|

24 niedziela zwykła. Rok B

POKUSY I WYRZECZENIA                                 

Jezus udał się ze swoimi uczniami do wiosek pod Cezareą Filipową. W drodze pytał uczniów: „Za kogo uważają Mnie ludzie?” Oni Mu odpowiedzieli: „Za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za jednego z proroków”. On ich zapytał: „A wy za kogo Mnie uważacie?” Odpowiedział Mu Piotr: „Ty jesteś Mesjaszem”. Wtedy surowo im przykazał, żeby nikomu o Nim nie mówili. I zaczął ich pouczać, że Syn Człowieczy musi wiele cierpieć, że będzie odrzucony przez starszych, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; że będzie zabity, ale po trzech dniach zmartwychwstanie. A mówił zupełnie otwarcie te słowa. Wtedy Piotr wziął Go na bok i zaczął Go upominać. Lecz On obrócił się i patrząc na swych uczniów, zgromił Piotra słowami: „Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie”. Potem przywołał do siebie tłum razem ze swoimi uczniami i rzekł im: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, ten je zachowa” (Mk 8,27-35). 

W pobliżu Cezarei Filipowej Jezus zadał uczniom pytanie, za kogo uważają Go ludzie. Odpowiedzi były różne. Następnie to samo pytanie skierował do swoich uczniów, za kogo oni uważają Jezusa. Szymon Piotr odpowiada: „Ty jesteś Mesjaszem”. Chrystus pochwalił tę odpowiedź i przykazał uczniom, aby tego nie rozpowiadali, bo nie nadszedł jeszcze czas. Chrystus doskonale wiedział, że wyobrażenie apostołów o Mesjaszu było nie jest do końca prawdziwe. Tak jak ich ziomkowie oczekiwali, że Mesjasz spełni ich polityczne nadzieje. Wyzwoli z niewoli i ustanowi królestwo potężniejsze niż królestwo Dawida. Chrystus wyprowadza swoich uczniów z błędu. „I zaczął ich pouczać, że Syn Człowieczy musi wiele cierpieć, że będzie odrzucony przez starszych, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; że będzie zabity, ale po trzech dniach zmartwychwstanie”. Cierpienie Mesjasza wydało się apostołom nieprawdopodobne. Piotr zaczyna upominać Jezusa, odwodzić od wizji cierpiącego Mesjasza. A wtedy Jezus kieruje do niego ostre słowa: „Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie”. Mesjasz ma swoją misję do spełnienia, ale szatan jest tym, który chce Go od niej odwieść. Zapewne Piotr znał proroctwa Izajasza o cierpiącym Mesjaszu: „Pan Bóg otworzył mi ucho, a ja się nie oparłem ani się nie cofnąłem. Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem. Pan Bóg mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam”. Jednak pod Cezareą Filipową, Piotr jakby uległ podszeptowi szatana, który podsuwał wizję łatwego mesjaństwa, które realizuje się w chwale ziemskiej. Może to i piękne, ale złudne i rozmija się celem, jaki Bóg przewidział dla Mesjasza.

Każdy z nas ma swoją misję do spełnienia, ma swoje powołanie w wymiarze doczesnym, którego realizacja zgodnie z planem bożym jest wypełnieniem powołania, które jest wspólne wszystkim ludziom; od Boga wyszliśmy i do Boga mamy wrócić. Na tej drodze powrotu do Boga staje Jezus Chrystus, jako nasz Mesjasz i Zbawca. W realizacji ziemskiego powołania napotykamy na wiele pokus. Niedawno poznałem bardzo ambitnego młodego człowieka, który przyjechał do Stanów Zjednoczonych, aby uczyć się i pracować. Chciał zostać prawnikiem. Wydawało się, że ten cel ma już w zasięgu ręki. A jednak, jedno wydarzenie przekreśliło wszystko. Jechał z kolegami samochodem, zatrzymała ich policja i w samochodzie znaleziono narkotyki. I zamiast dojechać do domu, matka odwiedziła go w więzieniu. Grozi mu kara do kilku lat więzienia i później deportacja do Polski. Pokusa przyszła w formie narkotyku i zniweczyła plany życia. A oto jeszcze inny przypadek. Ania przyjechała do Nowego Jorku na ostatnim roku medycyny. Planowała po wakacjach wrócić do Polski. Minęły już trzy lata, a ona nadal pracuje Nowym Jorku i coraz bardziej przyzwyczaja się do myśli, że nie będzie wykonywać zawodu, który jest jej powołaniem. Przelicza dolary i myśli, że w Polsce nawet jako ordynator szpitala nie zarobi tyle. Rozminięcie się z powołaniem w wymiarze ziemskim, może być bolesne, ale człowiek może mniej lub bardziej odnaleźć swoje miejsce w życiu. O wiele groźniejsze jest uleganie pokusie szatana, która prowadzi do rozminięcia się z Chrystusem. Ma to bardzo często skutki doczesne, ale tu chodzi przede wszystkim o wymiar wieczności.

Realizacja powołania związana jest często z cierpieniem, wyrzeczeniami, tak jest również, gdy mówimy o powołaniu w wymiarze wiecznym. Dlatego Chrystus po upomnieniu Piotra i wytłumaczeniu, że Jego cierpienie i krzyż są konieczne, aby się w pełni ukazała Jego chwała w zmartwychwstaniu, dodaje: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje”. Jeśli ktoś nie podejmuje cierpienia koniecznego do zrealizowania swego powołania, do osiągnięcia celu wtedy traci wszystko. Chociaż wydawało mu się, że korzysta całymi garściami z życia. W czasie rekolekcji dla młodzieży szkół średnich dyskutowano na temat wiary. I wtedy jeden z uczennic powiedziała: „Nienawidzę mojej wiary. Ona czyni mnie najbardziej samotnym człowiekiem. Nie mogę upijać się, jak to czyni większość moich przyjaciół i dlatego często nie biorę udziału w ich „imprezach”. Zrezygnowałam z seksu przedmałżeńskiego i przez to straciłam wielu chłopaków. Zdecydowałam się postępować dobrze, tak jak myślę, że Bóg wymaga tego ode mnie, w wyniku, czego każdy sobotni wieczór zostaję w domu” ( „The Priest” z maja 2000 r.). Wypowiedź tej dziewczyny ukazuje jaką formę krzyża może przyjąć pójście za Chrystusem. Wydaje się, że wiele traci z życia. Ale czy tak jest naprawdę? Można przytoczyć wiele przypadków, kiedy to takie, czy inne wyrzeczenia stały się źródłem zyskania piękniejszego, pełniejszego życia. Mówiąc zaś o pełni ludzkiego życia nie można pominąć wieczności, bez niej życie jest niedopełnione.

