2 niedziela Wielkiego Postu Rok C
WSPINACZKA
Jezus wziął z sobą Piotra, Jana i Jakuba i wyszedł na górę, aby się modlić. Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe. A oto dwóch mężów rozmawiało z Nim. Byli to Mojżesz i Eliasz. Ukazali się oni w chwale i mówili o Jego odejściu, którego miał dokonać w Jerozolimie. Tymczasem Piotr i towarzysze snem byli zmorzeni. Gdy się ocknęli, ujrzeli Jego chwałę i obydwóch mężów, stojących przy Nim. Gdy oni odchodzili od Niego, Piotr rzekł do Jezusa: Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy. Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza. Nie wiedział bowiem, co mówi. Gdy jeszcze to mówił, zjawił się obłok i osłonił ich; zlękli się, gdy [tamci] weszli w obłok. A z obłoku odezwał się głos: To jest Syn mój, Wybrany, Jego słuchajcie! W chwili, gdy odezwał się ten głos, Jezus znalazł się sam. A oni zachowali milczenie i w owym czasie nikomu nic nie oznajmili o tym, co widzieli. (Łk 9,28b-36)
Wiele razy wspinałem się na górę Świętego Krzyża, znanej także pod nazwą Łysa Góra. Dawniej był to bardzo ważny ośrodek kultu pogańskiego. Później, w XII wieku założono tu opactwo Benedyktynów (kościół i klasztor) ufundowane prze Bolesława III Krzywoustego. Łysa Góra stała się miejscem kultu chrześcijańskiego. Dzisiaj, Święty Krzyż jest miejscem pielgrzymek m.in. ze względu na relikwie drzewa krzyża świętego. Obecnie, Oblaci są gospodarzami tego miejsca.
Ze względów religijnych pokonywałem zbocza Łysej Góry, ale nie tylko. Ze szczytu tego wzniesienia rozciągał się wspaniały widok. Godzinami można było siedzieć na szczycie i podziwiać piękno krajobrazu. Na zboczach odwieczna Puszcza Świętokrzyska z jasnymi plamami kwarcytów kambryjskich. W oddali kolorowa paleta pól zamkniętych w prostokąty. Drogi i osiedla widać jak na dłoni. Odkrywałem wtedy prawdziwe piękno otaczającej rzeczywistości. Warto było podjąć trud wspinaczki, aby zachłysnąć się tym pięknem i zobaczyć więcej. Te przeżycia nadawały sens wysiłkowi zdobywania szczytu. Szczyty wpisane w krajobraz mają w sobie magiczną moc; przyciągają człowieka i stają się symbolem ludzkich dążeń i osiągnięć. Mówimy: jest u szczytu sławy, u szczytu władzy, u szczytu powodzenia. Szczyty są różne; małe i wielkie. Nieraz przybierają bardzo prozaiczną formę. Chociażby posiadanie własnego domu, w którym będzie miejsce dla całej rodziny, zdobycie tytułu naukowego, wychowanie dzieci, uzyskanie tzw. „zielonej karty” itd. Człowiek decyduje się na wielkie wyrzeczenia, aby zdobyć te wartości. Zdobywanie tych „szczytów” nadaje sens codziennemu trudowi. Osiągnięcie zamierzonego celu przynosi wiele radości i ubogaca nasze życie. Jednak na zdobytym „szczycie” nie można odpocząć, ponieważ pojawiają się nowe wezwania, nowe pragnienia, nowe „szczyty” do zdobycia. Ale nawet wtedy, gdy człowiek osiągnie najważniejsze szczyty ludzkich dokonań, pozostają jeszcze pragnienia i cele, które przekraczają ziemską perspektywę i sięgają wieczności. Gdy człowiek zredukuje pole swego widzenia tylko do rzeczywistości materialnej wystawia się na niebezpieczeństwo- w ostatecznym rozrachunku życia- utraty poczucia sensowności największych swoich ziemskich osiągnięć.
Znana gwiazda filmowa Greta Garbo, będąc u szczytu sławy, w wieku 36 lat porzuciła karierę filmową. Po 36 latach od tej decyzji udzieliła pierwszego wywiadu. Powiedziała wtedy: „W moim życiu panował wielki zamęt i chaos, a dzisiaj zbyt późno, abym mogła je uporządkować (…). Stale na coś czekam, ale na co sama nie wiem. Równie dobrze mogłabym mieszkać na bezludnej wyspie, ale i tam z pewnością nie znalazłabym wewnętrznego spokoju… Po prostu zmarnowałam życie … dlatego teraz nie mogę zaznać spokoju”. Jest to jeden z wielu przykładów poczucia niespełnionego życia, gdy zabraknie perspektywy przekraczającej granice tego świata.
Bóg stworzył człowieka do zdobywania przede wszystkim szczytów duchowych, na których można doświadczyć obecności Boga. Z tego szczytu można zobaczyć nieprzemijające piękno. Piękno to nadaje sens życiu nawet wtedy, gdy po ludzku biorąc wygląda ono na zmarnowane, nawet wtedy, gdy człowiek staje w obliczu śmierci, jak młody amerykański żołnierz w okopach II wojny światowej w Afryce. Znaleziono w jego kieszeni list napisany przed śmiertelnym ugodzeniem kuli.
„Słuchaj mój Boże! Powiedzieli mi, że nie istniejesz. Ja jak głupiec uwierzyłem w to. Niedawno wieczorem, w głębi okopu, zobaczyłem Twoje niebo. Zrozumiałem, że okłamali mnie. Jeżeli miałbym czas spojrzeć na to, co uczyniłeś, zauważyłbym, że ci ludzie nie nazywają rzeczy po imieniu. Zastanawiam się Boże, czy zgodziłbyś się uścisnąć mi rękę… A jednak wiem, że zrozumiesz. Ciekawe, że trzeba mi było przybyć na to piekielne miejsce, nim przyszedł czas spojrzenia w Twoją twarz. Kocham Cię bardzo- oto co chcę, byś wiedział. Będzie tu zaraz okropna walka. Kto wie? Możliwe, że przyjdę do ciebie, nawet tego wieczoru… Ni byliśmy dotąd przyjaciółmi. Zastanawiam się, mój Boże, czy będziesz czekał na mnie u drzwi. Patrz, oto płaczę. Ja, wylewać łzy? Ach! Gdybym poznał Cię wcześniej… Trzeba żebym odszedł. To śmieszne. Odkąd Cię spotkałem, nie boję się umierać”. Z głębokości okopu, ten młody żołnierz wspiął się na duchowy szczyt, gdzie spotkał Boga. Wtedy inaczej spojrzał na życie. Więcej zobaczył. Nawet śmierć nie napawała go lekiem.
Jezus wziął Piotra, Jakuba i Jana na Górę Tabor. Jest to jedno z najpiękniejszych wzniesień w Ziemi Świętej. Na szczycie tej góry stoi Bazylika Przemienienia Pańskiego. Dzisiaj, wjeżdża się samochodem, prawie na szczyt. Jezus z apostołami pieszo wspinał się na to wzniesienie. Na pewno zachwycali się pięknem krajobrazu, ale nie to, tym razem, było celem ich wspinaczki. Chrystus prowadził ich na szczyt mistycznych doświadczeń. Zaprowadził ich tu, aby mogli dostrzec Jego bóstwo, oglądać Boga twarzą w twarz. Piotr urzeczony tym, co się wydarzyło woła w zachwycie: „Mistrzu dobrze, że tu jesteśmy. Postawmy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza, i jeden dla Eliasza”. To doświadczenie będzie bardzo potrzebne apostołom, gdy będą świadkami, zbliżającej się śmierci Jezusa na krzyżu. To doświadczenie będzie chronić przed ostatecznym zwątpieniem i stanie się cennym źródłem mocy, gdy będą doświadczać ziemskich utrapień. Z radością będą szli, nawet na śmierć. Na szczycie góry Tabor zobaczyli Boga, w którym życie nabiera pełnej wartości.
W drugą niedzielę Wielkiego Postu, Kościół wzywa nas do wspinaczki na duchowe szczyty, na których doświadcza się obecności Boga. To doświadczenie pozwoli nam ustawić we właściwej perspektywie nas samych i rzeczywistość, w której nam wypadło żyć. To doświadczenie jest konieczne, aby zachować optymizm i radość w trudnych kolejach naszego życia. Zdobywanie tych szczytów dokonuje się przez przemianę życia, ku dobremu, o czym Kościół będzie przypominał przez kolejne dni Wielkiego Postu (z książki Ku wolmości).
