|

2 niedziela Wielkiego Postu Rok A

DOBRZE, ŻE TU JESTEŚMY

Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie”. Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: „Wstańcie, nie lękajcie się”. Gdy podnieśli oczy, nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa. A gdy schodzili z góry, Jezus przykazał im, mówiąc: „Nie opowiadajcie nikomu o tym widzeniu, aż Syn Człowieczy zmartwychwstanie” (Mt 17,1–9).

Na zawsze zostanie w mojej pamięci obraz zaoranej czarnej ziemi i złote ziarna pszeniczne, który przesypywały się przez ręce mojego taty i spadały na pachnącą i wilgotną rolę. Po kilku dniach wychlały się z ziemi delikatne kiełki. Potem potężniały, nabierały intensywnej zieleni i owocowały kłosem. Pamiętam falujące pszeniczne łany przytykane czerwienią maków i błękitem chabrów. Na koniec, wykołysane wiatrem i nasycone słońcem pochylały ku ziemi kłosy nabrzmiałe chlebem. Tak dokonuje się cudowne rozmnożenie chleba. Świadomie używam słowa „cudowne”, bo w tym procesie wzrostu kryje się wielka tajemnica. Sięgamy gwiazd, a nie jesteśmy w stanie wyprodukować małego ziarnka pszenicy, które zielenią wspinałoby się ku niebu. Zachwycamy się światem komputerów, ale to jest niczym w porównaniu z tajemnicą życia, jaka kryje się w złotym ziarnku pszenicy. Czy nie jest to cudowne? Jakże potężny jest Stwórca wszystkiego. Nam jednak spowszedniały te cudowności i nie zawsze kierują naszą uwagę na ich Stwórcę.

Chrystus Syn Boży zstąpił na ziemię. Tak bardzo był podobny do ludzi. Cierpiał głód i pragnienie, był jednym z nich. Wprawdzie pięknie nauczał, czynił zadziwiające rzeczy, ale to jakby spowszedniało tym, którzy Go słuchali, oczekiwali czegoś więcej. Może i apostołowie spodziewali się, że w szarości dnia zabłyśnie dla nich nadspodziewane światło bożej rzeczywistości. Ogarnie ich i przemieni tak, że gotowi będą oddać życie za Chrystusa i staną się odważnymi świadkami Jego Ewangelii. Takie światło zabłysło dla nich na Górze Przemienienia. Chrystus objawił im prawdę o sobie, ukazał im swoją boskość. To przeżycie było tak ważne dla apostołów w perspektywie zbliżającej się męki Chrystusa. Obraz przemienionego Chrystusa będzie dla nich punktem odniesienia w chwilach największych doświadczeń.

Człowiek współczesny, nawet wierzący jakby otępiał na cudowności świata stworzonego, otępiał także na objawienie, jakie dokonało się w Jezusie Chrystusie. Wierzy, a może niedowierza….  i oczekuje czegoś więcej. Czeka oświecenia bożym światłem, które usunie wszelkie wątpliwości i ześle bezgraniczną radość. Czeka na doświadczenie Góry Przemienienia. Jednak czekanie nie jest najlepszym wyjściem. Droga na Górę Przemienienia jest wspinaczką. Ewangelia wyznacza szlak prowadzący na szczyt, gdzie można doświadczyć przemieniającej obecności Boga. Jednak Bóg w swojej mądrości, dla umocnienia w wierze zsyła czasami doświadczenie Góry Przemienienia dla czekających, a nawet tym, którzy nie chcą słyszeć o ewangelicznej wspinaczce.