Dla potwierdzenia pewnej prawidłowości między pełnią życia a podjętym i właściwie wykorzystanym cierpieniem przytoczę dwa przykłady z życia. Znany amerykański pisarz Eugene O’Neill do 25 roku prowadził, w sensie negatywnym tzw. beztroskie życie. Nie liczył się z normami moralnymi, nie miał jakiegoś określonego celu życia. Pewnego dnia poważnie zachorował i znalazł się w szpitalu. Pozostał tam przez dłuższy czas. Ten pobyt stworzył dla niego szansę głębszego zastanowienia się nad swoim życiem. W szpitalu odkrył także w sobie zdolności pisarskie. Po wyjściu ze szpitala rozpoczęła się jego wspaniała kariera. Pozytywnie podjął cierpienie i konstruktywnie je wykorzystał i one stały się źródłem zrealizowania życiowego powołania. Trochę inna sytuacja miała miejsce w życiu innego pisarza- Oscara Wilde. Za przestępstwo został osadzony w więzieniu. Po wyjściu z więzienia zmienił się nie tylko on, ale także jego twórczość. W utworach zaczął ukazywać prawdziwe wartości, które miały odniesienie do wiary w Boga. Zapisał wtedy: „Tam gdzie jest cierpienie, tam jest święta ziemia”. I w innym miejscu dodał: „W jaki inny sposób, niż tylko przez złamane serce, Chrystus, mój Pan może wejść w moje życie?” (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

WIARA BEZ UCZYNKÓW JEST MARTWA

Pan Bóg otworzył mi ucho, a ja się nie oparłem ani się nie cofnąłem. Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem. Pan Bóg mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam. Blisko jest Ten, który mnie uniewinni. Kto się odważy toczyć spór ze mną? Wystąpmy razem! Kto jest moim oskarżycielem? Niech się zbliży do mnie! Oto Pan Bóg mnie wspomaga! Któż mnie potępi? (Iz 50,5-9a).

Są takie dni w roku, kiedy kościoły stają się za małe dla ogromnej rzeszy wiernych.  Należy do nich między innymi Wielka Sobota, kiedy to od rana do późnych godzin nocnych kościoły tętnią życiem. Cały dzień świecenie pokarmów wielkanocnych, a wieczorem Liturgia Wielkiej Soboty. Następnego dnia, na Mszy św. i procesji rezurekcyjnej trudno zliczyć uczestników tej uroczystości. Podobnie jest w Wigilię Bożego Narodzenia. Po niepowtarzalnej wieczerzy wigilijnej wierni zdążają na Pasterkę w takiej liczbie, że wielu z nich uczestniczy we Mszy św. na zewnątrz kościoła. Patrząc na te tłumy ludzi można budować się ich wiarą. Jednak sprawa wiary nie wygląda tak różowo, jakby się nam wydawało. Wielu uczestników tych uroczystości zostało pociągniętych wzruszającym pięknem polskich tradycji i zwyczajów religijnych. Te tradycje i zwyczaje są wielkim skarbem, o który trzeba dbać i pielęgnować go. Polska tradycja chrześcijańska sięga korzeniami tysiąca lat. Zanurzając się w niej osadzamy nasze życie bardzo głęboko w historii. Nie jesteśmy ludźmi z nikąd. Ta tradycja nabiera bardzo bliskiego i serdecznego wymiaru, gdy wiąże się ze wspomnieniem naszych rodziców, dziadków, pradziadków…, którzy z wielką pieczołowitością pielęgnowali te zwyczaje. Dzięki tym tradycjom, gdy zasiadamy do wigilijnego stołu, to czujemy ich tajemniczą obecność, a puste krzesło przy stole jest tego znakiem. Tradycje i zwyczaje religijne odgrywają ważną rolę w naszym życiu religijnym, jednak nigdy nie zastąpią autentycznej wiary w Chrystusa.

Urodzeni i wychowani w pewnej tradycji religijnej musimy postawić następny krok w kierunku dojrzałej wiary. Tym krokiem jest nasza bardzo osobista odpowiedź na pytanie, które zadał Jezus Chrystus swoim uczniom w okolicach Cezarei Filipowej: „Za kogo uważają Mnie ludzie?” Uczniowie odpowiedzieli: „Za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za jednego z proroków”. My zaś w odpowiedzi na to pytanie moglibyśmy zacytować Katechizm Kościoła Katolickiego: „Bóg objawił się w pełni, posyłając swego Syna, w którym ustanowił wieczne Przymierze. Jest On ostatecznym Słowem Ojca; nie będzie już po Nim innego objawienia”. Jednak zacytowanie katechizmu nie wystarczyłaby Jezusowi, tak nie wystarczyła odpowiedź uczniów. Jezus pytał ich dalej: „A wy za kogo Mnie uważacie?” Jezus oczekuje bardzo osobistej odpowiedzi. Piotr wyznał wtedy: „Ty jesteś Mesjaszem”. Odpowiadając na pytanie Jezusa możemy powtórzyć odpowiedź św. Piotra, ale to mogłoby nie wystarczyć, gdyby za tymi słowami kryła się tylko intelektualna wiedza. Czasem pytam małego dziecka kim jest ta pani obok ciebie. W oczach dziecka widzę zdziwienie i wyczytuję odpowiedź: To żadna pani, to moja mama. Słysząc to ostatnie słowo można wyczuć ogromną miłość, zaufanie, jest to ktoś bez kogo trudno wyobrazić sobie życie, ona jest wszystkim. Coś podobnego winno się kryć w osobistej odpowiedzi na pytanie: Kim jest dla mnie Chrystus?  Z pewnością, świadomość ogromnej miłości Boga jest pomocna w udzieleniu poprawnej odpowiedzi na powyższe pytanie.

Przykładem osobistej odpowiedzi na pytanie Jezusa jest wypowiedz Natalii Zwolińskiej na stronie internetowej www.jezuici.pl: „Jezus Chrystus jest Synem Bożym, drugą Osobą Boską. Bez wątpienia jest On stale obecny w moim życiu. Ale kim On jest dla mnie? Na pewno jest miłością. Jezus kocha mnie, uczy, jak kochać innych ludzi. Cała religia oparta jest na miłości. Kochając innych, kocham Jezusa. Chrystus jest też dla mnie skarbcem mądrości. Nieustannie czerpię wiedzę z Jego przypowieści i nauczania. Jezus uczy mnie pokory, szacunku, tolerancji, miłości. Uczy, jak żyć i jak postępować, aby nikogo nie zranić czy skrzywdzić. Chrystus stał się człowiekiem. Jego życie na ziemi stało się dla mnie pewnym wzorem, inspiracją. Był On człowiekiem dobrym, pokornym, uczciwym. Ja również dążę do wyrobienia w sobie podobnych cech. Tak więc Jezus jest dla mnie także wzorem do naśladowania. Chrystus jest moim przyjacielem. Kiedy mam jakiś problem, najczęściej zwracam się z nim właśnie do Niego. Modlitwa do Niego uspokaja niczym medytacja, leczy skołatane nerwy, przywraca harmonię ducha. Jest On też dla mnie pocieszycielem. Pomaga się wyciszyć, zapomnieć o problemach i skupić na modlitwie oraz życiu duchowym. Gdy modlę się do Jezusa, nabieram dystansu do zatłoczonej i zabieganej Warszawy. Rzeczy materialne schodzą na drugi plan, stają się wręcz nieistotne. Jezus w pewien sposób jest moim sumieniem. Kiedy tylko zgrzeszę lub popełnię błąd, od razu myślę o Chrystusie i o tym, jak Go skrzywdziłam. To On pomaga mi odróżniać dobro od zła, uczy, jak postępować. Nie można jednak pominąć najważniejszego. Jezus jest dla mnie Synem Bożym. Dlatego do Niego właśnie kieruję modlitwy, to w Nim widzę Boga.  Ale Chrystus jest dla mnie również nadzieją. Modląc się, wierzę, że On mnie wysłucha. Całkowicie powierzam mu moje życie, moją przyszłość. Gdy tylko ja lub ktoś z moich znajomych ma problemy, modlę się do Jezusa. Nie ważne, czy chodzi o błahostkę, czy o poważną chorobę, zawsze wierzę, że Jezus może pomóc i że nasz los zależy właśnie od Niego. Tak więc Jezus jest dla mnie miłością, nadzieją, ostoją, inspiracją, mądrością i najlepszym przyjacielem. Jest dla mnie nieodłącznym ‘elementem’ każdego dnia, każdej chwili. Jest dla mnie światem, światłością, potęgą, jest całym moim życiem. Kim jest dla mnie Jezus? Trudno to opisać czy wyrazić. Trudno to streścić. Ale muszę przyznać, że Jezus jest sensem i mojego życia”.