TWARZE
Bracia, bądźcie wszyscy razem moimi naśladowcami i wpatrujcie się w tych, którzy tak postępują, jak tego wzór macie w nas. Wielu bowiem postępuje jak wrogowie krzyża Chrystusowego, o których często wam mówiłem, a teraz mówię z płaczem. Ich losem – zagłada, ich bogiem – brzuch, a chwała – w tym, czego winni się wstydzić. To ci, których dążenia są przyziemne. Nasza bowiem ojczyzna jest w niebie. Stamtąd też jako Zbawcy wyczekujemy Pana naszego Jezusa Chrystusa, który przekształci nasze ciało poniżone na podobne do swego chwalebnego ciała, tą potęgą, jaką może On także wszystko, co jest, sobie podporządkować. Przeto bracia umiłowani, za którymi tęsknię, radości i chwało moja, tak stójcie mocno w Panu, umiłowani (Flp 3,17-4 1).
Wraz z latami przybywa wspomnień. Najważniejsze wiążą się z ludźmi. W pierwszym rzędzie widzimy ich twarze, gdy na drodze wspomnień przychodzą do nas. Każda twarz ma niepowtarzalny wyraz, jest, jak gdyby odbiciem osobowości człowieka. A niektórzy mówią, że jest ona oknem duszy, przez które możemy zajrzeć w jej głąb i poznać człowieka w jego najgłębszej istocie. Widzimy zatem twarze rozpromienione miłością i szczęściem, wykrzywione zazdrością lub nienawiścią, otwarte życzliwym uśmiechem, zaciśnięte w grymas niechęci i nieżyczliwości. Są jeszcze twarze nijakie, zimne i obojętne, które ożywiają się tylko na widok pieniędzy. I te ostatnie, ale to nie twarze, to są maski, które człowiek nakłada na różne okazje. Jest to tymczasowe przykrycie podłości swego oblicza. Nie ma jednak tak szczelnej maski, aby spoza niej nie wyzierał prawdziwy stan duszy.
Każdy z nas ma wiele twarzy. Są to twarze, które wyrażają przejściowy stan duszy. Są szczęśliwe i smutne, odważne i lękliwe, spokojne i rozbiegane, pełne nadziei i zrozpaczone, zatroskane i zrelaksowane, przyjacielskie i wrogie. Ta wielorakość nie jest powodem wstydu. Jest to część ludzkiej natury. Niebezpieczeństwo przychodzi wtedy, gdy zło zastyga na twarzy. Jest to znak, że w duszy człowieka ono zwyciężyło. Leonardo de Vinci malując „Ostatnią wieczerzę” szukał człowieka, który byłby modelem postaci Judasza. Znalazł mężczyznę w średnim wieku o zniszczonej i zniekształconej złem twarzy. Gdy ów mężczyzna przyszedł do pracowni artysty rozpłakał się. Wiele lat temu pozował artyście do postaci Jezusa. Wtedy twarz jego promieniowała dobrocią i pięknem. Od tego czasu zszedł na złe drogi. To wszystko wpisało się w jego oblicze.
Podobnie dobre życie znajduje swe odbicie w twarzy. I o takiej twarzy chcę teraz opowiedzieć. W cudowny sposób zachowała ona spokój i uśmiech wiele lat po śmierci. Jest to twarz Bernadetty Soubirous, której objawiła się Matka Boża w Lourdes w 1858 r. Osiem lat po tych wydarzeniach Bernadetta wstąpiła do nowicjatu sióstr w Nevers i tam pozostała aż do swojej śmierci. Zmarła 16 kwietnia 1879 r. a jej ciało zostało pochowane w klasztornym ogrodzie. W roku 1909 rozpoczęto proces informacyjny przed beatyfikacją s. Bernadetty. Według przepisów kościelnych trzeba było dokonać tak zwanego „rozpoznania ciała zmarłej”, które miało miejsce 22 września 1909 r. Przy świadkach zdjęto wieko trumny. Wszyscy ujrzeli wtedy zdumiewający widok idealnie zachowanego ciała Bernadetty. Z jej lekko uśmiechniętej twarzy promieniowało dziewicze piękno, oczy miała zamknięte, jakby była pogrążona w spokojnym śnie. Głowa lekko pochylona na lewo, skóra w idealnym stanie przylegająca do mięśni, ręce złożone na piersi, pod skórą można było zauważyć zarys żył, paznokcie u rąk i nóg były w doskonałym stanie. Na koniec lekarze potwierdzili doskonały stan ciała: „Zredagowaliśmy to świadectwo zgodnie z prawdą. Podpisali: doktor Ch. David, lekarz chirurg, doktor A. Jordan, lekarz”. Komentując to zadziwiające zjawisko o. Andre Ravier podkreśl, że grób Bernadetty znajdował się w bardzo wilgotnej glebie, co sprzyjało szybkiemu rozkładowi ciała, a pomimo to zostało ono zachowane w idealnym stanie.
Drugie rozpoznanie ciała miało miejsce w czasie procesu beatyfikacyjnego 3 kwietnia 1919 roku w obecności biskupa, burmistrza, policji, reprezentantów rady miejskiej i członków trybunału diecezjalnego. Dokumenty z tego rozpoznania pokrywają się z opisami pierwszej ekshumacji. Trzeciego rozpoznania dokonano 18 kwietnia 1925 roku. Szef komisji lekarskiej Dr Comte pisze o idealnym stanie ciała. Pisze m.in. o stanie wątroby: „Ten organ, tak przecież kruchy i delikatny, powinien bardzo szybko ulec rozpadowi albo zwapnieniu i stać się twardy. Tymczasem przecinając go, w celu pobrania relikwii, odkryłem, że posiada konsystencję elastyczną i normalną. Natychmiast pokazałem asystentom mówiąc, że ten fakt nie wydaje się być porządku naturalnego”. Ciało s. Bernadetty złożono w przeźroczystym sarkofagu, który umieszczono w sali, gdzie Bernadetta po raz pierwszy opowiedziała szczegółowo o objawieniach Matki Boże w Lourdes. Do dziś ciało Bernadetty nie zostało dotknięte zepsuciem.
Rzeczywiście, jak powiedział dr Comte „ten fakt nie wydaje się być porządku naturalnego”. To cud, który ukazuje ogromną przemianę człowieka, który staje w obliczu Boga, napełnia się Nim. Cudownie zachowany wyraz twarzy św. Bernadetty jest pewnego rodzaju obrazowym przedstawieniem prawdy, że człowiek, żyjący Bogiem, przechodząc nawet przez bramę śmierci nie traci radości i szczęścia. Św. Bernadetta w czasie objawień miała łaskę wpatrywania się w cudownej piękności oblicze Matki Bożej, która objawiła między innymi tajemnicę niepokalanego poczęcia. Objawiła, że nie dotknęła jej żadna zmaza grzechu, nie dotknął ją nawet grzech pierworodny. To piękno duchowe było widoczne na obliczu Matki Bożej. Ale to piękno ma swe źródło, w Tym, który jest samym życiem, samym pięknem, samą miłością.
To piękno mogli oglądać apostołowie na Górze Tabor. „Wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe”. Jezus ukazał im swoją najgłębszą istotę, ukazał swoje bóstwo. Z Jego twarzy, z Jego postaci emanowały majestat i chwała. Zauroczeni apostołowie chcą zostać na górze. Muszą jednak powrócić do swoich obowiązków, zabierając ze sobą obraz przemienionego Jezusa. Ten obraz będzie im szczególnie potrzebny, gdy przyjdą trudne dni. To wpatrywanie się w boże oblicze będzie ich przemieniać i napełniać wartościami, które niosą radość zbawienia.
W drugą niedzielę Wielkiego Postu Kościół wzywa nas do wpatrywania się w przemienione oblicze Jezusa. Bo w nim jest moc do przemiany naszego życia, na „obraz i podobieństwo boże” (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).
ŚWIĘTY IGNACY LOYOLA
Bóg poleciwszy Abramowi wyjść z namiotu, rzekł: „Spójrz na niebo i policz gwiazdy, jeśli zdołasz to uczynić”; a potem dodał: „Tak liczne będzie twoje potomstwo”. Abram uwierzył i Pan poczytał mu to za wielką zasługę. Potem zaś rzekł do niego: „Ja jestem Pan, którym cię wywiódł z Ur chaldejskiego, aby ci dać ten oto kraj na własność”. A na to Abram: „O Panie, o Panie, jak będę mógł się upewnić, że otrzymam go na własność?”. Wtedy Pan rzekł: „Wybierz dla mnie trzyletnią jałowicę, trzyletnią kozę i trzyletniego barana, a nadto synogarlicę i gołębicę”. Wybrawszy to wszystko, Abram poprzerąbywał je wzdłuż na połowy i przerąbane części ułożył jedną naprzeciw drugiej; ptaków nie porozcinał. Kiedy zaś do tego mięsa zaczęło zlatywać się ptactwo drapieżne, Abram je odpędzał. A gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Abram zapadł w głęboki sen i opanowało go uczucie lęku, jak gdyby ogarnęła go wielka ciemność. A kiedy słońce zaszło i nastał mrok nieprzenikniony, ukazał się dym jakby wydobywający się z pieca i ogień niby gorejąca pochodnia i przesunęły się między tymi połowami zwierząt. Wtedy to właśnie Pan zawarł przymierze z Abramem, mówiąc: „Potomstwu twemu daję ten kraj od Rzeki Egipskiej aż do wielkiej rzeki Eufrat” (Rdz 15,5-12.17-18).
