22 niedziela zwykła Rok A
KAŻDEMU WEDŁUG JEGO POSTĘPOWANIA
Jezus zaczął wskazywać swoim uczniom na to, że musi iść do Jerozolimy i wiele wycierpieć od starszych i arcykapłanów, i uczonych w Piśmie; że będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie. A Piotr wziął Go na bok i począł robić Mu wyrzuty: „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”. Lecz On odwrócił się i rzekł do Piotra: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie”. Wtedy Jezus rzekł do swoich uczniów: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę? Albowiem Syn Człowieczy przyjdzie w chwale Ojca swego razem z aniołami swoimi, i wtedy odda każdemu według jego postępowania” (Mt 16,21–27).
Nelson Mandela jako młody prawnik przeżywał rozterki życiowe. Nie był do końca przekonany, co powinien w życiu robić, aby je najpełniej wykorzystać. Zwierzył się z tego swojemu przyjacielowi, Hansowi Mullerowi, który patrzył na życie przez pryzmat interesu i pieniędzy. Pewnego dnia Muller spoglądając przez okno powiedział do Mandeli: „Nelson popatrz tam. Czy widzisz na ulicy tych zapędzonych ludzi? Za czym oni tak biegną? Dlaczego tak gorączkowo śpieszą się do pracy? Powiem ci; wszyscy, bez żadnego wyjątku pędzą za pieniędzmi i bogactwem. Ponieważ bogactwo i pieniądze są równoznaczne ze szczęściem. To jest to, co ty powinieneś wybrać, nic innego tylko pieniądze. Jeśli będziesz miał wystarczającą ilość pieniędzy, niczego więcej nie będziesz potrzebował do życia”.
Jak wiemy Mandela nie posłuchał rady swego przyjaciela. Życie poświęcił innym wartościom. Walczył o sprawiedliwość społeczną w swojej ojczyźnie. Przesiedział za tę sprawę wiele lat w więzieniu. Jednak nie były to lata stracone, jego walka odniosła sukces; zniesiono segregacje rasową w Republice Południowej Afryki, a on sam został prezydentem. Gdyby usłuchał rady przyjaciela, straciłby wiele w życiu, straciłaby wiele jego ojczyzna.
Podobne przykłady możemy przytoczyć z emigranckiego ogródka. Każdego roku do Stanów Zjednoczonych przybywa wielu Polaków. Ich początki bywają różne. Jedni stawiają na naukę; uczą się języka angielskiego, studiują na uniwersytetach i pracują w miarę wolnego czasu. Dzieje się to nieraz kosztem wielu wyrzeczeń. Inni zaś w tym czasie nie myślą o nauce, szukają dobrze płatnej pracy. Pracują ciężko, mają własne pieniądze, jeżdżą dobrymi samochodami, mają czas na rozrywki. Może nieraz sądzą, że ich rówieśnicy ciągle zajęci nauką, albo pracą marnują młode lata, marnują życie. Jednak ostatecznie ci, którzy zdobyli się na kilkuletnie poświecenie, zapierali się samych siebie zyskali o wiele więcej. Oczywiście nie osądzam tu nikogo. Nieraz nie mamy wyboru, jesteśmy zmuszeni do takiego a nie innego stylu życia.
Napisałem o tym, aby przez pryzmat tej rzeczywistości spojrzeć na słowa z Ewangelii: „Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci życie z mego powodu, znajdzie je”. W czasie ostatniej pielgrzymki do Polski papież Jan Paweł II dokonał kanonizacji błogosławionej Kingi. Na kanonizację przybyły Klaryski ze Starego Sącza. Siostry Klaryski po raz pierwszy wyszły z klasztoru. Reguła tego zakonu jest bardzo surowa. Siostry nie mogą opuszczać klasztoru, mają ograniczone kontakty z ludźmi, ich życie za murami klasztoru wypełnione jest pracą i modlitwą. W czasie transmisji telewizyjnej z kanonizacji ktoś powiedział do mnie: „Trudno mi dostrzec sens tego poświecenia, te młode dziewczyny, które zamykają się za murami klasztornymi tak wiele tracą ze swego życia”. Tylko ten, kto głęboko i bez zastrzeżeń zawierzył Chrystusowi wie, że nie traci swego życia za murami klasztoru, ale zyskuje jego pełnię w Chrystusie.
To odnosi się również do życia każdego chrześcijanina. Wierność Chrystusowi wymaga nieraz samozaparcia. Wielu ludzi jest nieuczciwych; kradną, kłamią, uganiają się za nieuczciwym zyskiem, nie gardzą przyjemnościami, które krzywdzą bliźniego. I do tego naśmiewają się jeszcze z uczciwych, mówiąc, że są oni naiwni, nie umieją korzystać z życia i wiele z niego tracą. Z doświadczenia jednak wiemy, że nieuczciwość bardzo często rodzi cierpkie owoce. Mądrość ludowa ujmuje to w powiedzeniach: „Nosił wilk razy kilka w końcu ponieśli i wilka”, „kłamstwo ma krótkie nogi” itp. A nawet, gdy ta mądrość ludowa nie sprawdza się na naszych oczach to nie znaczy, że rozmija się z prawdą, Chrystus mówi przecież o wygranej całego ziemskiego życia, a tą wygraną jest wieczność, i tam też poznamy pełnię prawdy (z książki Ku wolności).
„UWIODŁEŚ MNIE, PANIE”
Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś. Stałem się codziennym pośmiewiskiem, wszyscy mi urągają. Albowiem ilekroć mam zabierać głos, muszę obwieszczać: „Gwałt i ruina!”. Tak, słowo Pana stało się dla mnie każdego dnia zniewagą i pośmiewiskiem. I powiedziałem sobie: „Nie będę Go już wspominał ani mówił w Jego imię”. Ale wtedy zaczął trawić moje serce jakby ogień nurtujący w moim ciele. Czyniłem wysiłki, by go stłumić, lecz nie potrafiłem (Jr 20, 7-9).
Jedną z najbardziej znanych gór świata jest Kilimandżaro w Tanzanii na pograniczu z Kenią. Najwyższa góra w Afryce jest pochodzenia wulkanicznego i liczy sobie 5895 m n.p.m. O każdej porze dnia i nocy możemy podziwiać zmieniające się piękno tej samotnej góry. Zachodzące słońce, góra otoczona chmurami, a nad nimi szczyt pokryty lodowcem, to widok, który na stałe wpisuję się w pamięć. Każdego roku przybywa tu tysiące turystów, aby podziwiać piękno tego miejsca. Dawne plemiona afrykańskie spoglądały na górę z nabożnym lękiem. Masajowie oddawali jej cześć boską, jako Górze Światłości. Wspinając się na szczyt przechodzimy przez rozbudowany układ pięter roślinnych. Kolejno mijamy: stepy, rzadkie suche lasy, wiecznie zielone lasy górskie, roślinność krzewiastą, łąki górskie i wieczne śniegi. Droga na szczyt nie jest trudna i w zasadzie każdy może go zdobyć. Jednak trzeba pokonać własną słabość, ból głowy związany z wysokością, niewygody i zimno. Stąd też jedynie 25% wychodzących na Kilimandżaro osiąga cel. Główną przyczyną niepowodzeń jest brak wcześniejszego przygotowania kondycyjnego, brak aklimatyzacji, zbytni pośpiech, zbyt duże tempo, brak wytrwałości, zniechęcenie i mała ilość dni, które turyści przeznaczają na zdobycie góry.