Po wyznaniu Piotra Jezus powiedział do swoich uczniów: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje”.  A zatem kroczenie za Chrystusem to także pewien trud, ryzyko. Przykładem tego mogą być nieprzeliczone rzesze męczenników. Nie mniej trudne jest nieraz podążanie drogą chrystusowej prawdy w naszym zwykłym, codziennym życiu. Nie wytrwa na tej drodze ten, kto nie widzi u jej kresu zmartwychwstania. Niektórzy twierdzą, że do zbawienia wystarczy tylko wiara w Chrystusa, nasze czyny nie mają znaczenia. To prawda, tylko że wiara bez uczynków, jak mówi św. Jakub jest martwa. Jest jak nieboszczyk, dla którego jedynym właściwym miejscem jest grób. W drugim czytaniu słyszymy słowa Apostoła: „Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie. Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz, lecz także i złe duchy wierzą i drżą”.

Można powiedzieć, że podejmowanie krzyża Chrystusowego to wprowadzanie w czyn wyznawanej wiary. Łatwo głosić wiarę w zbawiającą moc miłości, ale o wiele trudniej żyć nią na co dzień. Kto jednak tego nie robi, odrzuca krzyż Chrystusowy, który jest nie tylko znakiem, ale przede wszystkim źródłem naszego zbawienia.  Aby zrozumieć krzyż Chrystusowy Bóg zsyła nieraz cierpienie, przed którym nie ma ucieczki. Doświadczył tego znany pisarz, Oscara Wilde. Za przestępstwo został osadzony w więzieniu. Więzienny, trudny okres zmienił jego życie, co znalazło także wyraz w jego twórczości. W utworach zaczął ukazywać prawdziwe wartości, które były inspirowane wiarą w Boga. Zapisał wtedy: „Tam gdzie jest cierpienie, tam jest święta ziemia”. I w innym miejscu dodał: „W jaki inny sposób, niż tylko przez złamane serce, Chrystus, mój Pan może wejść w moje życie?” (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

MĄDROŚĆ Z WYSOKA

Najmilsi: Gdzie zazdrość i żądza sporu, tam też bezład i wszelki występek. Mądrość zaś zstępująca z góry jest przede wszystkim czysta, dalej skłonna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców, wolna od względów ludzkich i obłudy. Owoc zaś sprawiedliwości sieją w pokoju ci, którzy zaprowadzają pokój. Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć. Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie. Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz (Jk 3,16-4,3).

Kilka lat temu, w czasie procesji Bożego Ciała obejrzałem się do tyłu, aby upewnić się, czy pierwszokomunijne dziewczynki są gotowe do sypania kwiatów. Mimochodem zauważyłem wtedy u jednej z młodych matek rany na kolanach. Po zakończonej procesji zażartowałam, mówiąc: „No, żeby w tym wieku tak się potykać”. Młoda matka zmieszała się i nie wiedziała, co odpowiedzieć. Jednak w dalszej rozmowie okazało się, że te rany powstały od klęczenia na modlitwie. Wiktoria, bo tak miała na imię wspomniana kobieta jest wspaniałą matką i żoną, wzorowo prowadzi dom, wszystko musi być zrobione perfekcyjnie i to na czas. Ten dom jest wypełniony miłością. Wraz z mężem przekazuje dzieciom najpiękniejsze wartości boże i ludzkie. Aż miło patrzeć na ułożenie ich dzieci. Wiktoria wspomniała czas, kiedy to tak była zauroczona Chrystusem, że godzinami mogła trwać na modlitwie. Pamięta moment, kiedy w uniesieniu powiedziała: „Chryste jestem gotowa wszystko uczynić, aby z Tobą głosić Ewangelię całemu światu”. To miłosne wpatrzenie w Chrystusa było dla niej źródłem ogromnej radości i wewnętrznego pokoju. W czasie tego zauroczenia miało miejsce wydarzenie, które ściągnęło ją z tego wzgórza kontemplacji na ziemię do zwykłych, codziennych ludzkich spraw. Czuła się odarta z tych pięknych przeżyć w bliskości Chrystusa. Upłynęło nieco czasu, gdy zrozumiała, że to Chrystus powrócił z nią do ludzkich spraw, skażonych nieraz grzechem, aby wraz z nimi dźwigać się na wzgórze kontemplacji i uświęcenia.

A oto inna historia, która porusza podobny problem. Św. Bernard Tolomei, znany także jako Bernard Ptolomeusz żył na przełomie XIII i XIV wieku. Był to czas zamętu i krwawych walk między włoskimi miastami. Bernard pochodził z szlacheckiej rodziny. Na życzenie ojca został pasowany na rycerza. Aby uniknąć jednak udziału w wojennym zgiełku podjął wykłady w uniwersytecie. Zrezygnował z tej pracy, gdy po pewnym czasie prawie całkowicie stracił wzrok. W roku 1313 został cudownie uzdrowiony. Po czym z kilkoma przyjaciółmi usunął się do pustelni w grotach na górze Oliveto. Z czasem stał się założycielem zakonu oliwetanów, od nazwy Matki Bożej z góry Oliveto. W roku 1348 w czasie epidemii dżumy Bernard wraz ze swoimi współbraćmi zakonnymi stanął przed wyborem; pozostać w swoim klasztorze- pustelni i prowadzić pobożne, spokojne życie, z radością wielbiąc Boga, czy zejść ze wzgórza i służyć cierpiącym, chorym, umierającym. Wybrał to drugie. W raz ze swymi towarzyszami zszedł z góry kontemplacji, aby służyć ludziom w ich nędzy. Pielęgnował, leczył chorych, a przede wszystkim przygotowywał umierających na spotkanie z Bogiem. Większość zakonników zmarła, zarażając się dżumą, wśród nich był św. Bernard, który został pochowany wraz z innymi ofiarami zarazy w zbiorowym grobie zalanym wapnem.