Święty Ignacy Loyola doświadczył w swoim życiu tego, co było udziałem apostołów na Górze Tabor. W czasie swojej choroby doznał zachwycającej wizji spotkania z Bogiem. To spotkanie rozpaliło jego wiarę tak, że w jej mocy wiele dokonał w Kościele Chrystusowym. Życie Ignacego wypadło w bardzo burzliwym i trudnym okresie historii Kościoła. Wystąpił wtedy Luter, Zwigli i Kalwin, dając początek protestantyzmowi. Król Henryk VIII oderwał Anglię od Kościoła. Zaś sam Kościół został dotknięty upadkiem moralnym, który nie ominął nawet hierarchii Kościoła. Reakcją na zaistniałą sytuację był ruch na rzecz odnowy i reformy. Kościół na nowo odzyskał swoją ewangeliczną autentyczność i świętość. W ten ruch odnowy wpisał się złotymi zgłoskami Św. Ignacy Loyola i założone przez niego Towarzystwo Jezusowe (Jezuici), które na odnowicielskim Soborze Trydenckim w latach 1545-1563 odegrało znaczącą rolę.
Święty urodził się w roku 1491 w rodzinnym zamku Loyola w kraju Basków w północnej Hiszpanii. W czasie, gdy Ignacy po raz pierwszy ujrzał świat, ojciec jego walczył pod murami Grenady. Na chrzcie w kościele parafialnym w Azpeitia nadano chłopcu imię Ignacy. Był on najmłodszym z trzynaściorga rodzeństwa. Dzieciństwo spędził w rodzinnym domu. Gdy osiągnął wiek młodzieńczy oddano go na dwór Juana Valasqueza de Cuellar, ministra skarbu królów hiszpańskich. Po śmierci Juana przeszedł na służbę wicekróla Nawarry. Prowadził życie typowe dla ówczesnego szlachcica-rycerza, skorego do zwad i awantur. Nosił długie włosy, różnobarwne spodnie i kolorową czapkę. Publicznie najchętniej pojawiał się w zbroi rycerskiej, mieczem, sztyletem i orężem wszelkiego rodzaju. W trzynaście lat po założeniu Towarzystwa Jezusowego św. Ignacy, wyznał swoim współbraciom, że do 30-tego roku życia oddawał się marnościom świata, że największą jego rozkoszą były ćwiczenia rycerskie z próżnej żądzy sławy, i że był dość swobodny w miłostkach. Jednak tak jak większość ówczesnych rycerzy cenił szlachetność i honor.
W 1521 r. doszło do wojny między Francją a Hiszpanią o Nawarrę. Francuzi oblegali twierdzę w Pampelunie. Ignacy należał do najdzielniejszych obrońców twierdzy. 20 maja, armatni pocisk poważnie zranił Ignacego w nogę. Wojskowy lekarz poskładał strzaskaną kończynę, po czym rannego przewieziono do zamku w Loyoli. Ponieważ zabieg w Pampelunie został wykonany niedobrze, zadecydowano o powtórnym łamaniu kości. Przy braku środków znieczulających była to katorga. Druga operacja została przeprowadzona gorzej od poprzedniej. Spod kolana wystawał odłamek źle złożonej kości i do tego prawa noga okazała się krótsza od lewej. Poddano zatem Ignacego trzeciej operacji, po której rozpoczęły się ponure dni rekonwalescencji. Ignacemu, przyzwyczajonemu do ciągłej aktywności bardziej dokuczało przykucie do łóżka i nuda niż ból związany z operacjami. Aby wypełnić czymś wlokące się godziny poprosił o książki. Jednak w rodzinach rycerskich bardziej troszczono się arsenał niż o książki. Jedynymi książkami, jakie znalazły się w najbliższym otoczeniu były: „Życie Chrystusa” napisane przez Ludolfa Kartuza oraz „Złota legenda” Jakuba de Voragine. Lektura tych książek coraz bardziej pochłaniała chorego i zmieniała jego myślenie. Zadawał sobie pytania o sens życia, co powinien z nim zrobić. Odkrywał na nowo Chrystusa, który przemieniał jego myślenie, odczucia i pragnienia. Jednym słowem w cierpieniu na nowo odkrył Chrystusa, który przemienił całe jego życie.
Po wyzdrowieniu, pod koniec lutego 1522 r. wyruszył w drogę. Najpierw pojechał do Aranzazu, gdzie Baskowie czcili swoją Madonnę. Spędził przed Nią noc na czuwaniu, rankiem zaś podążył do Nawarry, aby odebrać pieniądze należne mu za służbę dworską. Część tych pieniędzy przeznaczył na odnowienie obrazu Matki Bożej w miejscowym kościele. Następnie udał się do najsławniejszego hiszpańskiego sanktuarium maryjnego w Montserrat. Tutaj skorzystał z sakramentu pojednania. Wyznanie grzechów trwało trzy dni. Bogate szaty rycerskie oddał napotkanemu żebrakowi, a miecz i sztylet złożył jako wotum w kaplicy Matki Bożej. W święto Zwiastowania, opuścił Montserrat z zamiarem dotarcia do Barcelony, skąd chciał popłynąć do Ziemi Świętej. Utykając na nogę, która jeszcze nie zagoiła się do końca, poszedł pieszo do Manrezy, gdzie zamieszkał w grocie nad brzegiem Cardoneru. Nie golił się ani nie strzygł. Biczował się i wiele pościł. Codziennie bywał u dominikanów na Mszy świętej. Oddawał się modlitwie i rozważaniu Męki Pańskiej oraz prawd wiecznych. Te praktyki pomogły mu wyzbyć się próżności i pychy, które cechowały jego wcześniejsze życie. Pod wpływem doznań mistycznych zgłębił tajemnicę Boga, człowieka i świata. Sporządził zapiski będące zarysem „Ćwiczeń duchownych”, które stały się dla wielu drogowskazem, dzięki któremu odnaleźli sens swojego życia. Tutaj też zrodziła się wizja nowego zakonu, Towarzystwa Jezusowego.
Po prawie rocznym pobycie w Manrezie, Ignacy udał się w daleką pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Żył z użebranych pieniędzy i czynionych po drodze przysług. Dotarł do celu szczęśliwie w roku 1523. Chciał tu pozostać na całe życie, by głosić niewiernym Chrystusa. Jednak tamtejszy biskup i legat papieski w obawie zadrażnień z miejscowymi Arabami i Turkami skłonił Ignacego do powrotu. W podróży Święty był dwa razy więziony pod zarzutem szpiegostwa.
Po długiej podróży powrócił do Barcelony, gdzie przez dwa lata uczył się języka łacińskiego. Potem udał się do Alkala, by na tamtejszym uniwersytecie studiować filozofię. Wolny czas poświęcał nauczaniu prawd wiary prostych ludzi. Mieszkał w szpitalu i utrzymywał się za posługę oddawaną chorym. Jednak jego żebraczy strój i niezwykły tryb życia wzbudziły u niektórych nadgorliwców katolickich podejrzenie, czy przypadkiem nie należy on do jakiejś sekty. Dostał się nawet do więzienia Inkwizycji. Po uwolnieniu z niego podążył do Salamanki, by na tamtejszym najsławniejszym uniwersytecie kontynuować studia. Ale i tu czujna Inkwizycja zauważyła go i osadziła w więzieniu. Przykre przesłuchania z radością ofiarował Chrystusowi. Po uwolnieniu z więzienia powrócił do Barcelony, a stąd udał się do Paryża. Tu zaprzyjaźnił się z Piotrem Favre, Franciszkiem Ksawerym, Szymonem Rodriguezem, Jakubem Laynezem, Alfonsem Salmeronem oraz Mikołajem Bobadillą. Wszyscy przygotowywali się do kapłaństwa i stali się zalążkiem przyszłego zakonu. 15 sierpnia 1534 w małej kapliczce, na zboczu Montmartre, wspólnie złożyli śluby ubóstwa i czystości oraz podjęli zobowiązanie, że po uzyskaniu święceń udadzą się do Palestyny, aby tam nawracać mahometan, a gdyby to było niemożliwe oddadzą swoje siły do dyspozycji Ojca świętego. 24 czerwca 1537 otrzymali w Wenecji sakrament kapłaństwa. Mając święcenia rozpoczęli działalność duszpasterską w Republice Weneckiej, dzieląc czas pomiędzy głoszenie Ewangelii, a opiekę nad chorymi. Równocześnie św. Ignacy zabiegał niestrudzenie, ażeby otrzymać w Rzymie zatwierdzenie nowej rodziny zakonnej. Papież polecił, by Święty nakreślił szkic konstytucji nowego zakonu. Święty uczynił to pod nazwą „Formuła Instytutu”. Papież po przejrzeniu jej zażądał, aby Święty napisał całą konstytucję. Po wielu przeszkodach Rzym zatwierdził ją w 1540 roku.