Poprzez obraz tej majestatycznej góry spójrzmy na czytania biblijne z dzisiejszej niedzieli. Pośród ziemskiego krajobrazu wyrasta majestatyczne wzniesienie, którego szczyt mieni się kolorami nadprzyrodzonego światła i piękna. Światło i urok tej góry wzywają człowieka do wspinaczki na jej duchowy szczyt, z którego możemy dojrzeć inny, pozamaterialny świat. Wspinaczka duchowa prowadzi do spotkania z miłującym i zbawiającym Bogiem. Od zarania dziejów, człowiek różnymi drogami zdążał na ten szczyt. A Bóg na różne sposoby objawiał człowiekowi, że jest na tym szczycie i czeka na niego. Biblia jest najpełniejszym i najbardziej klarownym wołaniem Boga, które wytycza prosty szlak na ten szczyt. Człowiek urzeczony pięknem nadprzyrodzonego świata podejmował trud tej wspinaczki, gdzie u jej kresu doświadczał obecności zbawiającego Boga. Nieraz w czasie zdobywania tego szczytu, ginie on nam z oczu, przesłaniają go chmury życiowego utrudzenia, tak jak we wspinaczce na górę Kilimandżaro. A wtedy może rodzić się poczucie zmęczenie, opuszczenia, którego doświadczył prorok Jeremiasz, cytowany na wstępie tych rozważań: „Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść”. Powody takiego odczucia mogą być, po części podobne do tych, które sprawiają, że tylko 25% turystów zdobywa szczyt Kilimandżaro.
Prorok Jeremiasz należy do najtragiczniejszych postaci Starego Testamentu. Kochał swoją ojczyznę, a Bóg powołał go, aby zapowiadał klęskę swojego narodu, jako karę z niewierność Bogu, łamanie przymierza. Jeremiasz kochał życie, rodzinę szczęście, pokój a musiał obwieszczać swojemu narodowi klęskę i zniszczenie niespotykane w dotychczasowych jego dziejach. Ta misja była źródłem wewnętrznej udręki proroka. Była także powodem cierpień fizycznych i prześladowania przez tych, którzy nie chcieli słuchać proroctw zapowiadających karę za sprzeniewierzenie się Bogu. Usiłowano nawet zgładzić Jeremiasza. Prorok mimo wszystko pozostaje wierny swojemu tragicznemu powołaniu. Mówiąc „Uwiodłeś mnie Panie” spoglądał na szczyt, na Boga i w tym odnajdywał siłę do wspinaczki duchowej w najtrudniejszych momentach swojego życia. Wytrwałość i bezkompromisowość proroka uświadomiły narodowi wybranemu, że sprzeniewierzenie się Bogu zawsze ma tragiczny finał. A to stało się źródłem odnowy duchowej tego narodu i przetrwania trudnego czasu niewoli. Spoglądanie na szczyt duchowy i zdobywanie go dawało im siłę do przetrwania dni niewoli i poniżenia.
Jezus nauczał o królestwie Bożym, o uczcie w królestwie niebiskim, o spotkaniu z miłującym Ojcem. Wskazywał także drogę prowadzącą do tej rzeczywistości. Była to piękna droga bożych przykazań oraz droga błogosławieństw. Była to droga czasami trudna, ale piękna. Pewnego razu „Jezus zaczął wskazywać swoim uczniom na to, że musi iść do Jerozolimy i wiele wycierpieć od starszych i arcykapłanów, i uczonych w Piśmie; że będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie”. To było za dużo dla jego uczniów. Piotr zaczął czynić Jezusowi wyrzuty z tego powodu. A wtedy Jezus ostro go skarcił: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie”. A zatem w naszej wspinacze na ten duchowy szczyt przyjdą ciężkie chwile, które przysłonią szczyt, przysłonią chwałę Boga. Może wtedy cisnąć się będą na usta słowa Jeremiasza: „Uwiodłeś mnie Panie”. Mateusz pisze, że sześć dni po tym wydarzeniu Jezus wziął apostołów na Górę Tabor i tam przemienił się, ukazując im swoje bóstwo. Apostołowie ogarnięci tą uszczęśliwiająca wizją chcą tu pozostać. Jednak muszą wrócić do swoich zwykłych obowiązków, pielęgnując w sobie wspomnienie uszczęśliwiającej wizji z Góry Tabor. Będzie ono dla nich umocnieniem w najtrudniejszych momentach życia, kiedy to przyjdzie im realizować słowa Jezusa: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je”.
Przed laty ujrzeliśmy szczyt duchowy, który nazwano Bogiem, niebem. Pośród ziemskiej rzeczywistości zdobywamy go. W czasie tej radosnej wspinaczki nieraz doświadczamy jej trudów. Bliskie stają się nam słowa proroka Jeremiasza: Panie uwiodłeś mnie. Popatrz tak wielu ludzi łamie Twoje przykazania, odchodzi od Ciebie, a tak dobrze im się powodzi na ziemi. Trzeba wtedy spojrzeć na Górę Tabor i wsłuchać się w słowa Chrystusa z dzisiejszej Ewangelii: „…kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je”. Krzyż Chrystusa to sprawdzone „narzędzie” przemiany największej tragedii w największe zwycięstwo, przemiany śmierci i cierpienia w zmartwychwstanie. Stąd też krzyż stal się symbolem naszej wiary i przypomnieniem, że w najtrudniejszych momentach życia, gdy będziemy go dźwigać razem z Chrystusem stanie się dla nas źródłem zmartwychwstania. Krzyż Chrystusowy jest niezastąpiony w naszej duchowej wspinaczce na szczyt, gdzie spotkamy naszego miłującego i zbawiającego Ojca.
Na zakończenie posłuchajmy, czy był krzyż w życiu naszej królowej, św. Jadwigi: „Krzyż święty, wielki znak zbawienia ludzkiego rodu, zawsze dla chrześcijan jest znakiem wielkiej wiary i uwielbienia. A dla mnie krzyż — to największe dobro i skarb! U stóp krzyża tyle razy szukałam rady i znajdowałam ją. U stóp krzyża tyle razy łzy żalu i smutku wylewałam, a zostały ukojone i otarte. Chrystus mi wskazał swój ciężki krzyż i rzekł: Nieś krzyż! Więc jam wzięła krzyż i szczęśliwa jestem! Chciałabym żeby Polska rosła nie tylko w bogactwo ziem szerokich i dalekich, lecz żeby rosła w skarby cnót i w siły ducha tak, ażeby wobec innych narodów Europy świecić mogła jak gwiazd płonąca, jako słońce sprawiedliwości, prawdy i cnoty… Chciałabym, aby cały kraj mój drogi był jako jedna, wielka świątynia jako jeden kościół, w którym by czczono i wielbiono krzyż Zbawiciela i w krzyżu tym czerpano naukę życia, pracy i poświęcenia” (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).
NIESIENIE KRZYŻA
Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe (Rz 12,1–2).
Ewa opuściła 5 lat temu swoją rodzinną wioskę Zawady, gdzie z mężem prowadziła niewielkie gospodarstwo rolne. Oboje zdecydowali, że mąż zostanie w domu a Ewa wyjedzie na kilka lat do Stanów Zjednoczonych, aby trochę podreperować budżet rodzinny. W domu czwórka małych dzieci, trudno było związać koniec z końcem. Decyzja wyjazdu nie była łatwa. Byli jednak święcie przekonani, że po kilku latach wspólnego poświęcenia Ewa wróci do domu z zarobionymi pieniędzmi i wtedy wszystkim będzie łatwiej. Najtrudniejsze były dni tuż przed wyjazdem. Rozstanie z dziećmi i mężem. Przed wejściem do samolotu Ewa tuliła swoje zapłakane dzieci, obiecując im, że niedługo wróci i kupi im wszystko czego tylko zapragną. Jednak te obietnice nie zdołały zrównoważyć braku mamy i osuszyć łez na dziecięcych buziach.
Po wyjeździe Ewy najstarsza jej córka, 11 letnia Marta pomagała ojcu w przygotowaniu posiłków, a z czasem prowadzenie kuchni było na jej głowie. Wszystkie dzieci pomagały jak mogły, tylko trzyletni Tomek nie miał żadnych obowiązków, pytał tylko ciągle, gdzie jest mama.
Mama na początku dzwoniła prawie codziennie. Dzieciaki z niecierpliwością czekały na jej telefon, tyle jej miały do powiedzenia. Z czasem do domu zaczęły docierać pieniądze i paczki od mamy. Mijały lata, a dzieci nie smuciły się za bardzo, że telefony od mamy były rzadsze, ten brak rekompensowały paczki pełne różnych rzeczy. Mały Tomek bezbłędnie rozpoznawał samochód rozwożący paczki z Ameryki. Wybiegał z innymi na drogę, aby odebrać przesyłkę od mamy. Plątał się tacie pod nogami, chcąc mu pomóc w niesieniu przesyłki, a może chciał w ten sposób dotknąć swojej mamy.