W naszym życiu konieczne jest wstąpienie na górę spotkania z Bogiem, górę kontemplacji, modlitwy i uniesień religijnych po to, aby się napełnić mądrością bożą. O tej mądrości św. Jakub pisze: „Mądrość zaś zstępująca z góry jest przede wszystkim czysta, dalej skłonna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców, wolna od względów ludzkich i obłudy”. Mądrość boża wprowadza harmonię w nasze wnętrze oraz w nasze relacje z Bogiem i bliźnimi. Świat staję się bardziej przyjazny, więcej w nim wzajemnej miłości. Gdy człowiek odcina się od bożej mądrości i zaczyna kierować się własną, wtedy dzieje się coś odwrotnego. Św. Jakub ujmuje to w tych słowach: „Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć”. Powodem tego, jak mówi św. Jakub jest zerwanie więzi z Bogiem, źródłem mądrości: „Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie”. Każda modlitwa, w tym najważniejsza Eucharystia umacnia naszą więź z Bogiem. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus tak określa modlitwę: „Modlitwa jest dla mnie wzniesieniem serca, prostym spojrzeniem ku Niebu, okrzykiem wdzięczności i miłości zarówno w cierpieniu, jak i radości”. W modlitwie na naszej górze uniesień i kontemplacji Bóg napełnia nas swoją miłością i mądrością. Tak umocnieni mamy zejść z tej góry, aby ten niedoskonały, grzeszny świat przemieniać miłością i mądrością Bożą.

Nie wystarczy jednak tylko zewnętrzna bliskość Chrystusa, aby napełnić się bożą mądrością. Mówi o tym Ewangelia z dzisiejszej niedzieli. Jezus wraz ze swoimi uczniami przemierzał drogi Galilei, jednej z najpiękniejszych krain Ziemi Świętej. W tej przepięknej scenerii Chrystus mówił o swoim cierpieniu i swojej śmierci: „Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi. Ci Go zabiją, lecz zabity po trzech dniach zmartwychwstanie”. Jednak apostołowie, jak mówi Ewangelia „ nie rozumieli tych słów, a bali się Go pytać”. Możemy domyślać się różnych powodów niezrozumienia. Z pewnością pytanie Chrystusa skierowane do apostołów: „O czym to rozmawialiście w drodze?” oraz milczenie apostołów: „Lecz oni milczeli, w drodze bowiem posprzeczali się między sobą o to, kto z nich jest największy”  dają odpowiedź na to pytanie. Prawdopodobnie apostołowie nie do końca zdawali sobie sprawę, czym jest Królestwo Boże, może wyobrażali sobie zbyt po ziemsku i widzieli w nim siebie na różnych urzędach. Najwyższe stanowisko dostanie się temu, kto jest największy, najważniejszy. Może nawet licytowali się, kto więcej uczynił dla Chrystusa, którego z nich Chrystus bardziej ceni, kocha. Można powiedzieć, że żądza władzy odcięła ich od mądrości bożej, którą odnajdujemy w Jezusie i Jego słowach. Doszła do głosu mądrość ludzka i to ona sprawiła, że apostołowie pokłócili się ze sobą. Możemy także znaleźć coś na usprawiedliwienie apostołowie. Ewangelia mówi, że wstydzili się przed Jezusem przyznać, o co się posprzeczali. Milczeli. To dobry znak, gdy człowiek wstydzi się niewłaściwego postępowania. To prowadzi do nawrócenia i pozytywnej przemiany.   

Pragnienie władzy nie jest czymś złym. Chrystus tego nie potępia, tylko ukazuje na czym ta władza ma polegać. „Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich”. Władza to służba, pragnienie władzy ma być pragnieniem służby. I tylko tak pojmowana władza przynosi całej społeczności pożytek. Popatrzmy jak daleko dzisiejszy świat odszedł od tak pojmowanej władzy. Najwięcej zła brudów, wzajemnej agresji, znieważania, oczerniania, kłamstw widzimy w kampaniach wyborczych. A to jest znak, że dążący do władzy nie traktują jej jako służby, ale sposobność  własnego wywyższenia i własnej korzyści. I tu odnajdujemy odpowiedź  na pytanie św. Jakuba: „Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

ŚWIĘTY BONIFACY

Chrystus nie przyszedł na ziemię, aby uwolnić nas od cierpienia i śmierci fizycznej. Sam bierze na swe ramiona cierpienie i śmierć, aby odnieść zwycięstwo nad jednym i drugim poprzez swoje zmartwychwstanie. To zwycięstwo staje się także naszym udziałem jeśli bierzemy własny krzyż na ramiona i zdążamy za Chrystusem. Kto jednak ulegnie pokusie łatwizny życiowej, zrezygnuje z własnego krzyża, samozaparcia się w zdobywaniu wyższych wartości i podążania drogą bożych przykazań, traci swoje życie, nawet gdyby inni mówili, że ten to używa życia. Kto jednak podejmie trud uczciwego życia, a szczególnie wtedy, gdy oddaje je z powodu Chrystusa i Ewangelii ten zachowa swe życie na wieczność. Ilustracją takiej postawy w dzisiejszym rozważaniu będzie święty Bonifacy, patron Niemiec, który w głoszeniu Ewangelii zapierał się samego siebie, a gdy przyszedł czas oddał za nią swoje życie.     

Święty Bonifacy urodził się około 673 r. w królestwie Wessex w Anglii. Pochodził z książęcego rodu. Na chrzcie nadano mu imię Winfryd. Od dziecka wychowywał się w klasztorach benedyktyńskich w Exeter i w Nursling, gdzie otrzymał staranne wykształcenie. Zapewne pobyt w klasztorze miał wpływ na odkrycie i umocnienie powołania zakonnego. Przeciwny tym planom był ojciec Bonifacego, który przygotowywał syna do kariery świeckiej. W okresie napięć między ojcem a synem, Bonifacy zachorował i wydawało się, że nie ma dla niego ratunku. Otoczony żarliwą modlitwą Święty powrócił do zdrowia. Po tym cudownym uzdrowieniu ojciec zmienił zdanie i zgodził się na wstąpienie syna do klasztoru benedyktynów. Młody zakonnik, który przyjął imię Bonifacy zasłynął wiedzą i wymową. W wieku 30 lat przyjął święcenia kapłańskie i został kierownikiem szkoły klasztornej w Nursling. Pragnął jednak opuścić spokojną ciszę klasztorną i udać się na misje. Te pragnienia spełniły się po dziesięciu latach. Czterdziestoletni zakonnik otrzymał pozwolenie na wyjazd misyjny do Fryzji, dzisiejszych Niemiec północnych i Holandii. Pierwsza wyprawa misyjna zakończyła się niepowodzeniem, a to głównie za przyczyną wojny jaka wybuchła między księciem Fryzów a Frankami. Bonifacy wrócił do macierzystego klasztoru, gdzie po śmierci opata Winbrecha mnisi wybrali go na jego następcę. Bonifacy niechętnie przyjął tę godność, a to dlatego, że w najbliższej przyszłości planował następną wyprawę misyjną.