W latach 1545-1563 odbył się sobór powszechny w Trydencie. Jezuici byli już tak liczni i potężni, że odegrali na nim główną rolę. Był to pierwszy publiczny egzamin zakonu i jego triumf. Ich teolodzy najpełniej wykazali błędy protestantów i najgruntowniej wyjaśnili naukę Kościoła odnośnie atakowanych prawd wiary. Ciekawe są rady, jakie św. Ignacy przesłał uczestnikom soboru, swoim synom duchowym. „Nie będę spieszył się z przemawianiem, a mówić będę w sposób przemyślany i przyjazny. Będę się starał przyjść z pomocą sobie samemu, słuchając mówców spokojnie, bym mógł ocenić i zrozumieć ich punkt widzenia i dyspozycję myśli, a to w tym celu, by dać lepszą odpowiedź lub zachować milczenie. Mówiąc o sprawach będących przedmiotem debaty lub o innych kwestiach, należy zachować rację i argumenty obu stron, by nie wydać się stronniczym; należy też dbać o to, by nikogo nie urazić”.
Przez ostatnie 16 lat życia św. Ignacy większość swego czasu spędził przy biurku i rzadko kiedy opuszczał progi domu generalnego. Swoimi pismami służył współbraciom i całemu Kościołowi. Z tego czasu zachowało się około 7000 jego listów! Św. Ignacy nękany różnymi chorobami i dolegliwościami 30 lipca 1556 roku zapowiedział swoją śmierć i prosił o udzielenie sakramentu namaszczenia chorych i odpustu papieskiego. Współbracia byli zdziwieni tą prośbą, bo Święty nie wyglądał na umierającego. Niczego nie przeczuwając, po wieczerzy odeszli od jego łoża. Gdy jednak powrócili dnia następnego, Święty był już w agonii i tegoż dnia zmarł na ich rękach. Było to 31 lipca 1556 roku (z książki Wypłynęli na głębię).
HOMO VIATOR
W Środę Popielcową spada na nasze głowy szczypta popiołu, któremu towarzyszą słowa: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Te słowa zabrzmią o wiele tragiczniej, gdy kapłan na cmentarzu rzuci na naszą trumnę odrobinę ziemi i powie: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Tragizm tych słów łagodzi następne zdanie: „Żyj w pokoju”. A zatem martwy proch ziemi nie jest ostateczną prawdą o nas, ale życie. W tych zawiłościach życia, jak Abram, któremu Bóg zmienił imię na Abraham możemy usłyszeć głos Boga: „Spójrz na niebo…”. I gdy z wiarą przyjmiemy te słowa, wtedy jak Abraham usłyszymy obietnicę nowej ziemi, nowego owocnego życia, która trwa mimo śmierci. Aby stał się ten cud potrzebujemy wiary Abrahama, o którym. św. Paweł pisze: „On to wbrew nadziei zawierzył nadziei, że stanie się ojcem wielu narodów zgodnie z tym, co było powiedziane: takie będzie twoje potomstwo”. Abraham cały dzień z wiarą wyczekiwał znaku obecności bożej. Dopiero, gdy zapadł zmierzch ujrzał Boga w znaku ognia i dymu. Bezgraniczna wiara upewnia nas, że wcześniej czy później prawie namacalnie oświadczymy obecności Boga w naszym życiu. To doświadczenie jest bardzo ważne w naszych relacjach z Bogiem.
Odwołując się do słownictwa i obrazu z Księgi Rodzaju zacytowanej na wstępie możemy powiedzieć, że Bóg ciągle wzywa nas do wyjścia ze naszego namiotu i spojrzenia ku niebu, aby odkrywać swoje miejsce na ziemi, a przede wszystkim swoje miejsce w niebie. Często mówimy o życiu jako pielgrzymce. Wędrujemy różnymi drogami życia i rozbijamy po drodze namioty, w których zatrzymujemy się dłużej lub krócej. Namioty bywają różne. Jedne ociekają złotem, mamią przepychem, zachwycają artystycznym pięknem. Inne są bardzo ubogie. Zamiast bogatych żyrandoli mają dziury w dachu. Może dlatego z tych ostatnich łatwiej jest dostrzec niebo, na które Bóg każe spoglądać Abrahamowi. Niebo usiane milionami gwiazd jest obrazem duchowego nieba, tam, gdzie człowiek spotyka swojego Boga. Aby zachwycić się pięknem rozgwieżdżonego nieba i dostrzec w nim obraz zapowiadający niebo życia wiecznego musimy usłuchać Boga i wyjść ze swojego namiotu. Posługując się językiem przenośni możemy powiedzieć, że niektórzy na sklepieniach swoich bogatych namiotów malują rozgwieżdżone niebo i myślą, że jest ono piękniejsze niż to na zewnątrz. Jednym słowem w swoim namiocie, w swoim bogactwie szukają zbawienia, szukają wiecznego nieba. Zapominają, że kiedyś przyjdzie ktoś, kto ich wypędzi z tego namiotu. Nic z niego nie zabiorą i może się ukazać, że jest za późno, aby cieszyć się gwiazdami na prawdziwym niebie.
Nie wystarczy tylko wyjść ze swojego namiotu. Trzeba wyruszyć w drogę do Ziemi Obiecanej, jak to uczynił Abraham. W ziemi dotychczasowego pobytu Abraham zdążył się już dobrze urządzić i żyło mu się dostatnio. I wtedy Bóg nakazał mu opuścić to wszystko i podjąć trud wędrówki w nieznane. Jedynym oparciem w podejmowaniu decyzji i w czasie drogi było ogromne zaufanie Bogu. Jeśli On mnie woła i prowadzi, to może będzie to trudna droga, ale najpiękniejsza i najpewniejsza, aby odnaleźć szczęście, które nazywamy niebem. Zapewne usłyszeliśmy wezwanie Boga do wyjścia ze swego namiotu i wyruszenia w drogę. A jest to droga, której nie mierzy metrami czy kilometrami. Bóg przykłada miarę do naszego serca i widzi jak daleko uszliśmy na drodze miłości i Jego przykazań. W marę postępu na tej drodze Bóg zapala dla nas coraz więcej duchowych gwiazd na naszym niebie. To tak jakbyśmy przez olbrzymi teleskop spoglądali w rozgwieżdżone niebo. W miarę przybliżania nieba odkrywamy coraz więcej gwiazd oraz zachwycające piękno kosmosu.
Jak czytamy w Ewangelii na dzisiejszą niedzielę, Jezus wyruszył ze swoich uczniami na Górę Tabor, aby im ukazać piękno duchowego nieba. W czasie ostatniej pielgrzymki do Ziemi Świętej z niewielką grupą pielgrzymów, zamiast samochodem udałem się pieszo na szczyt góry. Kosztuje to trochę wysiłku, ale w zamian można doświadczyć większej przyjemności, gdy zmęczeni klękamy do modlitwy w Bazylice Przemienienia. Jezus udał się z uczniami na górę, aby się modlić. Św. Łukasz Ewangelista napisze: „Jezus wziął z sobą Piotra, Jana i Jakuba i wyszedł na górę, aby się modlić. Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe. A oto dwóch mężów rozmawiało z Nim. Byli to Mojżesz i Eliasz”. Chrystus ukazał uczniom swoje bóstwo. Było to w pewnym sensie doświadczenie radowości nieba. Dlatego uczniowie chcą tu zostać, a Piotr w uniesieniu mówi: „Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy. Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. Nie postawiono jednak namiotów, bo jak pisze ewangelista św. Piotr ze szczęścia: „Nie wiedział bowiem, co mówi”. Dzisiejsza bazylika jest jakby częściowym wypełnieniem prośby św. Piotra. W nawie głównej jest ołtarz ze sceną przemienienia, a po bokach są dwie kaplice. Jedna poświęcona Mojżeszowi, a druga Eliaszowi.
