kolegiaty sandomierskiej. W roku 1207 r. po śmierci biskupa krakowskiego, Pełki, Wincenty został wybrany na jego następcę. Błogosławiony przyjął tę godność z wielką pokorą, o czym świadczy jego podpis, jakiego będzie używał w czasie pełnienia posługi biskupiej: „Niegodny sługa Kościoła”. Biskup Wincenty był doradcą i nauczycielem księcia Leszka Białego. Zapewne pod wpływem Wincentego, córka księcia Salomea tak mocno przylgnęła do Chrystusa, że  po śmierci została zaliczona w poczet błogosławionych. Wincenty należał do żarliwych zwolenników reform kościoła inspirowanych przez Stolicę Apostolską. W tym celu organizował zjazdy i zwoływał liczne synody, w których uczestniczyli także książęta polscy. Biskup Wincenty zreformował prowincjonalne kapituły, nadał dziesięciny ze wsi Świniarowo Kanonikom Bożego Grobu w Miechowie, oddał kościół oraz wieś Podłęże zreformowanej kolegiacie w Kielcach, konsekrował bazylikę w Krakowie pod wezwaniem św. Floriana.

W roku 1215 wziął udział w reformatorskim Soborze Laterańskim IV, na którym wprowadzono obowiązek spowiedzi i Komunii wielkanocnej, obostrzono przepisy odnośnie małżeństwa, by nie dopuścić do konkubinatów oraz przepisy dotyczące karności kościelnej, zwłaszcza celibatu duchownych. Po powrocie do kraju Wincenty energicznie wdrażał w swojej diecezji soborowe uchwały. Wprowadził wiele nowych praktyk religijnych, w tym lampkę wieczną przed tabernakulum, aby okazać większą cześć do Najświętszego Sakramentu. W jednym z jego żywotów czytamy: „Uczył sam, cieszył, radził, łzy ocierał, wątpiących rozgrzewał, sieroty tulił, krzywdzonych bronił. Jak szeroka rzeka popłynęły czyny dobrodziejstw! Wszyscy biedą i nędzą uciśnieni uciekali się do Wincentego, jako do ojca, opiekuna i dobrodzieja swego, a nikt nie odszedł od jego progów bez pociechy i pomocy. Szczególnie młodzież, garnąca się do nauk, miała w nim dobrodzieja i rzecznika. Bł. Wincenty Kadłubek opiekował się ludem nader gorliwie i troszczył się o to, ażeby obyczaje tego ludu, jeszcze na pół dzikie i ciemne, rozjaśnić nauką religii i ulepszyć zasadami wiary chrześcijańskiej”.

Wincenty, szanowany i czczony przez lud postanowił zrezygnować z wszelkich godności i zamieszkać w klasztorze. Tradycja, owiana legendą w sposób dramatyczny ukazuje jedną z okoliczności podejmowania tej decyzji. Otóż w skarbiec kościelny na Wawelu uderzył piorun. Szalejący ogień poczynił wielkie spustoszenie. Gdy Wincenty usłyszał o tym, ze smutkiem wołał: „To znak dla mnie, przestroga ręką Boga wymierzona; jam nie godzien być kapłanem przy tej świątyni, jam nie godzien być pasterzem tej owczarni, jam tu pewnie zawinił, czas mi się kajać za winy moje i narodu winy”. Błogosławiony odnowił zniszczony skarbiec i podejmując coraz to nowe pokuty mówił: „Wybierzcie innego pasterza na moje miejsce, jam nie godzien tej godności”. Książę, kanonicy, kapłani i biskupi innych diecezji usiłowali nakłonić Wincentego do zmiany swych postanowień. Na co niezmiennie im odpowiadał: „Jam nie godzien, mnie być najmniejszym i najniższym”. Po dziesięciu latach pełnienia posługi na stolicy biskupiej w Krakowie, za pozwoleniem papieża Honoriusza III, w roku  w 1218 Wincenty zrzekł się rządów w diecezji i wstąpił do surowego zakonu cystersów.