Po upływie trzech lat paczki zaczęły docierać do domu coraz rzadziej. Mały Tomek, tak jak dawniej, zawsze wybiegał na drogę , gdy zobaczył samochód rozwożący paczki. Jednak samochód nie zatrzymywał się przed domem, chłopiec z niedowierzaniem patrzył, jak znika za zakrętem drogi. Ze łzami w oczach wracał do mieszkania i pytał: „Dlaczego mama nie przysłała paczki?” Aż przyszedł moment, że rodzina straciła całkowicie kontakt z Ewą.
We wsi rozeszła się wieść, że Ewa nie żyje, ale tak naprawdę nikt nie był pewien, co się z nią dzieje. Aż pewnego dnia Magda mówi do swojej nowojorskiej przyjaciółki Stanisławy, która także pochodzi z Zawad: „Ty wiesz, widziałam wczoraj Ewę, w parku na Redgewood w towarzystwie bezdomnych”. „To niemożliwe” – odpowiada Stanisława. I nie czekając następnego dnia, wybrała się do parku. Gdy zobaczyła Ewę nie mogła uwierzyć, że to ona. Zlepione siwiejące włosy, nabrzękła i zniszczona twarz, brudne i cuchnące łachmany, strzęp ludzki. Ewa poznała Stanisławę. Wskazując na mężczyznę, który ją obejmował bełkotliwym głosem powiedziała, że jest to jej wielka miłość. Oboje byli bezdomni i zamroczeni alkoholem. „Jak do tego doszło?” – zadaje sobie pytanie Stanisława.
„Jak do tego doszło?” Szukając odpowiedzi na to pytanie trzeba być dalekim od osądzania Ewy, bo dzisiaj potrzebuje ona bardziej ludzkiej życzliwości, niż osądu. Jeśli podejmuję próbę odpowiedzi, to tylko dlatego, że może ona pomoc w odkryciu źródła mocy w realizacji pełni naszego człowieczeństwa. Wyjazd Ewy wiązał się z wieloma wyrzeczeniami. Na początku wszystko bardzo dzielnie znosiła, miała siłę pokonywania nawet największych przeszkód, a takich nie brakowało. W najtrudniejszych momentach myślą wracała do dzieci, męża. To ją mobilizowało i dawało siłę do pokonywania trudności życia. Lecz przyszedł taki moment, że coś się w niej wewnętrznie załamało, może trudności przerosły jej siły, a może zapominała o celu, który ją tu przyprowadził. Zrezygnowała z wysiłku. Zaniedbywała się w pracy, zapominała o rodzinie, w alkoholu znalazła odskocznię. Przy kieliszku poznała nowego towarzysza życia. Szła po najniższej linii oporu, jakby rekompensowała sobie poprzednie lata ciężkiej pracy. Życie bez poświęcenia, trudu wydawało się jej atrakcyjniejsze, ale nawet się nie obejrzała, gdy znalazła się na równi pochyłej, staczając się na dno ludzkiej nędzy. Można powiedzieć, że w pewnym momencie zabrakło wewnętrznego samozaparcia, które często określamy braniem krzyża na swe ramiona w dążeniu do szlachetnego celu.
Powyższą historię możemy odczytać jako ostrzeżenie przed łatwizną w realizacji pełni człowieczeństwa na duchowych drogach naszego życia. W Ewangelii z ubiegłej niedzieli Jezus zadał uczniom pytanie: „ A wy, za kogo mnie uważacie?” Odpowiedział Szymon Piotr: „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego”. Kto rozpozna w Chrystusie swojego Zbawiciela, wtedy rzeczywistość , którą On przynosi staje się centrum życia. W tej perspektywie wszystko nabiera innego sensu i odkrywamy źródło mocy pokonania największych przeciwności życia, w tym cierpienia i śmierci. Bo Chrystus doświadczył tego i zwyciężył. W łączności z Nim to zwycięstwo staje się naszym zwycięstwem. Chrystus wcale nam nie obiecuje, że uchroni nas przed wszelkimi trudnościami życia, co więcej mówi, że ci, którzy pójdą za Nim muszą liczyć się z dodatkowymi przeciwnościami, tylko dlatego, że są Jego uczniami. Ale ten, kto bierze krzyż Chrystusa zyskuje życie. „Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci życie z mego powodu, znajdzie je”. Wielu sądzi, że odrzucając krzyż Chrystusa i Jego naukę może żyć pełniej, bez żadnych ograniczeń moralnych. Uważają oni, że idący za Chrystusem są krępowani przez nakazy miłuj bliźniego, nie kradnij, nie zabijaj, nie cudzołóż itd. i przez to wiele tracą z uroków życia, tracą życie. Nie licząc się z tymi normami, pozornie żyjemy pełniej, ale w ostatecznych rozrachunku jest to utrata życia, którą Chrystus zawiera w słowach: „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł”.
Mówiąc o cierpieniu i krzyżu w naszym życiu często używamy przenośni, porównań, które przybliżają nam sens naszego cierpienia, do nich należy porównanie mówiące o mistrzu lutnictwa. Stary mistrz wybierał zawsze drzewo do wyrobu skrzypiec ze świerków rosnących na północnej stronie wzgórza. Świerki na tym zboczu góry były najbardziej smagane wiatrami i innymi przeciwnościami natury. Mistrz zauważył, że drzewo ze świerków z północnej strony wzgórza jest mocniejsze i bardziej elastyczne, niż tych rosnących w idealnych warunkach. A skrzypce wykonane z drzew smaganych wichrami wydawały piękniejszy i bogatszy głos.
Można to odnieść do ludzkiego utrudzenia, które w świetle krzyża Chrystusa nabiera zbawczego wymiaru (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).
Z KRZYŻEM DO ZWYCIĘSTWA
Ksiądz Marian Prusak w 1946 r. był świadkiem ostatnich chwil życia bohaterskiej sanitariuszki Danuty Siedzikównej, pseudonim „Inka”. Tak o tym napisał: „Poprowadzono mnie do celi, w której na śmierć czekała młoda, szczupła dziewczyna w letniej sukience. Przyjęła mnie nadzwyczaj spokojnie, wyspowiadała się, a potem wyraziła życzenie, żeby o wyroku i o śmierci powiadomić jej siostrę. Mówiła to ciągle tak, jakby się nadal spowiadała. Czuliśmy, że możemy być obserwowani. Podała mi adres
( … ). W końcu poprowadzono mnie schodami, jakby do piwnicy. Oni już tam byli. Zdaje się w kajdankach albo z zawiązanymi rękami. Sala była niewielka, jak dwa pokoje. Miałem krzyż, dałem go do pocałowania. Chciano im zawiązać oczy, nie pozwolili. Obok czekała zgraja ludzi, tak że było dosyć ciasno. Był wojskowy prokurator i pełno jakichś młodych ubowców. Ustawiono nieszczęśników pod słupkami. W rogu był stolik, skąd prokurator odczytywał wyroki skąd dał rozkaz wykonania egzekucji. Była taka jakby wnęka, chyba czerwona nieotynkowana cegła, były słupki do połowy wysokości człowieka. Postawiono ich przy nich (… ). Prokurator odczytał uzasadnienie wyroku i poinformował, że nie było ułaskawienia. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Po zdrajcach narodu polskiego, ognia!’. W tym momencie skazani krzyknęli, jakby się wcześniej umówili: „Niech żyje Polska!”. Potem salwa i osunęli się na ziemię. Nie mogłem na to patrzeć, ale pamiętam, że obydwoje po tej salwie żyli. Wtedy podszedł oficer i dobił ich strzałami w głowę. Śmierć „Inki” i „Zagończyka” przeżyłem jak śmierć kogoś bliskiego…” (Piotr Szubarczyk, IPN Gdańsk).