W Ziemi Świętej w centrum miasta Ain-Karim wznosi się kościół Nawiedzenia NMP. Kościół ten upamiętnia radosne odwiedziny Elżbiety przez brzemienną Maryję. Znajduje się tam także grób, na płycie, którego wyryty jest napis „Ojciec Maria”, zaś na cokole figury Niepokalanej umieszczono napis: „O Maryjo, pamiętaj o Twym synu, który jest słodką i chwalebną zdobyczą Twojej miłości”. Ojciec Maria należy do tych, którzy nie czekając doświadczyli w swoim życiu Góry Przemienienia. To doświadczenie kompletnie zmieniło jego życie. Ojciec Maria, Alfons Ratisbonne był francuskim Żydem. Pochodził z bogatej rodziny. W wieku 4 lat zmarła jego matka, a w wieku szesnastu lat stracił ojca. Alfonsem zaopiekował się bogaty wuj, który wiązał z nim wielkie nadzieje. Jednak Alfonsa bardziej pociągały zabawy, rozrywki, pogoń za przyjemnościami niż robienie interesu. Uchodził za ateistę. Przeżył wielki wstrząs, gdy jego brat Teodor przeszedł na katolicyzm i został księdzem. To spowodowało wzrost nienawiści do katolicyzmu. W roku 1842 przypadkowo przebywał w Rzymie, gdzie spotkał szkolnego kolegę, który przedstawił go swemu bratu, baronowi Teodorowi de Bussierre, gorliwemu katolikowi. Baron podarował Alfonsowi tzw. Cudowny Medalik (objawienia Katarzyny Laboure) i poprosił, aby nosił przy sobie. Alfons zdziwiony tą prośbą, przyjął medalik, ale nie potraktował na serio tego zdarzenia.

Kilka dni później baron Teodor zaproponował Alfonsowi wyjazd do kościoła św. Andrzeja Fratte w sprawie pogrzebu. Po przybyciu na miejsce Baron zostawił Alfonsa w kościele. Gdy wrócił po kilkunastu minutach zastał Alfonsa klęczącego w bocznej kaplicy św. Archanioła. Baron kilkakrotnie musiał nim potrząsnąć – wyglądał jakby stracił kontakt ze światem. Następnie Alfons rozpłakał się i zaczął całować Cudowny Medalik. O tym, co się wydarzyło w czasie tych kilkunastu minut tak pisze: „Upłynęło niewiele czasu od mojego wejścia do kościoła, gdy nagle całe jego wnętrze zniknęło; widziałem tylko jedną kaplicę, do której pchała mnie jakaś nieodparta siła. W kaplicy nad ołtarzem zauważyłem promieniującą światłem, pełną dostojeństwa i dobroci figurę Matki Bożej, która przypominała z wyglądu postać z mojego medalika. Gestem ręki dała mi znać, bym ukląkł. Kilkakrotnie próbowałem ogarnąć Ją wzrokiem, lecz jasność, jaka od Niej biła, i respekt sprawiały, że opuściłem głowę i patrzyłem na Jej ręce. Gest jej rąk wyrażał łaskę i przebaczenie. Jakaś wielka siła pchała mnie ku Niej. Nic mi nie powiedziała, lecz wszystko zrozumiałem”. Alfons, mimo protestów bogatej rodziny przyjął chrzest, został kapłanem i po kilku latach wraz ze swoim bratem Teodorem wyjechał do Palestyny, aby tam prowadzić działalność misyjną.

Niezależnie od tego, na jakiej drodze doświadczymy Góry Przemienienia, czy to będzie droga codziennego wspinania się szlakiem ewangelicznej prawdy, czy to będzie nagłe olśnienie, jedno jest pewne; będziemy powtarzać za Piotrem: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy” (z książki Ku wolności).

 

„PANIE DOBRZE, ŻE TU JESTEŚMY”

Pan Bóg rzekł do Abrama: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem. Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i Ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi”. Abram udał się w drogę, jak mu Pan rozkazał, a z nim poszedł i Lot (Rdz 12,1–4a)

Susan Maushart w książce „The Winter of Our Disconnect” opisuje ciekawy rodzinny eksperyment. W pewnym momencie uświadomiła sobie, że jej trójka dzieci jest uzależniona od Internetu, gier komputerowych, telewizji. Całe godziny spędzały z oczami wlepionymi w monitory, bębniąc palcami w klawiaturę. Jej córki obsesyjnie surfowały po stronach internetowych, a syn ciągle wyszukiwał coraz to nowe gry komputerowe, a w międzyczasie wszyscy gapili się w telewizor. Bez tego nie mogli po prostu żyć. A to kompletnie dewastowało ich życie rodzinne. Przestali ze sobą rozmawiać, ciągle byli zmęczeni, niewyspani i podenerwowani. Nie rozmawiali pełnymi zdaniami, tylko slangowymi skrótami. Susan zauważyła, że ona sama nie pójdzie spać do łóżka bez iPhonu. Zanikały więzi rodzinne. Nie mieli czasu na wspólny posiłek. Każdy coś chwytał do jedzenia i biegł do komputera, telewizora albo rozmawiał przez komórkę. Byli dla siebie coraz bardzie obcy. Ich rodzina stawała się zbiorowiskiem osamotnionych maniaków telewizyjno-komputerowych. Świat wirtualny zdominował ich życie.