Błogosławiony wybrał opactwo cystersów w Jędrzejowie, które wcześniej uposażył. Tradycja mówi, że jak pokutnik, dziesięć mil szedł boso, aby z pokorą zastukać do bramy klasztornej. Przyjął go opat Teodoryk, trzeci z kolei przełożony klasztoru. Ówczesnym zwyczajem biskup rzucił się przed nim i całym konwentem na twarz i prosił o przyjęcie. Mimo że Wincenty liczył wtedy ok. 70 lat, jako zwyczajny mnich spełniał wszystkie obowiązki surowej reguły: wstawał o północy na dwugodzinne pacierze, uczestniczył siedem razy każdego dnia we wspólnych modlitwach, zachowywał posty, wykonywał najprostsze prace służebne. Zasadą cysterskich pokutników było skąpe pożywienie, zgrzebny strój i krótki sen. Przestrzeganie surowej reguły i dokładanie dodatkowych umartwień nadwyrężyły zdrowie Błogosławionego. Wincenty zmarł w opinii świętości 8 marca 1223 r. O tym, że uważano go za świętego świadczy fakt pochowania jego ciała w osobnym miejscu pod kościołem. Grób Wincentego nawiedzili między innymi Konrad Mazowiecki, król Kazimierz Wielki, król Kazimierz Jagiellończyk wraz ze swoją matką królową Zofią i Jan Długosz. Szymon Starowolski na podstawie ksiąg klasztornych z lat 1583-1640 przytacza ponad 150 cudów, przypisywanych Wincentemu. Wśród nich są nawet wskrzeszenia umarłych. 26 kwietnia 1633 r. dokonano otwarcia grobu Wincentego. Ciało znaleziono prawie nienaruszone, co przyczyniło się do spotęgowania kultu Błogosławionego. W roku 1764 Kongregacja Obrzędów zatwierdziła kult, a papież Klemens XIII podpisał odpowiednią bullę, co równało się formalnej beatyfikacji (z książki W poszukiwaniu mądrości życia) .

SKĄD SIĘ BIORĄ WOJNY?

Odpowiedź na pytanie zadana w tytule wydaje się bardzo prosta. Każdy mógłby wymienić tysiące powodów, które są u źródła konfliktów światowych. Mimo to warto podjąć ten temat, aby przekonać się jak bardzo prawdziwe są słowa św. Jakuba, który ukazuje źródło konfliktów:  „Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz”. Wszystko zależy od naszej poprawnej relacji z Bogiem, którą wyrażamy poprzez modlitwę. Można „pobożnie” walić czołem przed fałszywym bogiem, prosząc go, aby pobłogosławił zbrodniarzy, którzy przygotowują akt terrorystyczny. Ta fałszywa modlitwa nie stanie się źródłem pokoju w sercu terrorysty, a tym bardziej pokoju na świecie. Terroryści, odwołując się do swojej religii, która w swojej nazwie ma odniesienie do pokoju planują wprowadzić pokój na swoich warunkach tzn. wszyscy przyjmą ich wiarę, a ci co nie zechcą zostaną zgładzeni. Taki zbrodniczy pokój nie pochodzi od Boga, ale ludzkich żądz. 

Gdy na horyzoncie pojawiają się większe zawirowania na świecie, wtedy szukamy znaków, które potwierdzałyby, że to wszystko zapisane jest w gwiazdach i musi się stać, a my nie wiele mamy do powiedzenie. Tak się dzieje i dzisiaj, gdy Europa zalewana jest ogromnymi tłumami uchodźców, czy raczej emigrantów ekonomicznych. Prawie wszyscy wiedzą, poza nierozgarniętymi politykami zachodniej Europy, że wśród nich jest tysiące fanatyków, którzy w nowym miejscu gotowi są z bronią w ręku wprowadzać swój ład. Z pewnością nie przyczyni się to do budowania pokoju. W kontekście tych zawirowań niektórzy cytują wypowiedzi obdarzonego nadprzyrodzonymi zdolnościami znanego jasnowidza, franciszkanina o. Czesława Klimuszkę, który przewidział m.in. wybór Karola Wojtyły na papieża oraz datę śmierci Prymasa Polski, kardynała Augusta Hlonda. Niektórzy uważają, że już niedługo spełni się jego przepowiednia sprzed trzydziestu lat: „Widziałem żołnierzy przeprawiających się przez morze na takich małych, okrągłych stateczkach, ale po twarzach widać było, że to nie Europejczycy. Widziałem domy walące się i dzieci włoskie, które płakały. To wyglądało jak atak niewiernych na Europę. Wydaje mi się, że jakaś wielka tragedia spotka Włochy. Część buta włoskiego znajdzie się pod wodą. Wulkan albo trzęsienie ziemi? Widziałem sceny jak po wielkim kataklizmie. To było straszne”.