W pożegnalnym grypsie, przekazanym z więzienia już po wyroku śmierci, Danuta Siedzikówna napisała: „Jest mi smutno, że muszę umierać. Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba …”. Miłość do ojczyzny Danuta wyniosła z domu. Zarówno ojciec jak i matka byli prześladowani i torturowani przez zbrodniarzy z gestapo i NKWD. Danuta jako sanitariuszka służyła w partyzanckich oddziałach AK. Po przepędzeniu niemieckiego okupanta nie mogła się pogodzić z nową, sowiecką okupacją. W roku 1945 została aresztowana przez bandytów z UB. Ubecki konwój został rozbity przez odział AK, do którego przyłączyła się Danuta. Po pewnym czasie otrzymała fałszywe papiery i mogła spokojnie pracować. Jednak, gdy odziały partyzanckie znowu ruszyły w pole „Inka” nie miała wątpliwości, gdzie jest jej miejsce. W niedługim czasie ponownie aresztowana przez UB trafiła do więzienia, gdzie poddano ją najbardziej wyszukanym i okrutnym torturom. Nie udało się jej złamać. I tak było do ostatniego okrzyku „Niech żyje Polska”, rzuconego w twarz ubeckim zdrajcom ojczyzny. Bohaterska śmierć sanitariuszki „Inki” nie poszła na marne. Dzięki takim ofiarom tysięcy ludzi Polska stała się wolna. Dzisiaj życie i śmierć „Inki” uhonorowano tablicami pamiątkowymi, placami nazwanymi jej imieniem, sztukami teatralnymi. Jest to znakiem, że ofiara, krzyż cierpienia „Inki” wydały dobry owoc. Oddając swoje życie ziemskie, w innym wymiarze zyskała je w pełniejszym kształcie. W tym samym czasie społeczeństwo polskie burzyło pomniki ubeckich zbrodniarzy, a ich imiona skazywało na wieczną hańbę i zapomnienie. Z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że stracili swoje życie, mimo, że za zdradę ojczyzny płacono im dobrze i myśleli, że żyją pełnią życia.
Papież Jan Paweł II przybywając do Polski ucałował ziemię i powiedział, że ten pocałunek jest jak pocałunek złożony na rękach matki. Miłość ojczyzny, która wypływa z przykazania bożego miłowania rodziców wpisuje się w nasz wysiłek zdobywania ojczyzny niebieskiej. Tę ojczyznę wskazuje nam i prowadzi do niej Chrystus. Podążając za Chrystusem zbliżamy się do ojczyzny wiecznej. Jest to droga trudna, wymagająca nieraz samozaparcia: „Jeśli kto chce pójść za Mną, nich się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i nich Mnie naśladuje”. Jednak ze względu na cel jaki wskazuje nam Chrystus droga staje się piękna i lekka. Podobnie jest jak z trudną wspinaczką na szczyt. Gdy go zdobędziemy i zachłyśniemy się otaczającym pięknem, mamy pewność, że warto było się trudzić dla oglądania tego piękna. Piękno miejsca, do którego prowadzi nas Chrystus przez krzyż i zmartwychwstanie jest tak cudowne, że święty Paweł w liście do Koryntian pisze o nim: „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują”.
Znamy krzyż Chrystusa. Wiemy co za nim się kryje. Znamy Golgotę i wołanie Jezusa: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił”. Wiemy, że ten krzyż został opromieniony blaskiem zmartwychwstania i ogarnięty pokojem błękitu, wstępującego do nieba Jezusa. Taki będzie kres naszego ziemskiego pielgrzymowania, jeśli z Chrystusem niesiemy własny krzyż. Na tej drodze może pojawić się pokusa ucieczki od tego krzyża tak jak to było w przypadku św. Piotra. Chrystus zdążając do Jerozolimy mówił o czekających go cierpieniach i śmierci. A wtedy Piotr podszedł do Niego i powiedział: „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”. A wtedy Jezus odwrócił się i srogo go skarcił: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie”. Śmierć Jezusa była konieczna dla naszego zbawienia, była potrzebna, aby cały świat doznał niezgłębionej tajemnicy i potęgi zmartwychwstania. Nasz krzyż przybiera różny kształt. Może być cierpieniem z miłości do ojczyzny, jak to było w przypadku bohaterskiej Inki. Najczęściej doświadczamy go w naszym codziennym utrudzeniu, podejmowaniu codziennych obowiązków, w trudnych decyzjach i konsekwencji ich realizacji. Krzyżem jest samotność; starość, niedołężność, nałogi, śmierć bliskich. Przestrzeganie bożych przykazań też wymaga nieraz samozaparcia.
Arcybiskup F. X. Nguyen van Thuan prowadząc rekolekcje watykańskie powiedział: ,,W 1995 r. sześć zakonnic franciszkanek z Bergamo zmarło podczas epidemii wywołanej przez wirus ebola w Kongo: przyczyną było zarażenie się od chorych. Pomimo zagrożenia siostry postanowiły tam zostać, aby opiekować się chorymi. Przybyły też inne, Aby im pomagać. Wszystkie zmarły. Jedną z nich, siostrę Dinarosa Befleri, zapytano: ‘Czy siostra nie boi się przebywać wśród tych chorych?’ Odpowiedziała: ‘Moja misja to służba ubogim. Co czynił założyciel mego zakonu? Jestem tu, aby go naśladować… Bóg Ojciec mi pomoże”. Powołanie nieraz trzeba odczytać jako zaproszenie do szczególnego udziału w krzyżu Chrystusa. Wspomniany arcybiskup mówił także, że samo przyznanie się do Jezusa, w pewnych okolicznościach jest zgodą na dźwiganie bardzo ciężkiego krzyża: „Pamiętam o świadectwie mojego pradziadka ze strony ojca. Opowiadał mi on często, jak członkowie jego rodziny zostali rozdzieleni przemocą i oddani na wychowanie rozmaitym rodzinom, aby stracili tam swą wiarę, a jego ojciec został zamknięty w więzieniu. I tak mój pradziadek, w wieku 15 lat, codziennie przemierzał piechotą 30 km, aby zanieść do więzienia swemu ojcu trochę ryżu i soli, jakie zdołał zaoszczędzić ze swej racji pożywienia, otrzymywanej od zastępczej rodziny, w której żył i pracował. Wyruszał w drogę o godzinie 3 w nocy, aby zdążyć wrócić na czas do pracy. Mój dziadek ze strony matki przeżył jeszcze bardziej dramatyczne wydarzenia: w 1885 r. wszyscy jego parafianie zostali żywcem spaleni w kościele, on sam uratował się tylko dlatego, iż studiował wówczas w Malezji”.
Gdy stajemy wobec krzyża trzeba pamiętać zapewnienie Chrystusa, że krzyż podejmowany razem z Nim prowadzi zawsze ku większemu dobru, do zmartwychwstania i pełni życia (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).
ŚWIĘTA KINGA
Zaparcie się samego siebie, podejmowanie krzyża jest nierozłącznie związane z wyrzeczeniami. Na wyrzeczenia można patrzeć w dwojaki sposób: negatywny – wyrzeczenie jest zubożeniem życia i pozytywny- wyrzeczenie jest ceną, jaką płacimy za wartości wyższe, które ubogacają nasze życie. Chrystus mówi o wyrzeczeniu w sensie pozytywnym. Zbawienie i radość wieczna są wartościami absolutnymi dla osiągnięcia, których powinniśmy podejmować wyrzeczenia. Zdobywanie tych wartości nie niweczy radości ziemskiej, wręcz przeciwnie – chroni ją przed złudnym zauroczeniem, które pomijając mądrość bożą wcześniej czy później rodzi rozczarowanie. Bardzo wymowne są wyrzeczenia ludzi, którym świat oferuje bardzo wiele dóbr materialnych, a oni rezygnują z nich i wykorzystują je do zdobycia wartości, o których Chrystus mówi w zacytowanej na wstępie Ewangelii. Widzimy to w życiu św. Kingi, która będąc księżną wstąpiła do surowego zakonu Klarysek. Przez całe życie bliskie były jej słowa św. Klary, założycielki tego zakonu: „Patrz na Niego, który dla ciebie został wzgardzony; stań się dla Niego wzgardzona na tym świecie i idź za Nim”.