Susan postanowiła coś z tym zrobić. Na sześć miesięcy wyszła z rodziną na wirtualną „pustynię”, czy raczej pustynię sprowadziła do domu. Wprowadziła zakaz używania, komputera, Internetu, iPhonu, telewizji, MP3 a nawet przez pewien czas elektryczności. Jak można było się spodziewać te zarządzenia spotkały się ze zdecydowanym sprzeciwem dzieci. Najmłodsza córka wymykała się z domu i u przyjaciółki korzystała z Internetu. Ale i ona z czasem zaczęła akceptować wirtualną pustynię w domu. Wszyscy zauważyli dobroczynne zmiany w swoim życiu. Dzieci uzyskiwały lepsze wyniki w szkole, myślały logiczniej, bardziej koncentrowały się na swojej pracy. Regularnie kładły się spać, a tym samym były wypoczęte. Na nowo wszyscy zaczęli odkrywać piękno literatury, muzyki klasycznej. Odkrywali swoje talenty literackie, muzyczne i kulinarne. Wspólnie przygotowali posiłki, wspólnie zasiadali do stołu, i o dziwo, mieli o czym rozmawiać. Ożyły rodzinne więzi. Pogłębiała się miłość między nimi, dając im wiele radości i szczęścia. W domu było spokojniej i ciszej.

Po upływie sześciu miesięcy, ku radości wszystkich cyberprzestrzeń znowu zagościła w ich domu. Ale teraz wszyscy inaczej podchodzili do wirtualnej rzeczywistości. Ona już mogła zdominować ich życia, ponieważ pamiętali oni swoje przeżycia z czasu eksperymentu, kiedy to odkrywali nowy, ważniejszy wymiar życia. Po eksperymencie Susan napisała: „Prawdę mówiąc jesteśmy podobni do żaby z chińskiej bajki, która żyła sama w niewielkim bajorku. Nigdy nie widziała oceanu, stąd też sądziła, że bajorko jest całym wszechświatem, a ona jego panią. Eksperyment wyrwał nas z bajorka cyberprzestrzeni i ukazał nam inny słonecznie cudowny świat, który odmienił nasze codzienne życie”.

Przez pryzmat powyższej historii możemy spojrzeć na ewangeliczną relację o przemienieniu Jezusa na górze Tabor. Jezus wziął ze sobą Piotra, Jakuba i Jana. Ze szczytu tego wzniesienia, jak z lotu ptaka możemy oglądać doliny leżące u jej podnóża. Jesteśmy niejako oderwani od tego, co pozostało na dole. Pozostawiamy nasz codzienny zabiegany świat, a wpatrujemy się w nieskazitelny błękit nieba. Można powiedzieć, że są to idealne warunku, aby oderwać się od świata rzeczy materialnych i spojrzeć w górę, gdzie można doświadczyć bliskości Boga.

Apostołowie dzielili z Jezusem zwykłą codzienność, która stawała się niecodzienna, gdy On czynił cuda; uzdrawiał, wskrzeszał umarłych, rozmnażał chleb, uciszał burzę. To wszystko potwierdzało Jego słowa o królestwie Bożym, gdzie człowiek w bliskości Boga odnajdzie szczęście. Apostołowie w to wierzyli, ale zapewne obietnica tego szczęścia była dla nich trochę teoretyczna. Chrystus chciał, aby apostołowie doświadczyli tej radości i szczęścia, niejako na własnej skórze. Takie przeżycia mają ogromną moc przemiany i są źródłem duchowej mocy. Dlatego „Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim”. A z nieba odezwał się głos: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie”. Urzeczony tą uszczęśliwiająca wizją Piotr zawołał: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. Jednak na ziemi nie można zbudować trwałego namiotu niebieskiego szczęścia. Można mieć tylko jego przedsmak, a to ma nam wystarczyć, abyśmy niestrudzenie przez całe życie dążyli do jego zdobycia.  Apostołowie mają wrócić z góry niebieskiej ekstazy do zwyklej szarej codzienności i tu zdobywać niebo. Doświadczenie nieba z Góry Tabor będzie im bardzo potrzebne w chwilach zwątpienia i lęku. A szczególnie w chwili, gdy będą patrzeć jak ich Mistrz umiera na krzyżu.