Jezus każe opuścić swoim uczniom namioty duchowego nieba, które chcieli budować i wrócić na ziemię, aby dopełnić swojego zadania w rzeczywistości ziemskiej. Po prostu przejść drogę, którą wyznacza nam Bóg i odcisnąć swoje ślady na niej. Te ślady są potrzebne, aby inni kierując się nimi spotkali Boga i doświadczyli radości nieba tu na ziemi i w wieczności. Najbardziej wyraziste i pewne są ślady Jezusa. Zresztą sam o sobie powiedział: „Ja jestem drogą, prawdą i życiem”. Zarówno w Biblii, jak też literaturze pozabiblijnej funkcjonuje pojęcie „Homo viator”, co znaczy człowiek pielgrzym, człowiek w podróży, wędrówce. Człowiek wyrusza w drogę w poszukiwaniu ostatecznego sensu życia. Wierzący dostrzegają ten sens w osiągnięciu życia wiecznego. Dopóki wędrujemy nie możemy ograniczyć się do siedzenia w namiocie spraw materialnych. Trzeba wyjść i spojrzeć w niebo, aby zobaczyć cel ziemskiej wędrówki. Nie możemy także ograniczyć się do pozostawania w namiocie duchowym, jak to chcieli uczynić apostołowie na Górze Tabor. Trzeba w nim pozostać jakiś czas, aby napełnić się wizją nieba, mocą i mądrością bożą, aby nasze ślady wyciskane w ziemskiej glebie prowadziły nas i naszych bliźnich do nieba (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).
UZNANIE WŁASNYCH WIN POCZĄTKIEM PRZEMIANY
Ewangeliczną scenę przemienienia Pańskiego możemy rozpatrywać w kontekście Wielkiego Postu jako wezwanie do przemiany naszego życia w wymiarach, które zamazują w nas obraz i podobieństwo boże. W podjęciu trudu przemiany pomocne jest doświadczenie obecności Boga w naszym życiu. Coś na podobieństwo apostołów, którzy na górze Tabor dotknęli bóstwa Chrystusa i to dotknięcie miało wielki wpływ na kształt ich wiary. Można powiedzieć, że każda przemiana na miarę dzieci bożych bierze swój początek w doświadczeniu spotkania z Bogiem. A zatem przemianę naszego życia trzeba rozpocząć od umacniania więzi z Bogiem. Wielki Post jest szczególnym czasem, kiedy to przez refleksję i praktyki wielkopostne możemy się przygotować na doświadczenie rzeczywistości zmartwychwstałego Chrystusa w naszym życiu.
Początkiem przemiany jest uświadomienie sobie zejścia z drogi wyznaczonej nam przez Boga, uznanie własnej winy. I tu czyha wielkie niebezpieczeństwo. Człowiek woli piętnować, nieraz wyimaginowane zło bliźniego niż własne. Lepiej mu wychodzi bicie się w piersi cudze niż własne. Nie tak dawno byliśmy świadkami histerii, jaka ogarnęła niektóre media w związku ze sprawą arcybiskupa Wielgusa. Arcybiskup oświadczył, że przez swoje kontakty, które w tamtym czasie były nieuniknione, nikogo nie skrzywdził i nie działał na szkodę Kościoła. Mimo że nikt mu nie udowodnił, że było inaczej, to media wydały wyrok skazujący. Jeden z biskupów powiedział, że arcybiskup Wielgus zrezygnował z objęcia stolicy arcybiskupiej w Warszawie nie dlatego, że był winien, ale dlatego, że został zniesławiony przez media. O winie nie mówił papież, który przyjął rezygnację arcybiskupa. Media osądziły i skazały.
Najbardziej uderzają się w piersi arcybiskupa dziennikarze, podpierając się przy tym autorytetem papieża. Warto więc przypomnieć, że środowisko dziennikarskie było najbardziej skomunizowane ze wszystkich, właśnie wśród dziennikarzy był największy procent świadomych współpracowników SB. W tym kontekście ucieszyłem się listem papieża z 12 lutego do arcybiskupa Wielgusa. Papież wyraża uznanie dla pięknej pracy arcybiskupa: „Jako Rektor Uniwersytetu w Lublinie i jako Biskup Płocka, Ekscelencja dał dowód wielkiej pobożności i głębokiej miłości do Chrystusa i do Kościoła”. Okazuje także współczucie w cierpieniu: „W tym ostatnim okresie współuczestniczyłem w cierpieniach Ekscelencji i pragnę zapewnić o mojej duchowej bliskości i braterskim zrozumieniu”. A także liczy, że arcybiskup mimo zadanych mu cierpień podejmie ofiarną pracę dla ludu bożego: „Wyrażam życzenie, by Ekscelencja podjął na nowo swoją działalność w służbie Chrystusowi w sposób, który będzie możliwy, aby zaowocowała rozległa i głęboka wiedza oraz pobożność kapłańska, dla dobra umiłowanego Kościoła w Polsce”.
W liście nie ma mowy o winie arcybiskupa, tak jak i wcześniej nie było o niej mowy. Jednak nie stanowiło to przeszkody dla polonijnej gazety, aby na pierwszej stronie ogromnymi literami napisać: „Papież wybaczył Wielgusowi”. Rozumiem, że można mieć problemy z zrozumieniem i formułowaniem poprawnych określeń moralnych i religijnych czy właściwego zrozumienia listów papieskich, ale nie usprawiedliwia to przekłamań. Czy nie lepiej uderzyć się we własne piersi, że przesadziłem niż z uporem usprawiedliwiać swoją przesadę? Użyłem tego przykładu, aby powiedzieć, że podobne sytuacje mogą się zdarzyć w naszym życiu osobistym. Jeśli się skoncentrujemy na wytykaniu błędów bliźniego, prawdziwych czy wyimaginowanych, a zapomnimy o własnej grzeszności możemy stracić jeszcze jedną wielkopostną szansę przemiany życia i spotkania ze zbawiającym Bogiem.
Aby doświadczyć bliskości Boga winniśmy wsłuchiwać się w Jego głos, tak jak to czynił Abraham, ojciec naszej wiary. Bóg wejrzał na wiarę Abrahama i potwierdzał swoją obecność licznymi znakami. O jednym z nich mówi pierwsze czytanie z dzisiejszej niedzieli. Jest to znak przymierza jakie zawarł Bóg z Abrahamem i jego potomstwem w czasie składania całopalnej ofiary: „A kiedy słońce zaszło i nastał mrok nieprzenikniony, ukazał się dym jakby wydobywający się z pieca i ogień niby gorejąca pochodnia i przesunęły się między tymi połowami zwierząt. Wtedy to właśnie Pan zawarł przymierze z Abramem, mówiąc: Potomstwu twemu daję ten kraj od Rzeki Egipskiej aż do wielkiej rzeki Eufrat”. Jezus także dawał swoim uczniom wiele znaków obecności Boga. Jednym z nich było wydarzenie na górze Tabor. Na szczycie Chrystus objawił uczniom swoje bóstwo. To niesamowite przeżycie sprawiło, że chcieli tam pozostać, zbudować namioty. Jednak na taką stałą uszczęśliwiającą wizję będą musieli poczekać, spełni się ona w niebie. Musieli zejść z Góry Przemienienia i żyć normalnym życiem. Ale po tym doświadczeniu ich życie nie było już takie jak poprzednio. Jasność ogarniająca Górę Przemienienia towarzyszyła im w najtrudniejszych momentach życia. Nawet wtedy, gdy niebo zaciągnęły ciemne chmury i błyskawice rozdzierały ciemność, a z krzyża Golgoty odezwał się głos: „Ojcze w ręce Twoje oddaję Ducha mojego”. W wspinaczce na naszą górę Tabor winniśmy się wsłuchać w głos z nieba skierowany do Piotra i pozostałych uczniów: „To jest mój Syn wybrany, Jego słuchajcie”.
Jeden z następców św. Piotra, papież Paweł VI zmarł w uroczystość Przemienienia Pańskiego, 6 sierpnia 1978 roku. Wcześniej, na ten dzień przygotował przemówienie, które miał wygłosić po modlitwie Anioł Pański. Słowa i kontekst w jakim zostały napisane mogą być jednym z impulsów lepszego wykorzystania czasu w wielkopostnej przemianie: „Przemienienie Pańskie, które wspominamy w dzisiejszej liturgii, rzuca jasne światło na naszą codzienność i zaprasza do skierowania naszych myśli ku nieśmiertelnym przeznaczeniom, o których nam ono przypomina. Na Taborze Chrystus na chwilę odsłonił swój boski blask i objawił się wybranym świadkom jako Ten, którym rzeczywiście jest: jako Syn Boży, 'Ten Syn, który jest odblaskiem Jego chwały i odbiciem Jego istoty”. On odsłania również transcendentne przeznaczenie naszej ludzkiej natury, którą przyjął, aby nas zbawić. Także ta natura, ponieważ jest odkupiona Jego nieodwołalną ofiarą miłości, jest powołana do udziału w pełni życia, ‘w dziale świętych w światłości’. To ciało, które przemieniło się przed zdumionymi oczyma apostołów, jest ciałem Chrystusa, Brata naszego, ale jest też ciałem naszym przeznaczonym do chwały. To światło, które nad Nim świeci, jest i chce być naszym promiennym dziedzictwem. Jesteśmy powołani do uczestnictwa w tak wielkiej chwale, ponieważ jesteśmy ‘uczestnikami Boskiej natury’. Czeka nas wyjątkowa przyszłość, jeżeli spełnimy nasze chrześcijańskie powołanie, kiedy nasze słowa i czyny będą logiczną konsekwencją naszych przyrzeczeń chrzcielnych” (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).