Kinga (Kunegunda), córka króla węgierskiego Beli IV i Marii z rodu Laskarisów urodziła się 5 marca 1234 roku w Esztergomiu, jako trzecia córka z dziesięciorga królewskich dzieci. Od najmłodszych lat była wychowywana w duchu autentycznej i żywej wiary. Kierując się względami politycznymi, między innym powstrzymania ekspansji Mongołów, których w Europie nazywano Tatarami, czyli szatanami, król Bela IV zgodził się, aby jego pięcioletnia córka Kinga została zaręczona Bolesławowi, synowi Leszka Białego i Grzymisławy. Bolesław, książe sandomierski, a później także krakowski liczył sobie wtedy trzynaście lat. W roku 1239 księżniczka węgierska przybyła do Polski i w Wojniczu spotkała się z kandydatem na męża. Odbyły się zaręczyny, a ze ślubem zaczekano aż narzeczona ukończy 12 lat. Kinga zamieszkała ze swym przyszłym mężem w Sandomierzu. Duży wpływ na życie Kingi i Bolesława wywarły Grzymisława i jej córka błogosławiona Salomea.
W roku 1241 Tatarzy dotarli do Polski. Po zdobyciu przez nich Lublina i Zawichostu, Bolesław wraz z Kingą uszedł do Krakowa. A po klęsce wojsk polskich pod Chmielnikiem Kinga i Bolesław udali się na Węgry. Jednak i tutaj nie zabawili długo. Po klęsce wojsk węgierskich, para książęca schroniła się w opactwie cystersów na Morawach. Sytuacja dworu książęcego zmieniła po bitwie pod Legnicą w roku 1241, kiedy to Tatarzy zostali zatrzymani, a później zmuszeni do wycofania z Polski. Przez dwa następne lata trwały jeszcze w kraju zamieszki. Dopiero po zwycięstwie nad Konradem Mazowieckim, sprzymierzeńcy Bolesława ofiarowali mu tron w Krakowie. Ponieważ Kraków był zniszczony przez Tatarów, stąd też Bolesław wraz z Kingą i Grzymisławą zamieszkali w Nowym Korczynie. Te trudne przeżycia umocniły wewnętrznie Kingę i jeszcze bardzie zwróciły jej myśli i pragnienia ku Bogu.
W tamtych czasach na dworach książąt polskich i węgierskich była bardzo żywa duchowość franciszkańska. Wielu realizowało ideał życia chrześcijańskiego na wzór św. Franciszka z Asyżu, przynależąc do świeckiego Zakonu tercjarskiego. Taka atmosfera panowała na dworze w Sandomierzu, Nowym Korczynie i Krakowie. Salomea, córka Grzymisławy urzeczona duchowością św. Franciszka wstąpiła do zakonu klarysek i ufundowała klasztor w Zawichoście. Zaś Kinga wstąpiła do trzeciego zakonu. Jako świecka tercjarka starała się iść za Chrystusem na wzór biedaczyny z Asyżu. Kilka razy dziennie modliła się w swej kaplicy, rano słuchała w kościele Mszy, odprawiała nocne czuwania, wspierała nędzarzy i chorych, których odwiedzała w domach i szpitalach. Wsłuchując się w słowa św. Franciszka: „Błogosławiony sługa, który tak kochałby swego brata chorego, który nie może mu oddać przysługi, jak kocha zdrowego, który może mu pomóc”, sama nieraz opatrywała rany chorych. A w roku 1271, na osiem lat przed śmiercią, książę Bolesław, zwany Wstydliwym, w krakowskim kościele Franciszkanów wraz ze swą żona Kingą złożył ślub czystości. A wcześniej zgodził się na ślub dziewictwa swojej żony. Takie wyrzeczenia wypływały z żarliwej pobożności i nie budziły w tamtych czasach zdziwienia.
Kinga nie mając własnych dzieci, macierzyńską miłością otaczała swój lud. Była wrażliwa na krzywdę ludzką. Osobiście angażowała się w sprawy sądowe, aby bronić ubogich, sieroty, wdowy, którzy byli nieraz bezbronni wobec silniejszych. Czuwała, aby jej poddani nie byli krzywdzeni przez zbyt wysokie lub niesprawiedliwe podatki. Wspomagała biednych. Szczególną troską otaczała ubogie kobiety oczekujące potomstwa. Zabiegała również o podniesienie poziomu duchowego i moralnego swoich poddanych. Przyczyniła się gospodarczego rozwoju kraju. Sprowadziła do Polski górników z królewskich kopalń soli na Węgrzech, którzy uruchomili w Bochni i w Wieliczce saliny. W tamtym czasie sól była prawdziwym bogactwem. Dochody z jej wydobycia stanowiły 1/3 a nawet połowę budżetu państwa. Ze swego posagu przyczyniła się do odbudowania Krakowa. Kinga wraz małżonkiem sprowadzała do Polski zakonników i uposażała ich. Klasztory stawały ośrodkami nie tylko działalności duszpasterskiej, ale także kulturalnej. Krzewiły one zdobycze techniki i miały szczególny wpływ na podniesienie kultury agrarnej. Tego typu działalność zapewniała państwu administracyjną organizację i minimum oświaty. Kinga wspierała również męża w polityce, a zwłaszcza w sporach i konfliktach dynastycznych, które po rozbiciu dzielnicowym osłabiały Polskę.
W 1279 roku, po śmierci męża Kinga obdarowała resztą swych kosztowności ubogich i udała się do Starego Sącza, gdzie doprowadziła do skutku fundację klasztoru klarysek. Tam też po dziesięciu latach złożyła profesję zakonną, stając się z księżnej pokorną służebnicą Chrystusa na wzór św. Franciszka i św. Klary. Zamieszkała pośród sióstr jako prosta siostra. Wykonywała najbardziej służebne prace. Nosiła wodę i drewno, opiekowała się starszymi i chorymi siostrami. Do końca życia nie przyjęła godności ksieni. Jej dobroć, pobożność i praktyki pokutne budziły powszechny szacunek i pociągały siostry na wyżyny życia duchowego. Zamknięta za murami klasztoru nadal troszczyła się o swój lud, którego kiedyś była panią. Św. Kinga, składając ślub ubóstwa oddała wszystkie dobra materialne, pozostała ubogą zakonnicą. Ale i wtedy wspomagała swój lud materialnie. Osłabiona przez ostatnie 10 miesięcy ciężką chorobą nie przestawała szyć ubrań dla ubogich. W Starym Sączu razem z siostrami Kinga przeżyła jeszcze jeden najazd tatarski na przełomie 1287/88 roku. Zmarła w opinii świętości 24 lipca w 1292 roku.
Kingę czczono i kochano za jej świętość, pobożność, dobroć, wrażliwość na nędzę ludzką, życzliwość, umiłowanie mowy i kultury polskiej. Po jej śmierci lud czcił ją jako świętą. Do jej grobu pielgrzymowali wierni. Ten spontaniczny kult zatwierdził papież Aleksander VIII w dniu 11 czerwca 1690 r. Rozpoczęto także proces kanonizacyjny, który natrafił on na różne przeszkody. I dopiero 16 czerwca 1999 roku w Starym Sączu papież Jan Paweł II dokonał kanonizacji błogosławionej Kingi (z książki Wypłynęli na głębię).
CZY BÓG JEST Z NAMI?