Każdy z nas jest zaproszony przez Boga do wspinaczki na swoją górę przemienienia, aby tam doświadczyć Jego obecności i zasmakować niebieskiego szczęścia. W czasie naszych pielgrzymek do Ziemi Świętej zawsze wspinamy się na szczyt Góry Tabor. Można wybrać różne drogi. Najczęściej pielgrzymi wsiadają do taksówek, które dowożą ich na miejsce. Inni tę samą drogę przemierzają pieszo. Jeszcze inni wybierają zielony lub niebieski szlak i przez urocze polany i lasy wspinają się na wzgórze.  Mimo różnych dróg wszyscy spotykają się razem na szczycie. W życiu, różnymi drogami zdążamy na spotkanie Boga. Trudno powiedzieć, która z nich jest lepsza, doskonalsza. Drogę naszego spotkania wyznacza nam powołanie otrzymane od Boga. W naszym codziennym życiu stają przed nami do zdobycia małe góry przemienienia, jak rekolekcje, spowiedź po latach, trudna miłość, niespodziewane cierpienie. Przez ich zdobywanie, umacniamy się w drodze prowadzącej na najwyższy szczyt, gdzie w blaskach bożej chwały postawimy namiot wiecznego szczęścia.

Bóg wezwał Abrahama do opuszczenia rodzinnych stron i wyruszyć w kierunku Ziemi Obiecanej. Nieznana i niepewna była droga do tej ziemi, podobnie nieznana i niepewna była Ziemia Obiecana. Jedyną pewną rzeczą był Bóg i wiara. Kierując się wiarą Abraham opuścił umiłowane rodzinne strony i wyrusza w drogę. Według ludzkiego wyrachowania decyzja tam mogła się wydać nierozsądna. Abraham jednak zawierzył bardziej Bogu niż ludzkim kalkulacjom. Owocem tej wiary było Boże błogosławieństwo. Bóg, podobnie jak Abrahama wzywa nas do całkowitego zawierzenia nawet wbrew ludzkiemu rozsądkowi. I tylko takie zawierzenie prowadzi do zdobycia duchowego szczytu Góry Tabor, gdzie w zachwycie będziemy wołać jak apostołowie: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy” (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

DROGA ŻYCIA

Najdroższy: Weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według danej mocy Boga, który nas wybawił i wezwał świętym wezwaniem, nie dzięki naszym czynom, lecz stosownie do własnego postanowienia i łaski, która nam dana została w Chrystusie Jezusie przed wiecznymi czasami. Ukazana natomiast została teraz przez pojawienie się naszego Zbawiciela, Chrystusa Jezusa, który przezwyciężył śmierć, a rzucił światło na życie i nieśmiertelność przez Ewangelię (2 Tm 1, 8b–10).