ZAPATRZENI W NIEBO
W czasie Wielkiego Postu częściej niż zwykle przywołujemy obrazy najświętszego miejsca dla wszystkich chrześcijan. Jest nim Bazylika Grobu Pańskiego w Jerozolimie. Pod jej dachem znajduje się Golgota i pusty Grób Jezusa. Na tym miejscu wspólnota jerozolimska uczniów Chrystusa od samych początków gromadziła się na modlitwę. Cesarz Hadrian w 135 r. kazał zasypać to miejsce i wznieść tam świątynię poświęconą Jowiszowi. Na początku IV wieku cesarz Konstantyn wraz ze swoją matką, św. Heleną, wybudował tu kościół, upamiętniający śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. W roku 614 Bazylika Grobu została spalona przez Persów, a następnie odbudowana staraniem mnicha Modesta. W roku 1009 została kompletnie zniszczona przez kalifa Al-Hakima. Dzięki wyprawom krzyżowym chrześcijanie odzyskali święte miejsca i odbudowali między innym Bazylikę Grobu Pańskiego. Po pierwszej wyprawie krzyżowej w roku 1099 powstało Królestwo Jerozolimskie, które przestało istnieć w 1291 roku po upadku Akki. Wtedy też powstała bardzo groźne islamskie bractwo skrytobójczych morderców zwanych asasynami. W roku 1092 ich ofiarą padł nawet król Jerozolimy, Konrad z Montferratu Zamachowców schwytano. Wzięci na tortury wyznali z dumą, że są „narzędziem w ręku Boga i należą do bractwa asasynów”. Działali podobnie jak dzisiaj dżihadyści Państwa Islamskiego. Fanatycy z tego bractwa poświęcali życie w zamian za obietnicę zdobycia wiecznej sławy i dostania się do raju.
Według relacji weneckiego kupca i podróżnika Marco Polo przywódca sekty kazał założyć w dolinie niedaleko twierdzy Alamut „największy i najpiękniejszy ogród, jaki kiedykolwiek oglądano. Było tam wszelkie dobro, roślin i kwiatów obfitość tam była rozkoszna. I przeprowadzić tam kazał kanały; jednymi płynęło wino, innymi mleko, tymi miód, owymi woda. I przebywały tam najurodziwsze damy i dziewice świata, umiejące grać na wszystkich instrumentach i śpiewać, a zwłaszcza biegłe były w wabieniu i pieszczotach ponad wszelkie wyobrażenia”. Przyszłych zabójców odurzano napojem z opium i przewożono z twierdzy do bajkowego ogrodu. Po przebudzeniu sądzili, że znajdują się w raju. Jak pisał włoski podróżnik „damy i dziewice spędzały z nimi cały dzień, grając, śpiewając i oddając się wszelakim rozkoszom; i czynili z nimi wedle swej woli”. Po kilku dniach młodzieńcy ponownie dostawali środek usypiający i budzili się na twardym posłaniu w zamku. Mistrz, zwany Starcem z Gór obiecywał im powrót do tego ogrodu, gdy zginą w czasie zleconych zadań. Młodzieńcy zauroczeni obietnicą wiekuistego raju zamieniali się w fanatycznych skrytobójców. Po tajemniczym zamku i bajkowych ogrodach zostały ruiny twierdzy Alamut na stromej skale w górzystych regionach wschodniego Iranu. Nawet dzisiaj resztki potężnej warowni sprawiają niesamowite wrażenie.
Te ponure ruiny pośród pustynnych i górskich krajobrazów są niejako symbolem fałszywego i złudnego raju obiecywanego bezwzględnym mordercom, inaczej terrorystom. Droga nienawiści i okrutnych morderstw nie może być drogą do prawdziwego raju, który przygotował dla nas Bóg, będący samą miłością. Raj, który nazywamy niebem istnieje. Jego tropy na kartach Biblii. Ziemia Obiecana do której wyrusza Abraham, a później Mojżesz poprzez obraz ziemi mlekiem i miodem płynącej staje się obrazem duchowego raju w bliskości Boga, który jest spełnieniem wszelkich ludzkich pragnień. W pierwszym czytaniu z Księgi Rodzaju słyszymy o wyjściu Abrahama z Ur chaldejskiego do Ziemi Obiecanej oraz zapowiedź bożego błogosławieństwa w ziemskiej pielgrzymce do tej ziemi. Znakiem tego błogosławieństwa będzie liczne potomstwo. Bóg powiedział do Abrahama: „Spójrz na niebo i policz gwiazdy, jeśli zdołasz to uczynić”, a potem dodał: „Tak liczne będzie twoje potomstwo”. Z tego potomstwa narodzi się Mesjasz, Jezus Chrystus, który poprowadzi swoich uczniów na Górę Tabor, gdzie doświadczą przedsmaku nieba. W Ewangelii czytamy: „Jezus wziął z sobą Piotra, Jana i Jakuba i wyszedł na górę, aby się modlić. Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe. A oto dwóch mężów rozmawiało z Nim. Byli to Mojżesz i Eliasz”. Ujrzeli Mojżesza, który przez czterdzieści lat prowadził lud do Ziemi Obiecanej. Ujrzeli przemienionego Jezusa w blaskach niebieskiej chwały. Zachwycony Piotr powiedział: „Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy. Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”.
Jednak nie nadszedł jeszcze czas pozostania w raju. Trzeba było wrócić do zwykłej codzienności, przesączyć ją miłością, tak aby stała się prostą drogą do nieba. Św. Jan Paweł II w czasie modlitwy „Anioł Pański” powiedział: „Chrystus okazał się tym, kim jest w swojej naturze i istocie, że jest Synem Bożym. Przemienienie pozwoliło Apostołom zrozumieć, jak mizerne i niepełne są ich wyobrażenia o Bogu. Doświadczają oni tajemnicy Bożej miłości. Bo Bóg ciągle daje znaki miłości. Są one jak Przemienienie, niespodziewane, niewytłumaczalne, wyrywające nas na moment z zamkniętego świata codzienności. Te delikatne znaki Bożej miłości, tak łatwe do przeoczenia, wyrywają z naszych serc westchnienie „dobrze nam tu być…”. Bo Bóg przygotował dla każdego człowieka przemienienie codzienności. Przemiana ma oznaczać otwarcie się na głębszą tożsamość, indywidualność, która jest niepowtarzalnym, najgłębiej osobistym obrazem Boga w człowieku. I to właśnie On, który stworzył nas na swoje podobieństwo, pragnie nam pomagać w przemianie przez całe nasze życie. Chrystus przemienił się na oczach Apostołów, aby w dniach próby ich wiara w Niego nie zachwiała się. Chciał wlać w ich serca wiarę i otuchę oraz zapewnić, że Jego przyszłe krzyżowe poniżenie jest potrzebne, by tym bardziej mogła zajaśnieć Jego chwała. Chciał pokazać, że przez chwalebne Przemienienie każdy człowiek powinien się przemieniać, stawać się lepszym. Każdy chrześcijanin chce osiągnąć tą swoją górę Tabor, którą jest prawdziwe chrześcijaństwo. W łączności z Chrystusem, staje się innym człowiekiem, przemienionym, takim, z którym dobrze być razem”
Apostołowie wrócili z Góry Tabor do zwykłej codzienności, w która wpiszą się niezwykłe wydarzenie na drodze do nieba. Będzie krzyż Jezusa na Golgocie, a wtedy tak bardzo będzie potrzebna wizja z Góry Tabor, aby nie zwątpić, aby uwierzyć miłości, którą Chrystus ukazał na krzyżu, modląc się za swoich oprawców: „Ojcze odpuść im, bo nie wiedzą co czynią”. Ta wizja będzie potrzebna, aby całe swoje życie zawierzyć zmartwychwstałemu Chrystusowi, a szczególnie wtedy, gdy wspinamy się na naszą osobistą Golgotę. Tak jak to było w przypadku św. Szczepana, pierwszego męczennika. Kamienowany przez złowrogi tłum mówił: „Widzę niebo otwarte i Syna Człowieczego, stojącego po prawicy Boga”. Po czym dodał: „Panie, nie poczytaj im tego grzechu”.