Jedną z piękniejszych pór roku w Polsce jest koniec lata i początek jesieni nazywany poleciem, babim latem lub złotą, polską jesienią. W łagodnych promieniach nadchodzącej jesieni snują się nad polami pajęczyny babiego lata. Wracam pamięcią w daleką przeszłość i wspominam dzień pierwszego września, gdy z tatą wracałem z pola drabiniastym wozem na snopkach ostatniego zboża. Na nieskazitelnie błękitnym niebie pojawił się wtedy samolot, który sprowokował wspomnienia taty. Taka sama, piękna pogoda była 1 września 1939 roku. Ale dla naszego narodu nie był to czas radosnego wytchnienia jesiennej pory. Od zachodu nadciągały barbarzyńskie hordy niemieckich wojsk, które pustoszyły naszą ojczyznę, zostawiając za sobą płonące zgliszcza i płacz po stracie najbliższych. Najeźdźcy mieli na sprzączkach pasów napis: Gott mit uns, co znaczy „Bóg jest z nami”. Wydawało się, że Bóg sprzyja najeźdźcom. Była to wymarzona pogoda dla wrogich samolotów i samochodów, które rozjeżdżały polskie drogi. Każdy jednak wiedział, że Bóg nie może być po stronie zbrodniarzy. Oni nie szli za Bogiem, który jest miłością. Oni mieli własne zbrodnicze cele i chcieli, aby Bóg szedł z nimi.
Przyszedł maj roku 1945. Najeźdźców spotkała totalna klęska. Ale nawet w takim momencie niektórzy z nich liczyli na Boże wyrozumienie swoich zbrodniczych planów. Szef hitlerowskiej propagandy Joseph Goebbels wraz z żoną Magdą popełnił samobójstwo, ale zanim to uczynili uśmiercili sześcioro swoich dzieci. Magda przed samobójstwem napisała list do swojego syna z pierwszego małżeństwa. Oto jego treść: „Mój ukochany synu! Już sześć dni jesteśmy tutaj w bunkrze Fuehrera, tata, sześcioro Twojego małego rodzeństwa i ja, aby w jedyny możliwie honorowy sposób zakończyć nasze narodowosocjalistyczne życie. Nie wiem, czy otrzymasz ten list. Może istnieje jakaś dobra dusza, która umożliwi mi przekazanie Ci tego ostatniego pozdrowienia. Powinieneś wiedzieć, że wbrew woli taty zostałam tu z nim. Jeszcze zeszłej niedzieli Fuehrer chciał mi pomóc w wydostaniu się stąd. Znasz swoją matkę, mamy tę samą krew – nie zastanawiałam się nawet chwili. Nasze wspaniałe idee giną, a wraz z nimi również wszystko co piękne, godne podziwu, szlachetne i dobre, co poznałam w swoim życiu. Świat, który nadejdzie po Fuehrerze i narodowym socjalizmie, nie jest już wart, aby w nim żyć. Dlatego zabrałam tu również dzieci. Szkoda ich dla tego przyszłego życia, które przyjdzie po nas. Łaskawy Bóg mnie zrozumie, gdy sama dam im wybawienie. Ty będziesz żyć dalej i mam do Ciebie tylko jedną jedyną prośbę: nie zapomnij nigdy, że jesteś Niemcem, nie czyń niczego sprzecznego z honorem i troszcz się to, aby swoim życiem dowieść, że nasza śmierć nie była nadaremna” (Anja Klabunde: „Magda Goebbels. Pierwsza Dama Trzeciej Rzeszy”).
Magda liczyła, że Bóg zrozumie i wybaczy okrutną zbrodnię: „Łaskawy Bóg mnie zrozumie”. Ma także swoją wizję wybawienia dzieci. A jest nią zbrodnia, do której chce przekonać samego Boga. Jakże często człowiek ma swoje plany i liczy tylko na akceptację Boga. Oczekuje, że Bóg będzie szedł za nim, a nie on za Bogiem. A jest to droga prowadząca na zatracenie. Dzisiejsze czytania liturgiczne mówią o naszym podążaniu za Bogiem, nawet gdy jest to trudne. W pierwszym czytaniu prorok Jeremiasz skarży się, że Bóg go uwiódł: „Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś”. Bóg wezwał go, aby głosił Jego słowo, wzywał swoich rodaków do nawrócenia, wytykał ich błędy, groził karą. Jeremiasz posłuszny temu wezwaniu narażał się swoim rodakom, którzy bardziej umiłowali swoją nieprawość niż bożą prawdę. Prorok mówi: „Stałem się codziennym pośmiewiskiem, wszyscy mi urągają”. W pewnym monecie prorok ulega zniechęceniu, mówiąc: „Nie będę Go już wspominał ani mówił w Jego imię”. Chce zaniechać pełnienia misji powierzonej mu przez Boga. Zachował jednak wrażliwość sumienia przez które Bóg dalej mówił do niego. Tego głosu nie mógł stłumić: „Ale wtedy zaczął trawić moje serce jakby ogień nurtujący w moim ciele. Czyniłem wysiłki, by go stłumić, lecz nie potrafiłem”. Jeremiasz pozostanie wierny Bogu, będzie podążał za Jego głosem, ściągając na siebie niechęć swoich rodaków, przez których będzie więziony i bity.
W Ewangelii na dzisiejszą niedzielę Chrystus mówi o swojej męce i śmierci. Dla Piotra wydało się to trudne i niepojęte. Tak łatwo było iść za Chrystusem, gdy On czynił cuda, pięknie nauczał o Królestwie Bożym, był uwielbiany przez tłumy. Kiedy jednak Chrystus mówi o cierpieniu Piotr nie może się z tym pogodzić: „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”. Piotr miał własną wizję zbawienia i chciał, aby Chrystus za nim podążał. Za co Jezus skarcił go ostrymi słowami: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie”. Piotr uległ chwilowej słabości, aby Bóg szedł za nim, za jego wizją Mesjasza. To ogromna pokusa szatańska, aby Boga wykorzystywać do swoich planów. To możemy czynić w życiu prywatnym i społecznym. Popatrzmy co się dzieje na Bliskim Wschodzie. Fanatyczne ugrupowania muzułmańskich mordują chrześcijan i ludzi innych wyznań w imię Boga. Ale to nie jest głos Boga, tylko podszept szatana, aby Boga wykorzystywać do swoich niecnych celów.
Po reprymendzie udzielonej św. Piotrowi Jezus powiedział: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje”. Św. Piotr wziął dosłownie krzyż Chrystusa. Cierpiał prześladowanie i został ukrzyżowany. Jego następca św. Jan Paweł II tak mówił w Rzymie do młodzieży: „Krzyż nie jest obcy Rzymowi, nie jest też obcy żadnemu człowiekowi — niezależnie od wieku, narodowości, kondycji społecznej. Podczas tego spotkania poznaliście wielu ludzi mniej lub bardziej sławnych. Na różne sposoby spotkali oni i spotykają Krzyż; zostali przez Krzyż dotknięci i niejako naznaczeni. Tak, Krzyż jest wpisany w życie człowieka. Kto próbuje usunąć go ze swojego życia, nie zna prawdy ludzkiej kondycji. Tak jest! Jesteśmy stworzeni do życia, ale nie możemy usunąć z naszej indywidualnej historii cierpienia i trudnych doświadczeń. Czyż i wy, młodzi przyjaciele, nie doświadczacie na co dzień rzeczywistości Krzyża? Gdy brak jest harmonii w rodzinie, gdy piętrzą się trudności w nauce, gdy uczucia pozostają nie odwzajemnione, gdy znalezienie pracy wydaje się prawie niemożliwe, gdy problemy ekonomiczne każą zrezygnować z założenia rodziny, gdy trzeba walczyć z chorobą czy samotnością i kiedy grozi wam pogrążenie w próżni wartości — czyż właśnie wtedy Krzyż nie staje się dla was wyzwaniem?
Rozpowszechniona dziś powierzchowna kultura, która przypisuje wartość tylko temu, co ma pozór piękna i co sprawia przyjemność, chciałaby wam wmówić, że trzeba odrzucić Krzyż. Ta moda kulturowa obiecuje sukces i szybką karierę, nakłaniając do realizacji własnych dążeń za wszelką cenę; zachęca do nieodpowiedzialnego przeżywania płciowości i do życia pozbawionego celu, wyzbytego szacunku dla innych. Otwórzcie oczy, młodzi przyjaciele: to nie jest droga prowadząca do radości i do życia, ale ścieżka wiodąca w przepaść grzechu i śmierci”. Św. Paweł wzywa nas do pójścia za Chrystusem tymi słowami: „Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej” (Kurier Plus, 2017).