W roku 718 Bonifacy ponownie wyruszył na misje do Niemiec, ale wcześniej udał się do Rzymu, aby uzyskać papieskie poparcie. Papież św. Grzegorz II dał mu listy polecające do króla Franków i do niektórych biskupów. 14 maja 719 roku Bonifacy opuścił Rzym i udał się do Niemiec. W drodze zatrzymał się w Pawii, gdzie odwiedził króla Longobardów. Stąd wyruszył przez Bawarię, Turyngię i Hesję do Fryzji. Spotkał się ze św. Willibrordem. Pod kierunkiem tego doświadczonego misjonarza pracował około trzech lat. Tym razem praca misyjna wydawała obfite owoce. W krótkim czasie ochrzcił kilka tysięcy germańskich pogan. W roku 722 Bonifacy założył klasztor benedyktyński w Amoneburgu w Hesji. Dzieło misyjne w Niemczech rozrastało się, tak że pojawiła się potrzeba zorganizowania stałej administracji kościelnej. W tym celu Bonifacy udał się do Rzymu. Papież Grzegorz II, pełen uznania dla pracy misyjnej w Niemczech udzielił Bonifacemu święceń biskupich i dał mu pełnomocnictwa, jakie były konieczne dla działalności misyjnej i zorganizowania administracji kościelnej. Wręczył mu również list polecający do króla Franków, Karola Martela. W roku 723 Bonifacy przybył na dwór Karola Martela, gdzie otrzymał listy polecające do wszystkich urzędników frankońskich, aby udzielali mu pomocy w działalności misyjnej. Święty zwrócił się także z apelem do klasztorów w Anglii o pomoc. Benedyktyni przysłali mu licznych i gorliwych misjonarzy. Na owoce pracy misyjnej nie trzeba było długo czekać. Bonifacy korzystając z uprawnień metropolity misyjnego mianował biskupów w Moguncji i Wurzburgu. Założył wiele nowych placówek misyjnych i klasztorów benedyktyńskich. Symbolem tej wielkiej przemiany było ścięcie „świętego dębu”, poświęconego bożkowi Thor i wybudowanie z tego drzewa kościoła pod wezwaniem św. Piotra.

Papież Grzegorz III, słysząc o tak ofiarnej i skutecznej pracy św. Bonifacego wezwał go w roku 732 do Rzymu i mianował arcybiskupem z władzą mianowania i konsekrowania biskupów na terytorium Niemiec na wschód od Renu. Ponadto papież mianował Bonifacego swoim legatem na Frankonię i Niemcy. Na mocy otrzymanej władzy Bonifacy zwołał do Bawarii synod, aby wprowadzić ład i porządek do administracji kościelnej. Dzięki poparciu księcia Odilona zdołał nadto przywrócić karność kościelną. Ustanowił biskupstwa w Passawie, Freising, Ratyzbonie i w Eichstatt w Salzburgu. Tymczasem we Francji nastąpili regres w życia kościoła. Nie zwoływano synodów. Wiele stolic biskupich było nie obsadzonych. W życiu, zarówno wiernych jak i duchowieństwa widać było upadek karności kościelnej. Wobec zaistniałej sytuacji nowy papież, św. Zachariasz polecił Bonifacemu, aby jako legat papieski zajął się tą sprawą. Święty zwołał synod generalny. Uchwały tego synodu potwierdziły synody miejscowe, a biskupi Francji wysłali do papieża list hołdowniczy i wspólne wyznanie wiary. W roku 744 Bonifacy założył biskupstwo i opactwo w Fuldzie, które stopniowo zaczęło pełnić rolę centrum misji. Zajęty sprawami administracyjnymi Święty nie tracił z oczu spraw najważniejszych. Swoich braci w kapłaństwie zachęcał: „Złóżmy naszą ufność w Tym, który nam zawierzył cały ten ciężar. To, czego sami unieść nie możemy, nieśmy wspólnie z Tym, który jest Wszechmocny, który mówi: ‘Jarzmo moje jest słodkie, a brzemię lekkie’. Stańmy do walki aż do nadejścia dnia Pana, albowiem ‘przyszły na nas dni utrapienia i ucisku’. Jeśli tak się Bogu spodoba, oddajmy życie za święte prawa naszych ojców, abyśmy zasłużyli na wieczne z nimi dziedzictwo”. W roku 745 dzięki interwencji Bonifacego, papież podniósł biskupstwo w Kolonii do godności metropolii. Podobnie uczynił z biskupstwem w Salzburgu i Moguncji.

W roku 754, 80-letni Bonifacy jeszcze raz podjął próbę chrystianizacji Fryzów. Piątego czerwca po dotarciu do ich miasta Dokkum, w czasie udzielania sakramentu bierzmowania napadli go Fryzowie. Z ich rąk, Bonifacy wraz z 52 towarzyszami poniósł śmierć męczeńską. Ciało Świętego przewieziono do Utrechtu, by je pochować w miejscowej katedrze. Jednak uczeń Bonifacego, św. Luli, zabrał je do Fuldy, gdzie Bonifacy chciał być pochowany. Tam też spoczywa do dziś. Św. Bonifacy uważany jest za apostoła Niemiec i patrona jedności europejskiej (z książki Wypłynęli na głębię).

PRZEZ CIEMNOŚĆ KU JASNOŚCI

W liturgii Kościoła Katolickiego 4 września wspominamy błogosławione męczenniczki z Nowogródka – Marię Stellę i Dziesięć Towarzyszek ze Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Siostry nazaretanki przybyły do Nowogródka w 1929 roku na zaproszenie Sługi Bożego bpa Zygmunta Łozińskiego. Ofiarnie pracowały wśród dzieci i młodzieży i na różne sposoby służyły wielonarodowej wspólnocie Nowogródka. A gdy przyszedł czas okupacji hitlerowskiej, siostry niosły otuchę wątpiącym, modliły się w ich intencji, pocieszały zrozpaczonych, okazywały współczucie rodzinom prześladowanych, więzionych, mordowanych i w miarę możliwości pomagały materialnie. 18 lipca 1943 r. aresztowano ponad 120 osób z zamiarem rozstrzelania. Wówczas to siostry nazaretanki wspólnie podjęły decyzję ofiarowania swego życia za uwięzionych członków rodzin. Wobec kapelana i rektora Fary ks. Aleksandra Zienkiewicza,  siostra Stella, przełożona wspólnoty zakonnej w imieniu wszystkich sióstr powiedziała:  „Mój Boże, jeśli potrzebna jest ofiara z życia, niech raczej nas rozstrzelają, aniżeli tych, którzy mają rodziny – modlimy się nawet o to”. Ofiara sióstr została przyjęta. W niezbadanych wyrokach boskich uwięzieni zostali wywiezieni na roboty do Rzeszy, a kilku z nich zwolniono, zaś siostry 31 lipca wieczorem otrzymały wezwanie na komisariat. Po wieczornym nabożeństwie 11 sióstr stawiło się na wezwanie. Niemcy wywieźli je za miasto, szukając miejsca na egzekucję. Nie znaleźli, więc wrócili na komisariat i zamknęli siostry w piwnicach. Następnego dnia, w niedzielę 1 sierpnia 1943 roku około 5.00 rano ponownie wywieźli siostry 5 km. od miasta, gdzie zostały rozstrzelane.