Andrzeja spotkałem w kościele św. Krzyża w Maspeth. Ma on za sobą bogatą estradową karierę muzyczną. Pracował w Polsce jako muzyk. Brał udział w wielu ogólnopolskich festiwalach. Mimo natłoku pracy nie zaniedbywał praktyk religijnych. Jego dotychczasowe spojrzenie na życie i świat uległo diametralnej zmianie po tragicznym wypadku samochodowym, w wyniku, którego przez pól roku leżał w gdańskim szpitalu. Po 21 dniach odzyskał przytomność. Po czym zaskoczył wszystkich opowieściami o swych doświadczeniach, jakich doznał, będąc w stanie śmierci klinicznej. Pamięta, że w pewnym momencie znalazł się w gęstej, nieprzeniknionej mgle. Andrzej nazywa ją drogą mleczną. Na tej drodze odbywał podróż, unosząc się w górę. W miarę wznoszenia się mgła rozpływała się w błękitnym blasku, trudnym do opisania. Z tego błękitu emanowała dobroć i miłość. „To było cudowne doświadczenie, nigdy nie czułem się szczęśliwszy, nie chciałem wracać na ziemię” – mówi Andrzej. Ale łagodny głos z jasności powiedział: „Synu wracaj, to nie jest jeszcze twój czas”. Ordynator szpitala dr Kossak słuchał z wyrozumieniem tych zwierzeń, zaś jego zastępca skwitował to słowami: „Bzdura, jakaś droga mleczna, światłość, doświadczenie niebieskiego szczęścia…. Liczą się dowody, fakty”. Andrzej dokładnie opisywał, co się działo w sali, gdy leżał na stole operacyjnym. Patrzył na to wszystko, jakby z góry. Ale to nie przekonało zastępcy ordynatora. I wtedy Andrzej przypomniał sobie, że w czasie unoszenia się nad swoim ciałem zauważył na jednej z szaf duży klucz. „Na co czekamy, idźmy sprawdzić” – powiedział ordynator. I rzeczywiście, na szafie leżał od niepamiętnych czasów, niepotrzebny klucz. Zastępca ordynatora wziął do ręki ten klucz, przeżegnał się i powiedział: „Od tej chwili zaczynam naprawdę wierzyć w Boga”.

Na świecie zgromadzono ponad 3, 5 tys. podobnych relacji. A książka Raymonda Moody „Życie po życiu”, sprzed prawie 25 lat stała się bestsellerem. Autor zebrał w niej przeżycia kilkudziesięciu osób, które były w stanie śmierci klinicznej. Niektóre z tych przeżyć są wspólne dla wszystkich przypadków. Należą do nich m.in.: odczucie przebywania poza ciałem, ucieleśnienie duszy, świadomość umierania, uczucie błogostanu i szczęścia, światło w tunelu, uczucie wstępowania do nieba, spotkania z osobami z poza grobu, spotkanie z Bogiem, przegląd całego życia, niechęć powrotu do poprzedniego życia. Do tej pory przeżycia te starano się tłumaczyć na różne sposoby. Uważano, że jest to wynik akcji reanimacyjnej, polegającej na podawaniu leków lub tlenu podtrzymującego funkcjonowanie mózgu. Ostatnio prof. Pim van Lommel z Hospital Rijnstate w Arnehm po przeprowadzeniu badań wykazał, że nie jest to wystarczające wytłumaczenie. Zaś psycholog z Uniwersytetu Virginia dr Bruce Greyson po gruntownych badaniach napisał: „Mamy jedynie pewność, że przeżycia z pogranicza życia i śmierci nie są objawem poważnych zaburzeń psychicznych a ludzie, którzy ich doświadczyli, nie wymagają leczenia psychiatrycznego. Zdaniem prof. Parnii, silny stres nie jest także wystarczającym wytłumaczeniem tych przeżyć. Zaś niemiecki filozof i psychiatra Karl Jaspers, który sam przeżył śmierć kliniczną napisał: „Nadzwyczajne przeżycia, jakie zdarzają się w sytuacjach granicznych między życiem i śmiercią, odsłaniają przed człowiekiem świat, do jakiego nigdy by nie dotarł drogą logicznego rozumowania”. Kontakt z tym światem sprawia, że ci, którzy go doświadczyli stają się bardziej uczynni i wrażliwsi na problemy innych ludzi. Przestają się bać śmierci, ze spokojem przyjmują swój los, zaczynają wierzyć w Boga i życie pozagrobowe.

 Z pewnością nie możemy traktować tych przeżyć jako obiektywnych argumentów na istnienie Boga i życia pozagrobowego. Bóg objawia się człowiekowi na różne sposoby. Objawia się przez słowa i czyny, które człowiek w duchu wiary odczytuje jednoznacznie. Te czyny i słowa Boga odnajdujemy na kartach Biblii i objawieniach, które po bardzo gruntownych badaniach, Kościół oficjalnie uznaje je za prawdziwe. Na drodze wiary człowiek może osobiście doświadczyć obecności i bliskości Boga. To doświadczenie staje się czasami udziałem tych, którzy tej wiary nie mają. Tak, jak było ze św. Pawłem pod Damaszkiem. Nagłe został olśniony blaskiem Chrystusa. Ten moment zaważył na całym jego życiu. Przeżycia z stanu śmierci klinicznej, dla tych, którzy ich doświadczyli mogą być odbierane jako dotkniecie Boga. W wyniku, czego ci ludzie inaczej postrzegają życie i śmierć