POD ZNAKIEM KRZYŻA
Figura Chrystusa dźwigającego krzyż przed kościołem św. Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu to jeden z ważniejszych symboli Warszawy. Sama świątynia ma ogromne znaczenie nie tylko religijne w historii naszego narodu. Można powiedzieć, że jest to święte miejsce w naszej ojczyźnie. Tu w 1792 roku odbyło się uroczyste posiedzenie Sejmu w pierwszą rocznicę Konstytucji 3 Maja. Tu spoczęły serca Fryderyka Chopina i Władysława Reymonta oraz prochy Adama Kazimierza Czartoryskiego i Stanisława Małachowskiego. Stąd brały swój początek liczne demonstracje patriotyczne w czasach rozbiorów Polski. W tym kościele Prymas Tysiąclecia kardynał Stefan Wyszyński wygłaszał swoje słynne świętokrzyskie kazania.
W roku 1525 stał w tym miejscu drewniany kościół, który zniszczyli Szwedzi. W roku 1696 rozpoczęto w tym miejscu budowę nowej świątyni według projektu architekta Józefa Szymona Bellottiego. Rozpoczęte przez Bellottiego dzieło kontynuował w następnym stuleciu Józef Fontana, a później jego syn Jakub. W roku 1898 przed świątynią postawiono odlaną z brązu figurę Chrystusa dźwigającego krzyż. Na cokole figury umieszczono napis „Sursum Corda” – „W górę serca”. W 1944 roku figura została zniszczona przez Niemców. Runęła na bruk i leżała z ręką uniesioną w górę. Niemcy wywieźli ją z Warszawy, by ją przetopić, ale potem porzucili w przydrożnym rowie w Hajdukach Nyskich. Tam rozpoznali ją polscy żołnierze. Pomnik przywieziono do Warszawy i poddano renowacji i ustawiono na dawnym miejscu.
W nocy z 28 na 29 lipca 2020 działacze LGBT zbezcześcili tę figurę. Przymocowali do niej tęczową flagę i nałożyli chustkę z symboliką anarchistyczną. Tęczowa flaga, czy sama tęcza jest pięknym symbolem biblijnym. W Księdze Rodzaju czytamy: „Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się. Wreszcie Pan rzekł: Zgładzę ludzi, których stworzyłem, z powierzchni ziemi: ludzi, bydło, zwierzęta pełzające i ptaki powietrzne, bo żal mi, że ich stworzyłem. Tylko Noego Pan darzył życzliwością”. To zło, o którym mówi Biblia jest jednym z elementów ideologii LGBT. Jak mówi Biblia wody potopu oczyściły ziemię ze zła. Ocalał Noe z rodziną i na znak przyjaźni i przymierza Noego z Bogiem pojawiła się na niebie tęcza. Jest to piękny symbol kary za zło i nagrody za wierność bożym przykazaniom. Ideolodzy LGBT prawdopodobnie z braku znajomości Biblii przekręcili znaczenie tego symbolu, mieszając przekleństwo z błogosławieństwem. Prawdy Biblii są wieczne, a ideologia LGBT jest chwilowym kaprysem zdeprawowanego umysłu i serca. Ostatecznie jednak staniemy przy końcu naszego życie przed symbolem tęczy w znaczeni biblijnym- kary i nagrody.
Dzieje krzyża na Krakowskim przedmieściu są wspaniałą ilustracją słów dzisiejszej Ewangelii: „Jeśli ktoś chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je”. Te słowa zostały wypowiedziane w szczególnych okolicznościach. Chrystus z uczniami zdążał do Jerozolimy. Wiedział, że czeka Go tam męka i śmierć. Podzielił się tym z swoimi uczniami. Apostołowie byli zaskoczeni. A Piotr powiedział: „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”. Odpowiedź Jezusa była zapewne wielkim zaskoczeniem dla Piotra i myślę, że dla nas także: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku”. Piotr w tym momencie myślał tak po ziemsku, po ludzku, zapominając, że Chrystus przyszedł nas zbawić i to przez krzyż. Jego ostateczne zwycięstwo nad grzechem i śmiercią dokona się przez krzyż i zmartwychwstanie. Jego krzyż na naszej drodze zbawienia będzie się wpisywał w naszą codzienność na różne sposoby. Będzie nieraz trudno. Ale mamy się podnosić i iść, o czym przypomina napis na cokole krzyża na Krakowskim Przedmieściu: „Sursum Corda” – „W górę serca”. W naszym życiu może się odbijać historia tego krzyża. Był on fizycznie niszczony, porzucony w przydrożnym rowie, znieważany flagami bluźnierczej ideologii. Odnawiany jednak ludzką szlachetnością i miłością nadal stoi na swoim miejscu i na jednym ramieniu dźwiga krzyż, a drugą ręką wskazuje niebo. Piękny symbol. Dźwigając nasz codzienny krzyż mamy spoglądać w niebo skąd spływa moc do jego dźwigania oraz radość naszej codzienności, gdzie wykuwamy swoją wieczność.
Na zakończenie tych rozważań przytoczę przypowieść pisarki Megan McKenna z książki „Parables: The Arrows of God”. Wprowadza ona w trochę odmienne klimaty realizowania Chrystusowego wezwania do podejmowania swojego krzyża na naszej drodze do nieba do Królestwa niebieskiego. Jest to historia kowala, który ciężką pracą, fachowością, życzliwością i hojnym sercem zdobył ogromny szacunek w swojej wiosce. Nadszedł jednak czas jego odejścia z tej ziemi. Posłał Bóg anioła, aby zabrał go ze sobą i towarzyszył mu w drodze do nieba. Mężczyzna nie był zdziwiony tymi odwiedzinami i słowami anioła, że czeka na niego Bóg w niebie, ale powiedział: „Proszę, pozwól mi zostać jeszcze trochę na ziemi. Nadszedł czas sadzenia i siania i moi sąsiedzi bardzo mnie potrzebują”. Anioł się zgodził. Kilka miesięcy później powrócił, aby zabrać bogobojnego kowala do mieszkania, które przygotował mu Bóg. Kowal powiedział: „Nie chcę być niewdzięczny, ale czy mógłbym zostać trochę dłużej? Mój sąsiad jest ciężko chory, a jest to czas żniw. Chciałbym mu pomóc w zbiorze plonów ziemi, aby jego rodzina miała środki do życia”. Anioł w imieniu Boga zgodził się. Wysłaniec Boga przychodził do kowala jeszcze kilka razy, aby zabrać go do nieba. Jednak za każdym razem kowal prosił o przedłużenie pobytu na ziemi, bo nadal jest potrzebny w swojej wiosce. Anioł godził się, bo widział, że nie prosi on dla siebie, ale dla swoich bliźnich. Po wielu latach kowal zestarzał się i poczuł się bardzo zmęczony. Uświadomił sobie, że nadszedł czas jego odejścia i prosił Boga: „Boże, przyślij ponownie swojego anioła, aby mnie zabrał do Twojego domu, do Twojego Królestwa”. Modlitwa została wysłuchana. Kowal ujrzał anioła, któremu powiedział: „Jeśli nadal chcesz zabrać mnie do królestwa Bożego, to jestem gotowy”. Anioł uśmiechnął się do niego życzliwie powiedział: „Jak myślisz, gdzie byłeś przez te wszystkie lata?”
Kowal wytworzył wokół siebie atmosferę życzliwości, wspólnotę miłości. Budował przez to królestwo Boże, Dźwigał własny krzyż życia i pomagał go nieść drugiemu człowiekowi. Jego relacje z Bogiem, bliźnimi nie były zdominowane przez iluzoryczne wartości takie jak pieniądz, żywność, technologia, moda. Kowal odkrył prawdziwe błogosławieństwo życia, które pozwala odnaleźć „dom Boga” w swojej ziemskiej codzienności. Jezus wzywa swoich uczniów, aby oderwali się od tego, co ulotne i płytkie i przylgnęli do wartości nieprzemijających, które przekształcają nasz czas i nasze miejsce w czas i miejsce Boga. Dokonuje się to także przez dźwiganie krzyża, o czym mówi dzisiejsza Ewangelia (Kurier Plus, 2020).