Święty Jan Paweł II w czasie beatyfikacji męczennic z Nowogródka powiedział: „Pan wejrzał łaskawie na ich ofiarę i, jak wierzymy, obficie wynagrodził je w swojej chwale. Bóg stał się prawdziwą podporą i umocnieniem dla Męczennic z Nowogródka: błogosławionej Marii Stelli Mardosewicz i dziesięciu Towarzyszek ze Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu – nazaretanek. Był dla nich podporą przez całe życie, a zwłaszcza w chwilach straszliwej próby, kiedy przez całą noc oczekiwały na śmierć, później w drodze na miejsce stracenia i wreszcie w chwili rozstrzelania.

Skąd miały siłę, aby ofiarować siebie w zamian za uratowanie życia uwięzionych mieszkańców Nowogródka? Skąd czerpały odwagę, aby ze spokojem przyjąć tak okrutny i niesprawiedliwy wyrok śmierci? Bóg przygotowywał je powoli na tę chwilę największej próby. Ziarno łaski rzucone na glebę ich serc w chwili Chrztu świętego, a potem pielęgnowane z wielką troską i odpowiedzialnością, zakorzeniło się głęboko i wydało najwspanialszy owoc, jakim jest dar z własnego życia”. Tak w ich życiu spełniły się słowa z dzisiejszej Ewangelii: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, ten je zachowa”.

Nasze podążanie za Chrystusem przybiera różny kształt. Różnymi drogami idziemy tam, gdzie możemy zachować swoje życie na wieczność. Przykład błogosławionych sióstr wskazuje, że nawet w tak mrocznych i trudnych sytuacjach możemy dostrzec promyk, który wyprowadza nas z ciemności i mroku do światła. Ten mrok może zakraść się do naszego serca, gdy dotyka nas cierpienie, spotykamy złych ludzi. Doświadczyli tego nawet sami apostołowie. Pod Cezareą Filipową Jezus zadał swoim uczniom pytanie: „A wy za kogo Mnie uważacie?” W imieniu wszystkich apostołów św. Piotr odpowiedział: „Ty jesteś Mesjaszem”. Zapewne w tej odpowiedzi dominował obraz Mesjasza, który był pielęgnowany przez wielu Izraelitów. Mesjasz miał przynieść nie tylko wyzwolenie duchowe, ale także polityczne. Miał wyzwolić Izraela. Idąc za Mesjaszem nie jeden liczył na udział w chwale nie tylko niebieskiej, ale także ziemskiej. Jezus ukazuje uczniom prawdziwy obraz Mesjasza. Mówi o Swoim cierpieniu: „Syn Człowieczy musi wiele cierpieć, że będzie odrzucony przez starszych, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; że będzie zabity, ale po trzech dniach zmartwychwstanie”. Zapowiedź męki i śmierci Mesjasza tak przygasiła Piotra, że nawet zapowiedź zmartwychwstania nie była w stanie rozjaśnić mroku jego duszy. Zaczął upominać Jezusa, że tak się stać nie może. A wtedy Jezus upomniał go w bardzo ostrych słowach: „Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie”.

Człowiek nie jeden raz ulega szatańskiej pokusie, aby z ludzkiego życia wymazać cierpienie i śmierć. A przecież wiemy, że tego nie da się zrobić. To wszystko wypisane jest w nasze życie. Nieraz nie da się uniknąć cierpienia, a śmierci nigdy. Mesjasz przychodzi, aby wyrwać nas z przekleństwa ciemności cierpienia i śmierci. I są tacy, którzy tkwią w ciemności tego przekleństwa. Mesjasz bierze na swe barki cierpienie i krzyż, aby je przemienić w chwałę zmartwychwstania. Trzeba tylko, jak błogosławione siostry z Nowogródka wziąć swój krzyż na ramiona i iść za Chrystusem. Tę chwilową ciemność św. Piotr przezwycięży i ze światłem w duszy poniesie swoje męczeństwo i krzyż razem z Chrystusem. Chyba każdy z nas doświadczył w swoim życiu takich momentów, takich miejsc jak św. Piotr, kiedy to trud codzienności, cierpienie, ludzka przewrotność przesłaniają światło spływające z nieba. W takiej sytuacji ważne, aby się z niego wyrwać, a wtedy dojrzymy światło niebieskie. Dla ilustracji przytoczę wspomnienie z mojej ostatniej pielgrzymki do sanktuariów Europy.

Po wylądowaniu w Monachium rozpoczęliśmy swoje pielgrzymowanie od nawiedzenia katedry Najświętszej Marii Panny, która jest najważniejszą budowlą sakralną w Monachium i jednocześnie jego symbolem. Dwie, widoczne z daleka wieże stanowią rozpoznawalny na całym świecie akcent tego miasta. Jest to największy kościół w stylu gotyckim w południowej części Niemiec. Może on pomieścić dwadzieścia tysięcy osób, czyli aż o siedem tysięcy więcej niż liczyło miasto w momencie powstania katedry. Jedna z legend związana z tą katedrą wyjaśnia historię powstania odcisku stopy na posadzce świątyni. Otóż diabeł założył się z budowniczym świątyni, że w budowli będzie takie miejsce, z którego nie będzie widać okien. I rzeczywiście jeśli staniemy na odcisku stopy nie zobaczymy żadnych okien. Wystarczy zrobić tylko jeden krok, aby zobaczyć nie tylko jedno, ale wiele okien przez które sączy się kolorowe światło witraży. Z pewnością jeden ze sposobów wyrwania się z tego kręgu duchowej ciemności wskazuje św. Jakub w swoim liście zacytowanym na wstępie tych rozważań: „Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie”. Można sobie wygodnie usiąść w pięknej katedrze, odmawiać różańce i nie widzieć żadnego okna prze które sączy się światło niebieskie. Konieczny jest wtedy krok czynu, którzy uczynił św. Piotr i błogosławione Nazaretanki z Nowogródka, aby dojrzeć przenikające mrok cierpienia i śmierci (Kurier Plus, 2014).

„BOSKIE MYŚLENIE”

Siostra Briege McKenna irlandzka klaryska, charyzmatyczka jest autorką wielu książek, jak i też wykorzystuje media społeczne w głoszeniu Ewangelii. McKenna urodziła się w 1946 w Północnej Irlandii. Mając trzynaście lat, straciła matkę. W wieku 15 lat za zgodą ojca wstąpiła do zakonu klarysek w Newry. Pierwszą profesję zakonną złożyła 4 grudnia 1962. Dwa lata później zaczęła odczuwać dotkliwie bóle reumatyczne. Kilka miesięcy spędziła w szpitalu w Belfaście. Śluby wieczyste złożyła w roku 1967. I tego samego roku wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Przebywała w różnych klasztorach m.in. w klasztorze St. Lawrence w Tampie. Choroba co raz bardziej dawała się we znaki. Ograniczała jej aktywność i cierpieniem znaczyła jej życie. Podczas rekolekcji ekumenicznych w Orlando, jak pisze w autobiograficznej książce, została w sposób cudowny uzdrowiona.