Św. Paweł w zacytowanym na wstępie Liście do Filipian przestrzega przed drogą prowadzącą do fałszywego raju, które znakiem mogą być ponure ruiny twierdzy Alamut: „Bracia, bądźcie wszyscy razem moimi naśladowcami i wpatrujcie się w tych, którzy tak postępują, jak tego wzór macie w nas. Wielu bowiem postępuje jak wrogowie krzyża Chrystusowego, o których często wam mówiłem, a teraz mówię z płaczem. Ich losem – zagłada, ich bogiem – brzuch, a chwała – w tym, czego winni się wstydzić” (Kurier Plus, 2014).
WSPINACZKA NA GÓRĘ TABOR
Góra Tabor od najdawniejszych czasów była miejscem kultycznym. Zgodnie z tradycją średniowieczną to właśnie tutaj arcykapłan Melchizedek spotkał się̨ z Abrahamem. Mojżesz, wypowiadając przed śmiercią̨ swoje błogosławieństwo, skierował do Zabulona słowa: „Zwołają̨ narody na górę̨ (Tabor), by tam złożyć́ prawe ofiary”. Na tej gofrze było miejsce kultu piętnowane przez proroka Ozeasza. Na niej Barak zgromadził wojowników z pokolenia Zabulona i Neftalego i u jej podnóża pokonał wojska kananejskie. Dla proroka Jeremiasza gofra ta symbolizowała potęgę̨ Nabuchodonozora Jezus znał górę̨ Tabor od najmłodszych lat, gdyż̇ leżała ona około 10 km od Jego rodzinnego miasta Nazaret. Być́ może jako mały chłopiec wspinał się̨ na jej szczyt. Jedną z tych wspinaczek zanotowali Ewangeliści. Jezus zabrał ze sobą swoich uczniów, Piotra, Jakuba i Jana. W czasie modlitwy wygląd Jezusa odmienił się̨ i Apostołowie ujrzeli Jego Boski majestat oraz towarzyszących Mu meczów – Mojżesza i Eliasza. Zdumiony Piotr zawołał w zachwycie: „Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy. Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. To doświadczenie Boskiej potęgi Jezusa będzie potrzebne Apostołom w czasie zbliżającej się męki i śmierci ich Mistrza na krzyżu oraz stanie się̨ także źródłem mocy w ich ziemskich utrapieniach, a w chwili śmierci światłem, ukazującym Chrystusa.
Góra Tabor była dla apostołów górą przemiany, umocnienia wiary i doświadczeniem radosnej rzeczywistości nieba. Pielgrzymując do Ziemi świętej zawsze wspinamy się na Górę Tabor. Możemy wybrać drogę, którą wspinał się Jezus ze swoimi uczniami, są tam bowiem trzy szlaki- czarny, niebieski i zielony. Pielgrzymi najczęściej wybierają szlak asfaltowy. Wygodniej i łatwiej. Wsiadamy do specjalnych taksówek i kręta droga zdobywamy szczyt, góry Tabor. Majestatyczna gofra Tabor o wysokości 588 m znajduje się̨ w północnozachodniej części doliny Jizreel. Zalesione i strome zbocza prowadzą na płaski szczyt o wymiarach 1200 m długości i 400 m szerokości. Z góry rozciąga się̨ wspaniała panorama okolicy. Wspinając się̨ na górę̨ Tabor myślimy o wezwaniu do wspinaczki na duchowy szczyt, na którym można doświadczyć́ obecności Boga. To doświadczenie jest potrzebne, aby umocnić wiarę̨, niosącą nadzieję zbawienia, optymizm i radość́ życia nawet w najtrudniejszych kolejach naszej ziemskiej pielgrzymki.
Wspinaczka na górę Tabor, staje się symbolem, naszej życiowej wspinaczki na szczyt, na który pełniej odnajdujemy Boga, który jest naszym Zbawicielem. Odnajdujemy nie tylko piękno otaczającego nas świata, ale przede wszystkim piękno nieba, piękno, które rodzi się w naszym sercu i naszej duszy, co trafnie ujmuje Salvador Dalí, kataloński malarz, jeden z najbardziej znanych surrealistów: „Niebo jest dokładnie pośrodku piersi człowieka, który ma Wiarę”.
Dawid Janczyk zdobył duchowy szczyt Góry Tabor na błotnistej drodze. A pomogła mu w tym Matka Boża, która zawsze wskazuje na swojego Syna i mówi: „Czyńcie co wam każe Syn”. Zaczyna on swoją książkę „Dawid Janczyk – Moja spowiedź” słowami: „Nazywam się Dawid Janczyk, mam 31 lat i jestem piłkarzem emerytem. Przynajmniej na tę chwilę. Chciałbym znów poczuć klimat szatni, wyjść i powalczyć, znów cieszyć się ze strzelonych goli. Tyle tylko, że nie wiem, czy jeszcze mam siłę. Mówiono i pisano o mnie, że jestem alkoholikiem. Określano jednym z największych talentów w polskiej piłce, który zmarnował dar od Boga. Nie wiem, czy jestem alkoholikiem. Pewnie tak… W każdym razie – walczę ze swoimi słabościami. Żeby było jasne: nie mam zamiaru nikogo umoralniać, sprowadzać na dobrą drogę. Każdy sam pracuje na swój los. Kiedyś miałem wszystko. Było mnie stać, by co miesiąc kupować sobie mercedesa z salonu. Dziś nie mam pieniędzy i pracy, a przed sobą raczej średnie perspektywy – w wieku 31 lat. Ale i tak jestem szczęściarzem, bo nie odwrócili się ode mnie najbliżsi. Niech moja opowieść będzie przestrogą dla młodych chłopaków, dopiero wchodzących w dorosłą piłkę”. Ta opowieść jest przestrogą dla każdego człowieka, który w perspektywie swego widzenia stracił duchowy szczyt Góry Tabor.
Moment zwrotny w swoim życiu Dawid Janczyk opisuje tymi słowami: „Wierzę, że wszystko dzieje się zgodnie z boskim planem, że Pan Bóg wystawia ludzi na próby. Może ten mój alkoholizm to kara za to, że za szybko uwierzyłem, że będę wielkim piłkarzem i mam świat u stóp? Kiedyś po kilku dniach balowania po raz nie wiedzieć który szedłem do teściowej, żeby przeprosić Dominikę. Już się ściemniało. I wtedy znalazłem 20 złotych. Uznałem, że żona nie ucieknie, i skręciłem do monopolu po połówkę. Nie zrobiłem nawet kilku kroków, gdy w kałuży dostrzegłem obrazek. Podniosłem i zdębiałem. Patrzyła na mnie Matka Boska Fatimska. Uznałem, że to znak, przestroga, i zaciskając zęby, obrałem azymut na małżonkę. Do dziś mam ten obrazek w samochodzie. Dobrze pamiętałem, że w Moskwie różaniec od mamy, z wizerunkiem właśnie Matki Boskiej Fatimskiej, ocalił mi życie. Jechałem wtedy na trening i coś kazało mi po niego sięgnąć. Włożyłem rękę do kieszeni, jednocześnie odruchowo wciskając hamulec. Zatrzymałem się, a w tym samym momencie z podporządkowanej ulicy wyskoczył na pełnej szybkości wielki ciężarowy GAZ”.
Pięknym przykładem wspinaczki na górę Tabor, górę doświadczenia bliskości Boga jest Abraham z pierwszego czytania dzisiejsza niedzielę. Bóg polecił mu rodzinnych stron Ur chaldejskiego, gdzie Abraham był już dobrze zadomowiony. Jednak na słowo Boga wyruszył w nieznane, do Ziemi Obiecanej. Bóg powiedział do niego: „Ja jestem Pan, który ciebie wywiodłem z Ur chaldejskiego, aby ci dać ten oto kraj na własność”. Na polecenie Boga Abraham przygotował ofiarę całopalną. „A kiedy słońce zaszło i nastał mrok nieprzenikniony, ukazał się dym jakby wydobywający się z pieca i ogień niby gorejąca pochodnia i przesunęły się między tymi połowami zwierząt. Wtedy to właśnie Pan zawarł przymierze z Abramem”. Ten ogień był dla Abrahama znakiem obecności Boga i i umocnieniem w wypełnieniu radosnej zapowiedzi: „Spójrz na niebo i policz gwiazdy, jeśli zdołasz to uczynić. Tak liczne będzie twoje potomstwo”.
A na koniec wysłuchajmy słów św. Jan Paweł II, który w pełni doświadczył radości nieba z Góry Tabor: „Na górze Tabor lepiej rozumiemy, że droga krzyża i droga chwały są nierozdzielne. Chrystus, wypełniając do końca plan Ojca, w którym było zapisane, że będzie musiał cierpieć, żeby wejść do swej chwały, doświadcza przed czasem blasku zmartwychwstania. Również i my, każdego dnia niosąc krzyż z wiarą przepełniona miłością, poznajemy oprócz jego ciężaru i surowości także jego moc, która odnawia i pociesza. Podobnie jak Jezus, otrzymujemy owo wewnętrzne światło, zwłaszcza podczas modlitwy. Kiedy serce zostaje ‘zdobyte’ przez Chrystusa, odmienia się życie. Najbardziej wielkoduszne i przede wszystkim trwałe wybory są owocem głębokiego i długotrwałego zjednoczenia z Bogiem w modlitewnej ciszy (Kurier Plus, 2019).