Spojrzenie w niebo przez krzyż
Jezus zaczął wskazywać swoim uczniom na to, że musi udać się do Jerozolimy i wiele wycierpieć od starszych i arcykapłanów oraz uczonych w Piśmie; że będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie. A Piotr wziął Go na bok i począł robić Mu wyrzuty: „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”. Lecz On odwrócił się i rzekł do Piotra: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku”. Wtedy Jezus rzekł do swoich uczniów: „Jeśli ktoś chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę?” (Mt 16, 21-26).
Czytania mszalne na dzisiejszą niedzielę kierują nasza uwagę na i cierpienie, które są nieodłącznie związane z naszym życiem. Można je czasami zrozumieć i wytłumaczyć, odnaleźć ich sens. Ot chciałby poświęcenie rodziców dla swojego dziecka. Czasami jednak trudno odnaleźć sens cierpienia tak jak w przypadku śmierci małego dziecka. Wtedy często ku niebu kierowane są słowa wołania o sens, słowa skargi, żalu i pretensji, a nawet złorzeczenia. Te słowa mogą stać się powodem odrzucenia Boga i całkowitej Jego negacji. Dobrze, że są one wznoszone w tym kierunku, bo mają szansę przemiany na modlitwę zawierzenia, która może wrócić do nas pokojem serca i duszy. W przeciwnym wypadku prowadzą człowieka w ciemny zaułek rozpaczy, cierpienia i bezsensu.
Przykładem dziękczynnego wpatrywania się w niebo jest św. Jan Paweł II, który własnym przykładem i słowem nadawał sens swojemu cierpieniu i cierpieniu swoich braci i sióstr. Wiedział doskonale, że nie wszystko w cierpieniu da się zrozumieć. W liście o cierpieniu Salvifici doloris napisał: „Cierpienie ludzkie budzi współczucie, budzi także szacunek – i na swój sposób onieśmiela. Człowiek w swoim cierpieniu pozostaje nietykalną tajemnicą”. Temat cierpienia był wyjątkowo bliski Janowi Pawłowi II. Gdziekolwiek pielgrzymował, zawsze spotykał się z chorymi. Swoją ostatnią pielgrzymkę odbył do Lourdes w sierpniu 2004 roku, razem z tysiącami innych chorych, którzy tam szukają pociechy i uzdrowienia. Kiedy zaczynał pontyfikat emanował fizyczną tężyzną. Kończył przykuty do wózka, zniszczony chorobą, drżący, z trudem mówiący każde słowo. Zapewne mamy w pamięci obraz jego ostatniej wielkopiątkowej Drogi Krzyżowej. Samotny, drżącymi dłońmi posiniaczonymi wenflonami mocno trzymał krzyż. Tą postawą malował obraz cierpiącego człowieka wpatrzonego z wdzięcznością w niebo.
Wysłuchajmy kilku myśli o cierpieniu św. Jana Pawła II z Listu apostolskiego Salvifici doloris do biskupów, kapłanów, rodzin zakonnych i wiernych Kościoła katolickiego o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia:
- Cierpienie jest złem. Zło to brak dobra zakorzeniony w grzechu, który może sprowadzić śmierć. Ten brak dobra może spowodować większe cierpienie, jeśli ten, kto cierpi, uważa, że nie zasługuje na takie cierpienie.
- Istnieją różne rodzaje cierpienia: fizyczne, duchowe i psychiczne. Są też cierpienia osobiste, takie jak samotność i cierpienia powszechne spowodowane przez epidemie, nieszczęścia, głód itd.
- Cierpienie pochodzi ze świata, nie od Boga. Jednak ten, kto cierpi, zwykle zwraca się do Boga z pytaniem o przyczyny i cele cierpienia.
- Cierpienie może być karą wynikającą ze sprawiedliwości Bożej. Może to być również próbą, jak to było z Hiobem. Bóg może również dopuścić cierpienie, aby przyczyniało się do wzrostu naszej świętości i wielkości.
- Nasze cierpienia możemy łączyć z cierpieniami Chrystusa dla naszego zbawienia lub zbawienia innych. Nie dlatego, że cierpienia Chrystusa nie wystarczają. Ale dlatego, że Chrystus pozostawił je otwarte na miłość, aby cierpienia człowieka przesączone miłością stawały się lżejsze i przekuwały bolesną teraźniejszość w szczęśliwą wieczność.
- Takie były cierpienia męczenników Kościoła. Takie były cierpienia Najświętszej Maryi Panny. Takie były cierpienia Chrystusa. I takie powinny być nasze cierpienia.
Do takiego spojrzenia na cierpienie wzywa nas dzisiejsza Ewangelia. Jezus wiele razy udawał się z Apostołami na doroczne uroczystości paschy w Jerozolimie. Dotychczasowe pielgrzymki miały radosny charakter. Apostołowie z Jezusem zdążali do świętego miasta, nawiedzali świątynię miejsce szczególnej obecności Boga. Spożywali wspólnie Paschę i radowali się z całą Jerozolimą. Tym razem było inaczej. Jezus wiedział, że jest to ich ostatnia, wspólna pielgrzymka do Jerozolimy. Jezus mówi apostołom o czekającym Go cierpieniu, że musi „wiele wycierpieć od starszych i arcykapłanów oraz uczonych w Piśmie; że będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie”. Nawet zapowiedź zmartwychwstania nie rozjaśniła mroku cierpienia i śmierci. Przerażony Piotr mówi: „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”. Za te słowa spotkała Piotra gorzka reprymenda: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku”. Jeśli patrzymy na cierpienia Chrystusa i na własne cierpienia „po ludzku”, to wtedy stajemy się one „zawadą” dla samych siebie i dla innych na drodze zbawienia.
Po tej ostrej reprymendzie Jezus powiedział do uczniów: „Jeśli ktoś chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je”. Życie według nauki Chrystusa jest nie lada wezwaniem dla współczesnego człowieka. Uczniowie Chrystusa są dzisiaj zabijani i torturowani, są dyskryminowani za swoją wiarę. W Europie obserwujemy wzrost nietolerancji religijnej, w szczególności chrystianofobi. Potwierdzają to np. raporty Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Chrześcijanie często są celem aktów nienawiści i dyskryminacji. Regularnie dochodzi do ataków na ludzi, dewastacji kościołów i cmentarzy, profanacji symboli religijnych, piętnowania chrześcijańskich wartości. To są krzyże ze strony innych ludzi, ale sama nauka Chrystusa jest dla nas wezwaniem. Życie według nauki Chrystusa wymaga nieraz samozaparcia się, wyrzeczenia, ot chociażby kierowanie się ofiarną miłością w naszych relacjach z bliźnimi.
Na koniec rozważań przytoczę przypowieść, która w sposób obrazowy przybliża tajemnicę zbawczego cierpienia. Umierający ojciec przywołał swoich trzech synów, aby każdemu z nich przekazać dziedzictwo. Do starszego powiedział: „Synu mój, daję ci nasz dam”. Uradował się syn, bo po ojcu odziedziczył piękny i okazały rodzinny dom. Do drugiego syna ojciec powiedział: „Mój synu, zapisuję ci naszą ziemię”. Syn nie ukrywał szczęście, bo odziedziczył urodzajny kawał ziemi. Do najmłodszego syna ojciec powiedział: „Mój synu, ponieważ bardzo cię kocham ofiaruję ci krzyż, który wisi w naszym domu. Zasmucił się najmłodszy syn, ponieważ wolałby otrzymać pole albo dom. Z tego powodu był bardzo zły na ojca. Wieczorem zdjął krzyż ze ściany i ze złością rzucił go na stół. Krzyż się złamał i ku swemu zaskoczeniu zobaczył we wewnętrzu krzyża diamenty, złoto i inne kosztowności, które przekraczały wartość pola i domu. Wtedy syn wyznał: „Mój ojciec naprawdę mnie kocha” (Kurier Plus, 2023)