Jeszcze inni wobec rosnącego zamieszania na świecie w kategoriach katastroficznych interpretują zjawisko astronomiczne tzw. „czerwonego księżyca”, które będzie miało miejsce 28 września tego roku. Najlepiej będzie ono widziane nad zachodnią Europą. Księżyc wchodząc w cień naszej planety przybierze czerwoną barwę. Wobec rosnącej liczby zwolenników katastroficznej wizji świata, zapowiadanej przez czerwony księżyc NASA wydało oświadczenie, że nie ma podstaw naukowych twierdzenia, że zbliża się Armagedon, czyli koniec świata. To jednak nie przeszkadza amerykańskiemu telewizyjnemu kaznodziei Johnowi Hagee głoszenia apokaliptycznej wizji świata w najbliższej przyszłości. Jest zdania, że rozpoczęta w kwietniu 2014 r. tetrada, czyli cztery pełne zaćmienia Księżyca następujące co sześć miesięcy jest zapowiedzią przełomu w dziejach ludzkości. Czerwony księżyc będzie zapowiedzią wypełnienienia proroctw zapisanych w Księdze Joela, Dziejach Apostolskich i Apokalipsie. Kaznodzieja udowadnia także, że wielkie przemiany są pewne, gdyż w przeszłości tetrady zawsze przynosiły historyczne turbulencje. A zatem według kaznodziei czekają nas wielkie zamieszki w świecie a może nawet Armagedon. Tacy kaznodzieje ze swoimi przepowiedniami pojawiają się co pewien czas, a świat nadal istnieje, a my do tego świata, który ogarniany jest co pewien czas niepokojami mamy wprowadzać mądrość bożą i pokój, o którym mówi św. Jakub.

Być może te apokaliptyczne wizje zyskują popularność wśród ludzi, którzy widząc jak wiele jest nieprawości i przewrotności na świecie, pragną, aby boża sprawiedliwość dotknęła ziemię w tak spektakularny sposób. Coś w rodzaju wydarzenia, które miało miejsce w ostatnich dniach w Kentucky (USA). Otóż 7 września tego roku piorun trafił w fabrykę whisky i ponad 3 miliony litrów whisky dostało się do jeziora w pobliżu fabryki i spowodowało spektakularne zjawisko coś w rodzaju „ognistego tornado”. Zginęło wiele ryb. Producent whisky zapłacił już 27 tysięcy dolarów za usunięcie wszystkich szkód spowodowanych przez ogień. Ci którzy wiele ucierpieli z powodu alkoholu radowali by się gdyby piorun trafił w każdą gorzelnię i każdy browar oraz sklep monopolowy. To jest takie normalne, nawet apostołowie ulegli tej pokusie, chcąc ściągnąć ogień z nieba na nieprzychylnych mieszkańców jednego z miast przez które przechodzili. Jezus im tego surowo zabronił. Nawet do wrogo nastawionych ludzi mają nieść zbawiające światło Ewangelii, światło pokoju.    

Wracając do pytania zadanego w tytule spojrzy na problem, który teraz zdominował media, problem uchodźców. Zasadniczo wszyscy są zgodni, że trzeba im pomóc. I słusznie. Tylko w jaki sposób. I tu zaczynają się podziały. Generalnie zwyciężyła jedna opcja. Otworzyć granice uchodźcom, przyjąć do swojego domu, nie licząc się z konsekwencjami. Każdy zaś kto tylko zastanawia się głośno, nad innym rozwiązaniem tego problemu zostaje okrzyknięty ksenofobem, nacjonalistą, człowiekiem bez serca. W kreowaniu takiego obrazu manipuluje się ludzkim nieszczęściem, ukazując drastyczne obrazy z życia uchodźców. Trzeba pomagać. Trzeba być dobrym, ale nie głupim. Otwierając drzwi swojego domu trzeba pomyśleć, czy ten którego wpuszczamy nie zechce przestawiać mebli w naszym mieszkaniu i urządzić je na swoją modłę. 

Spoglądając przez pryzmat czytań biblijnych jasno widzimy, gdzie leży źródło tych problemów – ludzkie rządze. Na pierwszym miejscu jest żądza panowania, utrzymania się przy władzy za wszelką cenę. Jak już wcześniej wspomniałem większość uchodźców, czy emigrantów ekonomicznych kierując się swoja wiarą gorąco, wręcz fanatycznie pragnie urządzić cały świat według praw swojej religii. Wśród nich jest ogromna rzesza fanatyków, którzy gotowi są do sięgnięcia po broń i posiłkując się sloganami swojej religii zapanować nad całym światem. Żądzy władzy może ulec każdy z nas na własnym podwórku.  A tedy staje przed nami Chrystus Pan życia i śmierci, który mówi w dzisiejszej Ewangelii: „Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich”. Kolejna żądza to żądza posiadania. Władcy w krajach arabskich, to najczęściej ludzie nieprzyzwoicie bogaci. Najczęściej zdobywają bogactwa przez okradanie swoich „poddanych”. Tej żądzy ulegają także sami uchodźcy, wielu z nich ryzykuje życie swoich najbliższych, opuszczając swoją ojczyznę ze względów ekonomicznych. 