Najczęściej jednak droga do mistycznych przeżyć, spotkania z Bogiem przypomina wspinaczkę Jezusa z apostołami na górę Tabor. Apostołowie dzielili z Jezusem codzienność. Serce ich drżało z zachwytu, gdy patrzyli, jak Jezus uzdrawiał i wskrzeszał umarłych. Byli pełni podziwu dla mocy bożej, która objawiała się przez Niego. Jakby w nagrodę za to wierne towarzyszenie, Chrystus dał im szansę wspaniałego przeżycia, którego nigdy nie zapomną. Ukazał im na szczycie góry Tabor swoje bóstwo. Zauroczeni apostołowie chcą tu pozostać. Piotr mówi: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz postawię tu trzy namioty; jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. To przeżycie było im potrzebne. Umocniło ich wiarę i stało się źródłem mocy na trudne dni męki i śmierci Chrystusa. Będzie ono dla nich światłem w ciemnościach czekających ich zdarzeń.

Razem z Chrystusem jesteśmy w drodze. Czasami ta droga przypomina wspinaczkę na górę. Doświadczamy na niej zniechęcenia, zwątpienia, zmęczenia, różnego rodzaju trudności. I gdy mimo wszystko trwamy przy Chrystusie, On nas poprowadzi na szczyt, gdzie doświadczymy szczególnej bliskości Boga, która staje się światłem na drogach naszego życia (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

WSPINACZKA ŻYCIA

W piątek 11 stycznia 2008 roku zmarł Edmund Hillary, zdobywca Mount Everestu, najwyższego szczytu świata. Stanął na nim z Szerpą Tenzingiem Norgayem 28 maja 1953 roku. Jego wyczyn zbiegł się z koronacją brytyjskiej królowej Elżbiety II, która nadała Hillaremu tytuł szlachecki. Otrzymał też wiele innych zaszczytów i odznaczeń. Był także posiadaczem Krzyża Komandorskiego Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. Jego podobizna widnieje na nowozelandzkim banknocie pięciodolarowym. Mimo tak licznych zaszczytów pozostał człowiekiem nieprzeciętnej skromności. Dopiero po śmierci towarzysza wyprawy, Teniznga Norgaya przyznał, że jako pierwszy stanął na szczycie najwyższej góry świata. W 50 rocznicę swego sukcesu zrezygnował z zaproszenia, jakie otrzymał od królowej Elżbiety II na specjalną uroczystość w Pałacu Buckingham. Uciekł przed dziennikarzami do Nepalu.

Hillary był znany także z działalności charytatywnej. Z jego inicjatywy powstała fundacja, która zbudowała w Nepalu liczne ośrodki zdrowia, kilka szpitali 30 szkół oraz dwa lotniska. Jego wspinaczka na najwyższy szczyt świata była więc także związana ze zdobywaniem szczytów duchowych. On sam twierdził, że „życie jest jak wspinaczką – nie wolno patrzeć w dół”. Można tu usłyszeć echo wezwania Chrystusa do zdobywania duchowych szczytów:

„Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”.