„W 1964 roku zaczęłam odczuwać silne bóle stóp. Lekarz powiedział, że ból spowodowany jest płaskostopiem lub reumatyzmem. W 1965 roku chirurg-ortopeda stwierdził u mnie jednak reumatoidalne zapalenie stawów. Lekarz powiedział, że nie ma dla mnie nadziei, że jestem skazana na wózek inwalidzki. (…) Spojrzałam w dół. Moje palce były wcześniej sztywne, choć nie tak zdeformowane jak stopy. Miałam też rany na łokciach. Teraz, gdy spojrzałam na siebie, ujrzałam giętkie palce, rany zniknęły; zobaczyłam też, że moje stopy, obute w sandały, nie są już zniekształcone. Podskoczyłam i zawołałam: ‘Boże! Ty jesteś tutaj!’”

W filmie „Pojednanie: sakrament uzdrowienia” siostrą Briege McKenną udziela wywiadu, w czasie którego wspomina swoje spotkanie na lotnisku z młodą katoliczką. Kobieta ta była w szóstym miesiącu ciąży i następnego ranka miała dokonać aborcji. Siostra próbowała ją odwieść od tej decyzji, an co młoda kobieta odpowiedziała: „Bóg jest Bogiem miłości. On rozumie, że nie możemy sobie pozwolić na urodzenie umysłowo upośledzonego dziecka”. Obecni jej przyjaciele zgadzali się z tą młodą kobietą. Siostra Briege była przeciwnego zdania: „To jest grzech. Grzech niszczy miłość. To jest morderstwo”. Kobieta miała żal do siostry, mówiąc, że jest ona niesprawiedliwa i zbyt surowa.

Jakby na swoje usprawiedliwienie siostra powiedziała w czasie wywiadu: „Ludzie mówią, że nie powinno się zadawać ludziom bólu, zasmucać, ale czasami trzeba zranić, aby rana się zagoiła. Kobieta przekonała samą siebie, że aborcja to jedyny sposób wyjścia z tej sytuacji, tylko Kościół tego nie rozumie. Siostra Briege powiedziała do tej kobiety: „Nie mów jutro rano, kiedy wejdziesz do kliniki aborcyjnej, że nie wiedziałaś, że to morderstwo, jeśli tego nie wiedziałaś, to teraz wiesz i musisz podjąć decyzję- wybrać dobro albo zło, wybrać życie albo śmierć”. Następnego ranka, kiedy kobieta weszła do kliniki głos siostry Briege dotarł do niej ze szczególną ostrością. Poczuła dziwny strach i wyszła z kliniki.

Dwa miesiące później urodziła pięknego i zdrowego chłopca. Lekarz, który wcześniej zalecał aborcję wzruszył ramionami i powiedział: „Wszyscy popełniamy błędy”. Kobieta odwiedziła także siostrę Briege i powiedziała, że ​​dzięki niej uświadomiła sobie jak wielkim złem jest aborcja i wiele innych zachowań współczesnego człowieka, który jak szalony pędzi za przyjemnościami i za wszelką cenę chce uniknąć cierpienia. Siostra otworzyła oczy młodej matce i jej mężowi. Dostrzegli piękno nauki Chrystusa, nawet gdy przyjdzie zmierzyć się z cierpieniem w imię Ewangelii. Gorliwiej zaczęli uczęszczać do kościoła na Mszę św. Dziękując siostrze Briege młoda matka powiedziała: „Niech siostra spojrzy na moje cudowne dziecko. Gdyby siostra była dla mnie miła i nie chciała mnie urazić, gdyby siostra nie skonfrontowała mnie ze złem, grzechem i horrorem aborcji, zamordowałbym własne dziecko”.

Nad Jeziorem Galilejskim, jednym z najpiękniejszych zakątków Ziemi Świętej rozpoczęła się najcudowniejsza galilejskich rybaków. Tu bowiem spotkali Jezusa. Wraz z całym Narodem Wybranym oczekiwali obiecanego Mesjasza. W ich wyobraźni, jak w wyobraźni ich ziomków Mesjasz miał wyzwolić Izraela z niewoli politycznej i rozpocząć czas niezwykłej prosperity dla tego ludu. Uchodziły ich uwadze słowa proroka Izajasza, który pisał o cierpiącym Mesjaszu: „Pan Bóg otworzył mi ucho, a ja się nie oparłem ani się nie cofnąłem. Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem. Pan Bóg mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam”. Królestwo Boże, które zaczęło się realizować wraz z przyjęciem Mesjasza uczniowie Jezusa postrzegali na sposób ziemski. Widzieli swoje miejsca przy tronie Jezusa, a matka synów Zebedeusza prosiła, aby jej synowie zasiedli przy tronie Jezusa, jeden po lewej drugi po prawej stronie. I to się wszyscy pokłócili.

Oczywiście to im nie przesłoniło całkowicie Królestwa Bożego w wymiarze nadprzyrodzonym, bo to co Chrystus mówił i czynił przekraczało ziemską rzeczywistość. Przemierzali razem palestyńskie drogi. Słowa Chrystusa brzmiały jak balsam dla zbolałej duszy. Ludzkie niedoskonałości przemieniała miłość Chrystusa. Czyny Jezusa uświadamiały uczniom, że uczestniczą w niezwykłym dziele. Patrząc na wskrzeszającego i uzdrawiającego Chrystusa wiedzieli, że On jest Panem życia i śmierci. Widzieli moc Nieba, gdy Jezus wskrzeszał umarłych, uzdrawiał chorych, uciszał burzę na jeziorze, rozmnażał chleb dla głodnych, a dla weselników przemieniał wodę w wino. Jakże był to cudowny czas dla wszystkich, którzy byli przy Chrystusie. To wszystko układało w cudowną pieśń radości. Jednak w pieśń wkradały się nuty, które przerażały uczniów. O tych nutach jest dzisiejsza Ewangelia: „I zaczął ich pouczać, że Syn Człowieczy musi wiele cierpieć, że będzie odrzucony przez starszych, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; że będzie zabity, ale po trzech dniach zmartwychwstanie. A mówił zupełnie otwarcie te słowa”.

Niedowierzanie. Czy to możliwe? „Wtedy Piotr wziął Go na bok i zaczął Go upominać” – czytamy w Ewangelii. Jezus zgromił Piotra słowami: „Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie”. Jezus przez cierpienie i krzyż przejdzie do chwały zmartwychwstania. Tą droga poprowadzi swoich uczniów, którzy muszą się jeszcze wiele nauczyć. Aby nie mieli co do tego wątpliwości Chrystus mówi: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje”.