Rozwiązywanie tych wszystkich problemów powinno mieć początek w naszym sercu, gdzie przez szczerą modlitwę spotykamy się ze swoim Bogiem, który daje moc budowania pokoju w naszym sercu i na cały świecie (Kurier Plus 2014).

BYĆ PIERWSZYM 

Wielu reżyserów, aby zdobyć widza, wyraziście ukazać przesłanie swego dzieła szpikuje film wulgaryzmami, przemocą i seksem. I rzeczywiście tego typu filmy trafiają do sporej rzeszy ludzi. Można jednak zrobić film z talentem, który zdobywa widza bez odwoływania się do brutalności. Przykładem tego może być amerykański film, który w tym roku cieszy się największą popularnością w Stanach Zjednroczoych. W tym najciekawszym filmie lata „Won’t You Be My Neighbor” nie znajdziemy krwi, przemocy, brutalnego seksu, czy jakiś efektów specjalnych. Jest to film dokumentalny o Fredzie Rogersie, amerykańskim kompozytorze, aktorze i osobowości telewizyjnej, który zmarł 27 lutego 2003 roku. Po ukończeniu studiów został zatrudniony przez telewizję NBC w Nowym Jorku jako asystent producenta The Voice of Firestone. W listopadzie 1953 roku na wniosek WQED wrócił do Pensylwanii, gdzie zaproponowano mu opracowanie pierwszego programu telewizyjnego, w którym służył swoją radą dzieciom i młodzieży w ich drodze do dorosłości. W międzyczasie ukończył studia teologiczne i został pastorem w kościele prezbiteriańskim. Był twórcą najdłużej emitowanego serialu „Mister Rogers’ Neighborhood”.

Pewnego razu Roger został poproszony o spotkanie z chłopcem z porażeniem mózgowym, który nie był w stanie chodzić i rozmawiać. Cierpiał on fizycznie i emocjonalnie. Porozumiewał się z innymi między innymi przez komputer. Cierpiąc z powodu choroby obwiniał siebie samego za to co go dotknęło. Nie lubił samego siebie. Jak nastolatek nienawidził samego siebie do tego stopnia, że ranił fizycznie samego siebie, a matce mówił, że nie chce żyć, bo napewno i Pan Bóg nie lubi w nim tego, czego i on nienawidzi w sobie. Chłopiec lubił oglądać program Rogersa i szczerze polubił twórcę tego programu. Matka chłopca była przekonana, że Rogers daje synowi nadzieję i podtrzymuje go przy życiu.    

Podczas podróży do Kalifornii, na prośbę matki chłopca Fred Rogers spotkać się z chłopcem. Na początku chłopiec bardzo obawiał się spotkania z pastorem. Kiedy przybył Roger chłopiec był tak zdenerwowany, że wpadł w furię, okazując nienawiść i agresję względem samego siebie. Matka zabrała syna do sąsiedniego pokoju, aby się uspokoił. Rogers nie odszedł, ale cierpliwie czekał na chłopca. Po jego powrocie Roger powiedział: „Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił. Zrobisz to dla mnie?” Chłopiec napisał na komputerze: „Oczywiście tak. Dla pana Rogersa zrobię wszystko”. „Chciałbym abyś się za mnie modlił. Czy będziesz to robił?”- zapytał Roger. Jak rażony piorunem chłopiec patrzył z niedowierzaniem na Rogera. Nikt nigdy nie prosił go o to. Na początku nie był pewien, czy może to obiecać, ale po namyśle powiedział, że spróbuje. I od tamtego dnia chłopiec modli się codziennie za pastora. Już nie chce umierać, a krzyż, który dźwiga nie wydaje się mu taki ciężki. Uważa, że Roger jest blisko Boga i jeśli Roger go lubi, to i napewno Pan Bóg też. Z poczuciem miłości o wiele łatwiej żyć, życiem, które nawet pod krzyżem ma sens. 

Pewnego razu reporter, który był świadkiem tych wydarzeń powiedział do Rogera, że jest pod wrażeniem tego jak pięknie pastor zmotywowali chłopca do życia i przewrócił mu wiarę w wartość samego siebie. Na co Roger odpowiedział: „Na Boga, Tom! Ja nie mówiłem, żeby modlił się za siebie, nie mówiłem, że ja będę modlił się za niego. Ja go prosiłem, aby modlił się za mnie, bo człowiek, który przeszedł w życiu tak wiele musi być bardzo blisko Boga. To ja go prosiłem, aby wstawiał się za mną przed Bogiem”.  Zapewne Roger doskonale rozumiał słowa z dzisiejszej Ewangelii: „Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich”. Roger uznał, że w oczach Bożych ten cierpiący chłopiec był pierwszy przed świetnym muzykiem, aktorem, gwiazdą telewizyjną i tym który zajmował pierwsze miejsce przy kościelnym ołtarzu. Chrystus mówi o pierwszeństwie w Królestwie Niebieskim, a że to Królestwo zaczynamy budować już tu na ziemi, to te reguły picrwszenstwa powinny być obecne w naszej zwyklej codzienności.