WYJDŹ ZE SWOJEGO NAMIOTU
W okresie Wielkiego Postu czytania biblijne często przypominają nam postać Abrahama, zwanego ojcem wiary. W pierwszym czytaniu z dzisiejszej niedzieli Bóg każe wyjść Abrahamowi z namiotu. A gdy ten wyszedł Bóg powiedział do niego: „Spójrz na niebo i policz gwiazdy, jeśli zdołasz to uczynić”. Policzenie gwiazd wydawało się niemożliwe, tak jak i spełnienie obietnicy Boga: „Tak liczne będzie twoje potomstwo”. Niemożliwe, bo Abraham i jego żona byli w podeszłym wieku. Dla dzisiejszego człowieka, człowieka cywilizacji śmierci nie wygląda to na błogosławieństwo, bo on kierując się hedonizmem nie pragnie licznego potomstwa i potrafi je zabijać zanim się narodzi. W czasach Abrahama i dla współczesnego człowieka cywilizacji życia, dziecko to najcudowniejszy skarb, to znak bożego błogosławieństwa.
Wbrew ludzkim wyrachowaniem Abraham uwierzył Bogu, a Ten: „poczytał mu to za zasługę”. To wydarzenie sięga swymi korzeniami wcześniejszych czasów. W Biblii czytamy: „I wziął Terach syna swego Abrama i wnuka swego Lota, syna Harana, i synową swoją Saraj, żonę syna swego Abrama, i wyszedł z nimi z Ur chaldejskiego, aby udać się do ziemi Kanaan. Gdy przybyli do Charanu, zamieszkali tam”. Tam też umarł Terach. Terach nie dotarł do ziemi Kanaan. Zatrzymał się w połowie drogi, i to właśnie tam Bóg skierował do Abrahama słowa obietnicy i wezwanie do wyruszenia w dalszą drogę. Abraham opuszcza w miarę wygodne miejsce i posłuszny słowom Boga wyrusza w nieznane. Prowadzi go tylko wiara i ufność Bogu. Historia Abrahama jest historią wiary człowieka dla wyznawców judaizmu, chrześcijaństwa i muzułmanizmu. Jest to historia wiary każdego z nas.
Bóg wzywa nas do wyjścia z naszego namiotu, który urządzamy na tej ziemi na różne sposoby. I niezależnie od tego czy jest kurna chata, czy ociekający zlotem pałac, pełni one rolę namiotu, tymczasowego miejsca pobytu w czasie naszej ziemskiej pielgrzymki. Tak jak Tarach zabrał ze sobą Abrahama, nie pytając go o zgodę, tak było najczęściej z nami. Rodzice nasi, nie pytając nas o zdanie, tylko kierując się miłością do nas zabrali nas do kościoła i poprosili kapłana o chrzest. I tak to się zaczęła historia naszej wiary. Łatwa, ufna, bez większych zawirowań. W połowie naszej świadomej drogi Bóg wezwał nas do wyjścia z naszego namiotu. Ukazał nam niebo i dał obietnicę naszego zbawienia. Warunkiem spełnienia obietnicy jest pełne zaufanie Bogu i wyruszenie w drogę, którą On nam wskazuje. Nie wiemy w jakim momencie wypadnie ta „połowa” naszej drogi. To nie jest ważne, ważna jest nasza odpowiedź Bogu, nasz wybór, który decyduje o spełnieniu danej nam obietnicy.
Podążanie drogą spełnionej obietnicy Boga bywa nieraz bardzo trudne. Znany rockman Muniek Staszczyk powiedział: „Bycie człowiekiem wierzącym jest trudne, bo to jest dzisiaj niemodne, modne są inne rzeczy. Nikogo nie krytykuję, każdy ma swoją drogę”. Był na skraju duchowej przepaści myślał wtedy nawet o samobójstwie. I właśnie wtedy Bóg wezwał go z jego namiotu sławy, popularności, złego życia i ukazał mu niebo usiane gwiazdami spełnionej obietnicy. Artysta uwierzył, zaufał Chrystusowi i diametralnie zmienił swoje życie. Dzisiaj w imieniu Boga wzywa innych do wyjścia ze swoich namiotów i spojrzenia w niebo bożych obietnic, mówiąc: „Nie ma się co bać słabości, bo to wszystko jest za darmo. Można iść pod krzyż i powiedzieć Mu o wszystkich swoich najgorszych upadkach. Najprościej dojść do relacji z Bogiem po prostu w swojej słabości. Kiedy sobie z czymś nie radzimy, często przez naszą pychę, nie jesteśmy w stanie się przyznać do tego. A to wszystko jest za darmo, miłość Boga jest za darmo. Oczywiście to nie jest od razu, ale warto uwierzyć w tę Miłość. A ta Miłość to nie jest uczucie, to jest postawa, punkt widzenia człowieka. Ja do tego doszedłem dopiero po pięćdziesiątce”. To właśnie wtedy wypadła „połowa” drogi, o której wcześniej pisałem.
Wybór tej drogi często porównywany jest do wspinaczki na górę. Ewangelia na dzisiejszą niedzielę może być tego ilustracją. Chrystus wraz z apostołami wspina się na Górę Tabor. W Biblii, bardzo często góry są miejscem modlitwy, spotkania z Bogiem. Jezus utrudzony codziennością bardzo często udawał się wieczorem na górę, aby się modlić, by być w jedności ze swoim Ojcem. Doświadczenie na szczycie góry spotkania z Panem umacnia naszą wiarę i nadzieję. Tego tak bardzo potrzebowali uczniowie Jezusa. Ich Mistrz mówił coraz częściej o swojej męce i śmierci. Chociaż nie do końca to rozumieli, to i tak brzmiało to złowieszczo. Na dni, kiedy zaczną się spełniać zapowiedzi Jezusa będą potrzebować ogromnego wsparcia. A będzie nim przeżycie z Góry Tabor. Jezus ukazał uczniom uszczęśliwiającą wizję swojego bóstwa. Zauroczony Piotr powiedział do Jezusa: „Mistrzu dobrze, że tu jesteśmy. Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. Jednak Jezus każe opuścić wizję namiotu szczęcie. Zejść z góry Tabor, przejść przez cierpienie i śmierć, wypełnić jasnością zmartwychwstania czeluści naszego grobu i zamieszkać w domu radości, który nie będzie tymczasowym namiotem, ale miejscem wiecznego trwania.
Ewangelię o przemienieniu Jezusa na górze Tabor czytamy w kościele w drugą niedziele Wielkiego Postu z trzech zasadniczych powodów. Po pierwsze, aby utwierdzić nas w wierze, że Jezus jest prawdziwym Bogiem i prawdziwym Synem Bożym, który przez swoją mękę, krzyż i zmartwychwstanie otwiera dla nas bramy nieba, którego namiastkę doświadczyli apostołowie na Górze Tabor. Po drugie, abyśmy w przemienionym Chrystusie dostrzegli wezwanie do naszej osobistej przemiany. Przemiany naszych umysłów, naszych serc, naszego życia. Aby ta przemiana umacniała nas na drodze prowadzącej na spotkania z Chrystusem zmartwychwstałym. Po trzecie, przemienienie jest zapowiedzią zmartwychwstania i chwały Chrystusa. Tę prawdę będziemy uroczyście świętować w niedziele Wielkanocną. Ale wcześniej, dni przygotowania do tych świąt, dni Wielkiego Postu mamy nasączyć postem, modlitwą, jałmużną i innymi praktykami wielkopostnymi.
Dzisiejsza Ewangelia w sposób szczególny zwraca naszą uwagę na modlitwę. W ewangelii czytamy: „W jakieś osiem dni po tych naukach wziął ze sobą Piotra, Jakuba i Jana i wszedł na górę, aby się modlić. Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a odzienie stało się lśniąco białe”. Szli na górę, aby się modlić i w czasie modlitwy dojrzeli w Chrystusie majestat Boga, doświadczyli radości nieba. Autentyczna modlitwa przemienia i zmienia nas. Stajemy się bardziej święci, więcej w nas miłości i bożej mądrości. Poprzez modlitwę zbliżamy się do Boga, który wypełnia swoją obecnością poczucie naszej samotności. Nie jesteśmy samotni, bo Bóg jest z nami. O tej obecności przypomina nam św. Jan Paweł II: „Pamiętajcie, że nigdy nie jesteście sami, Chrystus jest z wami podczas waszej wędrówki w każdym dniu waszego życia. Zwracajcie się do Niego w modlitwie i miłości” (Kurier Plus, 2022).