Siostra Briege McKenna podobnie jak Chrystus przedstawiła trudne, nieprzyjemne prawdy kobiecie w ciąży, ale dzięki czemu uratowała życie. Gdy podejmujemy cierpienie w imię Chrystusa i wygląda to, że tracimy życie. A w rzeczywistości jest inaczej, jak zapewnia nas Chrystus w dzisiejszej Ewangelii: „Kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, ten je zachowa” (Kurier Plus, 2021).

„Ktoś ukradł nasz namiot”

Któż z nas nie czytał kryminałów szkockiego pisarza Arthura Conana Doyle’a z detektywem Sherlockiem Holmesem w roli głównej. W jednej z tych opowieści autor opisuje wycieczkę z noclegiem pod namiotem na polu kempingowym. Oczywiście Holmesowi towarzyszy nieodłączny jego przyjaciel doktor Watson. W nocy Holmes obudził Watsona i powiedział: „Watsonie, spójrz w niebo i powiedz mi, co widzisz”. Watson odpowiedział: „Widzę miliony gwiazd”. Holmes pytał dalej: „A co ci to mówi?” Watson odpowiedział: „Z punktu widzenia astronomii mogę powiedzieć, że istnieją miliony galaktyk i miliardy planet. Z punktu widzenia teologicznego wskazuje to na potężnego Stwórcę, którym jest Bóg. W tej perspektywie widzimy jak jesteśmy mali. Zaś z perspektywy meteorologicznej możemy mieć pewność, że jutro będzie piękny słoneczny dzień”. „A co z to znaczy z twojego punku widzenia?” – zapytał doktor Watson. „Ktoś ukradł nasz namiot” – odpowiedział Sherlock Holmes.

Podobne pytanie zadaje Jezus w dzisiejszej Ewangelii uczniom. Ze słów i czynów Jezusa mają wyedukować kim on jest. Na początku Jezus zadaje pytanie w formie ogólnej, za kogo uważają Go ludzie. Uczniowie podają różne odpowiedzi: „Za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za jednego z proroków”. Prawdopodobnie odpowiedzi uczniów byłyby podobne. Znajomość opinii innych o Jezusie to za mało, aby nawiązać zbawiającą relację z Chrystusem. Dlatego pada drugie pytanie: „A wy za kogo Mnie uważacie?” Słyszymy odpowiedź tylko jednego z apostołów, św. Piotra: „Ty jesteś Mesjasz”. Może tylko on wydedukował ze słów i czynów Jezusa prawdę o Mesjaszu, a może wypowiedział się w imieniu wszystkich apostołów. Nie wykluczone, że w tym odkryciu pomogły także wypowiedzi innych. Ważne jest to, że doszli do bardzo konkretnej życiowo konkluzji jak Holmes „Ktoś ukradł namiot”. Motywujące są teoretyczne rozważania o Jezusie, ale najważniejsze jest nasze odkrycie kim jest Jezus w moim konkretnym, realnym życiu.

Można powiedzieć, że Piotr w części teoretycznej, teologicznej, doktrynalnej zdał egzamin celująco. Bezbłędnie rozpoznał w Chrystusie zapowiadanego Mesjasza. Jezus pochwali Szymona Piotra, mówiąc, że to sam Bóg obdarzył go łaską rozpoznania Mesjasza. Za to trafne rozpoznanie i otwarcie na łaskę Boga Jezus zmienia apostołowi imię na Piotr, co oznacza Skała i obiecuje, że na tej Skale, zbuduje swój Kościół i że moce piekielne nie zwyciężą tego Kościoła. Chrystus nie zabierze tego przywileju Piotrowi, nawet wtedy, gdy ten nie zda egzaminu praktycznego.

Po wyznaniu wiary Piotra w Jezusa jako Mesjasza Jezus powiedział, że Mesjasz będzie cierpiał, będzie odrzucony przez starszych ludu, będzie zabity, ale trzeciego dnia zmartwychwstanie. Zapowiedź cierpienia, odrzucenia, śmierci tak mocno przytłoczyła Piotra, że tak jakby przeoczył zapowiedź zmartwychwstania, albo też uważał, że Mesjasz dla ukazania pełnej chwały nie musi przechodzić przez cierpienie, krzyż i śmierć. Przecież na ich oczach wskrzeszał umarłych, był wszechmocny w swoich słowach. Zapewne Piotr sądził, że w tym cierpieniu będzie miał również udział. Co do tego to się nie mylił.

Dlatego z miłości do Mistrza i we własnym interesie zaczął Jezusa upominać, że to nie może się stać. Na co Jezus zrugał go: „Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku”. Piotr zbyt po ludzku rozumiał misję mesjańską Chrystusa. Może jeszcze nie dojrzał do myślenia po bożemu, a może zbyt bardzo był przywiązany do ludzkiej myśli, która oferowała wizję Mesjasza i zbawienia bez cierpienia i krzyża. Jeszcze trzeba dorastać apostołom do zrozumienie słów Jezusa skierowanych do Piotra w Ogrójcu przed pojmaniem: „Czyż nie mam pić kielicha, który Mi podał Ojciec?”  A gdy dorosną do tego to nie zawahają się przyjąć męczeńskiej śmierci, aby spotkać się ze swoim zmartwychwstałym Mistrzem. 

Często jesteśmy podobni do Piotra. Zdajemy egzamin teoretyczny. Dokładnie wiemy kim jest Jezus. Od ręki możemy wyrecytować katechizmowe definicje odnoszące się do prawd naszej wiary. Znamy wiele modlitw i je odmawiamy. Znamy wszystkie przykazania. Uczestniczymy w mszach św. i różnych nabożeństwach. Teoretyczny egzamin zdajemy celująco jak św. Piotr. Ale często nie ma to przełożenia na praktykowanie tych zasad w naszym codziennym życiu. Nie wykluczone, że samo przygotowanie do uczestnictwa w życiu Kościoła uczy nas takiej a nie innej postawy. Pamiętam przygotowanie do I Komunii św. Trzeba było bezbłędnie wyrecytować dziesiątki różnych definicji, przykazań, regułek. I zdawało się egzamin na piątkę. To przygotowanie było bardzo ważne. Jednak konieczne było połączenie tego z praktycznym wprowadzaniem tych zasad w życie. Przykład innych jest tu bardzo ważny. Jedna z pań w Nowym Jorku bezinteresownie pomagała bezdomnym, potrzebującym. W tę działalność wciągała swoich małych synów. Dzisiaj dorośli synowie mają serca otwarte na potrzeby bliźnich. Tego nie zrobi nawet bardzo dokładnie zapamiętana definicja miłości. 

O tym przypomina nam św. Jakub w swoim Liście: „Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? Czy sama wiara zdoła go zbawić? Jeśli na przykład brat lub siostra nie mają odzienia lub brak im codziennego chleba, a ktoś z was powie im: „Idźcie w pokoju, ogrzejcie się i najedzcie do syta!” – a nie dacie im tego, czego koniecznie potrzebują dla ciała – to na co się to przyda? Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie” (Kurier Plus, 2025).