Po słowach o pierwszeństwie, Chrystus mówi: „Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał”. Dziecko stawiane jest jako wzór bliskości z samym Bogiem, bliskości, która decyduje o naszym miejscu w Królestwie Bożym. Dopełnieniem tej myśli są słowa Chrystusa: „Jeżeli się nie nawrócicie i nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto zatem uniży się jak to dziecko, ten będzie największy w królestwie niebieskim.”. Poeta ks. Jan Twardowski tak pisał o tym dziecięctwie: „Dziecięctwo nie kojarzy się z wiekiem. Można mieć lat 50 u 80 i stale być dzieckiem. Nie dziecinnym, ale dziecięcym. Mądrością dziecka jest ufność, że jest w dobrych, opiekuńczych rękach. Prawdziwe dziecko to ktoś, kto niezależnie od wieku jest świeży, niezmanierowany, niewykrzywiony przez życie. Zachował świeżość spojrzenia dziecka, które nie nauczyło się kłamać, wciąż wierzy w dobro i miłość. Starszego człowieka można nazwać dzieckiem, które za szybko urosło”.

Chrystus przypomina nam, że musimy stać się jak dzieci, aby być wielkimi. Musimy całkowicie zaufać Bogu, jak dziecko ufa rodzicom. Dziecko może do końca wszystkiego nie rozumie, ale czyni to bo ufa swoim rodzicom. Chrystus mówi, że nasza wielkość jest owocem naszej służby bliźniemu, a świat podpowiada, że jesteś wielki, gdy inni ci służą. Aby stać się wielkim mimo podszeptów świata mamy ufać Jezusowi, że prawdziwą wielkość zdobywamy przez służebną miłość. Taką dziecięcą ufność wyraża św. Edyty Stein słowami: „Bez zastrzeżeń i bez trosk, składam mój dzień w Twoją dłoń. Bądź moim Dzisiaj, bądź moim wiernym Jutrem, bądź moim Wczoraj, które przebyłam. Nie pytaj mnie o drogi, me tęsknoty, jam jest kamieniem w mozaice Twej. Ty złożysz mnie po prawej stronie, ja wtulę się w Twe dłonie” (Kurier plus 2018).

BYĆ WIELKIM  

W dzieciństwie rozczytywałem się w powieściach Karola May o Indianach. Poznawałem szlachetne i wojownicze plemiona Apaczów, Siuksów czy Szejnów. Na ich tle plemię Komanczów wypadało nieco gorzej. Byli postrzegani jako okrutni najeźdźcy i łupieżcy. Karol May pisał, że byli „okrutnymi i tchórzliwymi” wrogami Apaczów, że na pustyni, gdy brakło wody, pili krew kojotów. W rzeczywistości było trochę inaczej. Byli znakomitymi jeźdźcami i dzielnymi wojownikami. Stworzyli najpotężniejsze indiańskie imperium w Ameryce Północnej, powstrzymali hiszpański napór z Meksyku i francuską ekspansję z Luizjany. Przez kilkadziesiąt lat prowadzili wojnę z białymi kolonizatorami, broniąc swojej ojczyzny i wolności.

Wśród plemion Komanczów krąży opowieść o wielkiej suszy, która zabijała wszelkie życie na ziemi. Ludzie błagali o pomoc Wielkiego Ducha. Modlili się, tańczyli, czekali, ale deszcz nie nadchodził. Starsi plemienia udali się na szczyt świętej góry, aby prosić Wielkiego Ducha o deszcz. Wielki Duch przemówił do nich tymi słowami: „Przez wiele pokoleń braliście z ziemi wszystko czego potrzebowaliście, nie dając nic w zamian. Teraz ziemia jest w niebezpieczeństwie, musicie złożyć ofiarę. Na ołtarzu całopalnym złożycie swoją najcenniejszą rzecz. Następnie rozrzucicie popioły na cztery strony świata na znak pokuty i szacunku do mnie. Wtedy spadnie deszcz i ziemia zacznie oddychać życiem. Starsi podziękowali Wielkiemu Duchowi i udali się do swoich namiotów w poszukiwaniu najcenniejszych rzeczy.

Łucznik powiedział: „Z pewnością Wielki Duch nie chce mojego łuku, którym zdobywam żywność dla naszej wioski”. Matka kilkorga dzieci oświadczyła: „Wielki Duch prawdopodobnie nie chce ofiary z mojego cennego koca, którym okrywam swoje dzieci”. Szaman nie miał wątpliwości: „Jestem pewien, że Wielki Duch nie żąda moich ziół, którymi leczę chorych”. Każdy znalazł jakieś wytłumaczenie, uzasadniając odmowę złożenia w ofierze swojej najcenniejszej rzeczy. Byli świadomi, że w wyniku tej odmowy susza zabierze im wszystko, a mimo to nikt nie chciał złożyć w ofierze swojej najcenniejszej rzeczy.

Uratowała ich mała dziewczynka, która straciła swoją rodzinę podczas wielkiej suszy. Miała ukochaną lalkę, którą zrobiła dla niej mama. Lalka była niezastąpioną towarzyszką jej samotności. Nigdy się z nią nie rozstawała. Kiedy usłyszała słowa Wielkiego Ducha mocno przytuliła swoją lalkę i wyszeptała ze łzami: „Jesteś moim największym skarbem. Wiem jednak, co muszę zrobić”. Nocą, gdy wszyscy spali dziewczynka wymknęła się z obozu i wspięła się na świętą górę. Tam modliła się słowami: „Wielki Duchu, oto moja lalka, dar moich nieżyjących rodziców. To mój najcenniejszy skarb. Proszę, przyjmij tę ofiarę”.

Dziewczynka nazbierała suchych gałęzi i na ołtarzu ofiarnym rozpaliła małe ognisko. Patrząc na buzujący ogień wspominała z miłością swoich rodziców, dziadków i przyjaciół, którzy zmarli z głodu. Potem ze łzami w oczach położyła lalkę na ogniu. A kiedy ogień wygasł, dziewczynka zebrała popiół i rozrzuciła go na cztery strony świata a wiatr zaniósł go przed tron Wielkiego Ducha. Wyczerpana dziewczynka usnęła. A gdy się rano obudziła zobaczyła na ziemi pióro sójki. Podniosła go i wtedy zaczął padać deszcz. W wiosce zapanowała ogromna radość. Zostali uratowani. Dowiedzieli się, że to mała sierota złożyła w ofierze najcenniejszy swój skarb. Zawstydzeni poczuli swoją małość i uwielbienie dla tej małej dziewczynki. W ich oczach była kimś największym w ich wiosce. Zapewne taką była także w oczach Wielkiego Ducha.

Przez pryzmat tej legendy możemy spojrzeć na słowa Chrystusa o prawdziwej wielkości, które słyszymy w dzisiejszej Ewangelii: „Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich”. Apostołowie byli tak blisko Jezusa, byli świadkami jego mocy, słuchali Jego nauki, w której tak często przewijał się motyw prawdziwej wielkości w Królestwie Bożym. A jednak wywołali wojnę między sobą o to kto jest najważniejszy w oczach Jezusa, kto jest z nich największy. Jednak wstydzili się tego, bo nie chcieli się przyznać przed Jezusem o co się posprzeczali. Ten wstyd mówi, że wiedzieli w zarysie jaka jest droga do wielkości w Królestwie Bożym, jednak z zwyciężyła w nich chwilowo żądza, o której św. Jakub w drugim czytaniu mówi: „Gdzie zazdrość i żądza sporu, tam też bezład i wszelki występek. Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych”.

Zapewne kolorowym wspomnieniem apostolskich sporów są wymyślne stroje sług kościoła, które miały pokazać, kto w tym towarzystwie jest ważniejszy. Pamiętam jeszcze z Polski jak na uroczystości odpustowej wierni sąsiednich parafii toczyli spór, który proboszczów jest ważniejszy. Jedni z nich uważali, że to ich proboszcz jest ważniejszy, bo jest kanonikiem, ma kolorową pelerynę, podobnie i pas a na szyi zawieszony złoty łańcuch zwieńczony jakimś ptakiem. Ten klucz ważności obowiązywał także przy stole odpustowym. Na pierwszych miejscach było najbardziej kolorowo, a już dalej było czarno, miejsce zajmowała „ta szara piechota”.

Dzięki Bogu, że ta kolorowa gradacja staje się w kościele bardziej religijnym folklorem niż wyznacznikiem ważności. Dużą rolę w tym procesie odgrywa papież Franciszek, który nawet polikwidował niektóre kolorowe godności, wskazując przy tym na czym polega prawdziwa wielkość w kościele. Do nowo wyświęconych biskupów powiedział: „Jezus pragnie zbliżać się do braci przez nasze pośrednictwo, dzięki naszym otwartym ramionom, które przytulają i pocieszają; dzięki wypowiadanym przez nas słowom, które chcą namaścić świat Ewangelią; przez nasze serce, które otwarte jest na smutki i radości braci. Naszym postępowaniem winniśmy ukazywać inny wymiar życia niż ten, który proponuje świat: jest to miara miłości bez końca, która patrzy nie na własny interes i zysk, ale na nieograniczony horyzont Bożego miłosierdzia”.

Chrystus przypomina nam, że prawdziwą wielkość zdobywa się na drodze pokory i służby. Pokora musi się zmierzyć z największym wrogiem jaki jest nasza duma. Św. Franciszek Salezy powiedział: „Duma ludzka umiera piętnaście minut po twojej śmierci”. Na naszej drodze zdobywania pokory staje wiele przeszkód. Programy telewizyjne, gry komputerowe przepełnione są wszelkimi formami przemocy. Przemoc jest gloryfikowana jako wyznacznik atrakcyjnego życia. Gdy oglądamy wiadomości telewizyjne to odnosi się wrażenie, że ludzie na całym świecie walczą ze sobą, aby zdobyć pierwszeństwo, wielkość, władzę. I gdy ten cel osiągną, to są uważani za wygranych. Ale to nie oni mają rację, lecz indyjski poeta, prozaik, filozof, kompozytor, malarz, pedagog, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, który powiedział: „Spałem i śniłem, że życie to tylko przyjemność. Obudziłem się i zobaczyłem, że życie to tylko służba. Służyłem i widziałem, że służba to przyjemność”. Ma racje, bo to się wpisuje w prawdziwą wielkość, do której wzywa nas Chrystus (Kurier Plus, 2021).

Ciągły niepokój na świecie”

W jednej z religijnych piosenek śpiewamy: „Ciągły niepokój na świecie, / Wojny i wojny bez końca. / Jakże niepewna jest ziemia, / Jękiem i gniewem drgająca”. To „drganie” nienawiści i bólu możemy usłyszeć dosłownie na Ukrainie, Bliskim Wschodzie i wielu innych miejscach. Gdyby nie to „drganie” to tam, gdzie dzisiaj jest piekło wojny mógłby być raj. W raporcie Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina działający przy Instytucie Pileckiego mamy świadectwa piekielnej rzeczywistości wojny. Oto jedno ze świadectw: „Opowiem ci o jednej sytuacji, gdzie była duża rodzina, były dwie młode dziewczyny (…). Żołnierz powiedział do kobiety: Wybierz jedną albo my wybierzemy. Z tych dwóch dziewczyn jedna była jej córką, a druga synową. Wskazała więc na synową. I to było na oczach wszystkich. Były w tym samym wieku, były młode, piękne. Kobieta uratowała córkę i wskazała na synową, a synowa miała wtedy dwoje małych dzieci”. Takie piekielne sceny mają miejsce po obu stronach walczących tylko w różnym natężeniu. Bo sama wojna to piekielna sprawa. Polski poeta Leopold Staff napisał: „Wojna to najgorsze zło zrodzone w bez rozumie.”

Częściej niż tragedii wojen doświadczamy codziennych konfliktów w pracy, szkole, rodzinach i samym Kościele. Małe kłótnie, drobne nieporozumienia, frustracje, pretensje, że ktoś postrzega świat inaczej niż my, że odnosi większy sukces każdego dnia wdzierają się do naszego serca i duszy, przemieniając je w bitewne pole. Mówimy, że z pustego nawet Salomon nie naleje. Jeśli ktoś nie ma pokoju w sobie, to nie może go dać innym, daje to co ma- wojnę. A zatem wszystko zaczyna się w naszym sercu i duszy, co trafnie wypunktowuje św. Jakub w drugim czytaniu, odpowiadając na pytanie skąd się biorą wojny, konflikty: „Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć”. Żądza jest niepohamowanym pragnieniem posiadania lub doznawania czegoś. Żądza jest szczególnie destrukcyjna w życiu człowieka, gdy dotyczy seksu, władzy i pieniędzy. Dla seksu, władzy i pieniędzy człowiek zrobi naprawdę wiele, posuwając się do wszelkiej nieprawości z morderstwem i wojną włącznie.

W drugiej zwrotce piosenki zacytowanej na wstępie są słowa: „Pokój zostawiam wam, / Pokój mój daję wam, / Nie tak jak daje dzisiaj świat, / Powiedział do nas Pan”. Czytania biblijne na dzisiejszą niedzielę ukazują czym jest ten pokój i jaka droga do niego prowadzi. Św. Jakub pisze: „Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć. Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie. Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz”. Święty Jakub pisze, że ostatecznie wojna i pokój, kłótnia i zgoda zależą od modlitwy. Dlaczego modlitwa jest tak ważna? Katechizm Kościoła Katolickiego definiując modlitwę odwołuje się do słów Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus, która mówi o modlitwie: „Dla mnie modlitwa jest wzniesieniem serca, prostym wejrzeniem ku Niebu, okrzykiem wdzięczności i miłości zarówno w cierpieniu jak i w radości; na koniec jest to coś wielkiego, nadprzyrodzonego, co rozszerza mą duszę i jednoczy mnie z Jezusem…”.

A zatem modlitwa jest spotkaniem Boga z człowiekiem i człowieka z Bogiem. Gdy myślą i sercem, całym swoim jestestwem zaczynamy odczuwać obecność Boga, wtedy zaczyna się nasza modlitwa. Modlitwa nie jest konkursem recytatorskim, gdzie recytujemy wiele pięknych modlitw. Ta recytacja staje się modlitwą, wtedy, gdy wypełnimy ją miłosną obecnością Boga. Bez tego wypełnienia można recytując modlitwy zabijać, gwałcić i mordować, wszczynać wojny na świecie, rodzinach, miejsca pracy itd.

W Sprawozdaniu ze stanu diecezji łuckiej dla Stolicy Apostolskiej, sporządzonym przez ks. Jana Szycha, kanclerza Kurii Diecezjalnej w Łucku czytamy: „Według zeznań, ilość zamordowanych wynosi 30 000, a nawet i 50 000. Wtenczas właśnie zamordowano 17 księży, niektórych torturowano przed śmiercią. Ks. Karol Baran został podobno przepiłowany na dwoje. Popi pobłogosławili w swej świątyni noże do mordowania Polaków”. Wspominam to nie po to, aby zadrażniać relacje z Ukraińcami, którzy teraz doświadczają ogromnej tragedii, ale aby zilustrować bezużyteczność, a nawet szkodliwość modlitwy, która jest tylko na wargach. O takiej modlitwie pisze św. Jakub we wcześniej wspomnianym Liście: „Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz”.

Pierwsze czytanie z Księgi Mądrości mówi o naszej modlitewnej więzi z Bogiem, która powinna cechować się całkowitym zaufaniem Bogu. W Księdze słyszymy słowa bezbożnych, którzy powiedzieli: „Zróbmy zasadzkę na sprawiedliwego, bo nam niewygodny: sprzeciwia się naszemu działaniu, zarzuca nam przekraczanie Prawa, wypomina nam przekraczanie naszych zasad karności. Zobaczmy, czy prawdziwe są jego słowa, wybadajmy, co będzie przy jego zgonie. Bo jeśli sprawiedliwy jest synem Bożym, Bóg ujmie się za nim i wyrwie go z rąk przeciwników. Dotknijmy go obelgą i katuszą, by poznać jego łagodność i doświadczyć jego cierpliwości. Zasądźmy go na śmierć haniebną, bo – jak mówił – będzie ocalony”. Słowa tej Księgi spełniają się w Jezusie Chrystusie, Synu Bożym, który został zabity przez zazdrosnych i niegodziwych ludzi. W tej sytuacji Jezus całkowicie zaufał swojemu Ojcu aż do ostatniego momentu ziemskiego życia „Ojcze w ręce Twoje polecam ducha Mojego”. I ostatecznie to chwała zmartwychwstania zajaśniałe pełnym blaskiem zwycięstwa.

W dzisiejszej Ewangelii Jezus przepowiada swoje nieuchronne cierpienie, śmierć i zmartwychwstanie. Jednak uczniowie zamiast wsłuchiwać się w słowa Jezusa i je rozważać zaczęli się kłócić między sobą, kto z nich jest największy, kto zajmie pierwsze miejsce przy Jezusie. Żądza władzy, wyniesienia skłóciła apostołów. A to wyniesienie wyobrażali sobie na sposób ziemski. Chcieli być blisko tronu władzy.

Podobnego skłócenia doświadczała wspólnota chrześcijańska, do której pisał św. Jakub.  W zasadzie w każdej wspólnocie: państwowej, kościelnej, rodzinnej, a właściwie wszędzie, gdzie brak pokory i osobista ambicja zaczyna dominować wtedy pojawiają się wojny i kłótnie, plotki i obojętność, agresja i morderstwa, nienawiść i wszelkiego rodzaju zło i sprowadzają piekło do naszego życia (Kurier Plus, 2024).