Rzeczywiście, życie nasze możemy porównać do nieustannej wspinaczki. Ciągle zdobywamy jakieś szczyty. Może to być szczyt popularności, szczyt sławy, szczyt władzy, szczyt powodzenia materialnego itd. I wydawałoby się, że wraz ze zdobyciem takiego szczytu nasze serce winno wypełnić się satysfakcją i radością. Jednak nie zawsze tak jest. Na potwierdzenie tego można przytoczyć wypowiedzi ludzi, którzy osiągnęli szczyt i doświadczyli tam pustki. Świetny tenisista Boris Becker u szczytu kariery i sławy znalazł się na krawędzi samobójstwa. Powiedział: „Zdobyłem dwa razy mistrzostwa tenisowe Wimbledonu, w tym raz jako najmłodszy tenisista. Byłem bardzo bogaty. Materialnie posiadałem wszystko, czego pragnąłem… Jest stara piosenka o gwiazdach filmowych i gwiazdach piosenki, popełniających samobójstwo. Mieli wszystko, ale byli bardzo nieszczęśliwi. Nie miałem wewnętrznego pokoju. Byłem jak kukiełka pociągana za sznurki”. Becker jest jednym z wielu, którzy po osiągnięciu życiowego sukcesu zamiast satysfakcji doświadczyli wewnętrznej pustki. Dzisiejsza cywilizacja jest głęboko przesączona poczuciem próżni życiowej. Czytając biografie sławnych osobistości widzimy jak wiele z nich u szczytu kariery doświadczało frustracji i rozczarowania życiem. Przykładem tego może być Jack Higgens, sławny pisarz, autor między innymi książki „Orzeł wylądował”, na podstawie której nakręcono film. Pewnego razu zapytano go, co chciałby wiedzieć, będąc małym chłopcem? Odpowiedź brzmiała: „Kiedy zdobędziesz szczyt, przekonasz się, że tam nic nie ma” (“Our Daily Bread”, 9 lipca, 1994). Ta pesymistyczna odpowiedź prawdopodobnie wynika z tego, że wspinając się na szczyt sławy nie skorzystał z rad najlepszego Przewodnika i nie szukał na szczycie wartości, które nadają życiu ostateczny sens.

Kto zatem jest tym Przewodnikiem i o jakie wartości chodzi? W odpowiedzi na te pytania sięgnijmy do dzisiejszych czytań biblijnych. „Pan Bóg rzekł do Abrama: ‘Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. (…) Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi’”. Bóg wezwał Abrahama, aby opuścił ziemię ojczystą, a więc to, co było mu bliskie. Miejsce, do którego już zdążył się przyzwyczaić. Jednak na wezwanie Boga opuścił wszystko i wyruszył w nieznane. Całkowicie zaufał Bogu. Bóg wezwał go na wzgórze Moria, gdzie miał złożyć w ofierze swego syna Izaaka. I tam na szczycie Bóg okazał mu wielkie miłosierdzie i potwierdził wypełnienie obietnic. Z ogromną radością schodził Abraham z góry Moria. Owocem tego zaufania było boże błogosławieństwo, które w różnej formie spływało na tego świętego męża i jego potomstwo. Możemy powiedzieć, że w sferze ducha Bóg wzywa każdego z nas do wyruszenia w drogę, wspinania się na szczyt duchowy, gdzie mamy spotkać się ze swoim Stwórcą i Panem. Bóg wzywa nas do opuszczenia wygodnego miejsca, gniazdka, zbudowanego nieraz grzesznymi nawykami, przyzwyczajeniami, materialnym zniewoleniem itp.

Każdego roku wyruszam z grupą wiernych na pielgrzymkę. Pielgrzymka ma coś w sobie z wezwania skierowanego do Abrahama. Opuszczamy nasze wygodne domy, cały nasz majątek, jaki zabieramy ze sobą ma się zmieścić w torbie podróżnej. Pakując się trzeba odrzucić wiele rzeczy, które wydają się być nieodzowne w naszym codziennym życiu. Trzeba podjąć trud pielgrzymowania, który nieraz dosłownie przyjmuje formę wyczerpującej wspinaczki na szczyt jakiegoś wzgórza. Głównym celem pielgrzymki jest nawiedzenie miejsc, które zostały dotknięte szczególną obecnością Boga, w nadziei, że w tym miejscu doświadczymy także obecności Boga. Niezapomnianych przeżyć duchowych dostarcza pielgrzymka do Ziemi świętej. Ilekroć tam jesteśmy wspinamy się szczyt góry Synaj i góry Tabor. Chociaż na tę ostatnią najczęściej wyjeżdżamy specjalnymi taksówkami. Jeśli chodzi o górę Synaj to takiej możliwości nie ma. Pozostają własne nogi. Wspinaczkę zaczynamy o drugiej w nocy, aby ze szczytu oglądać niesamowity wschód słońca. Jednak zdobywamy ten szczyt nie dla podziwiania zorzy porannej. Nasz cel jest bliższy oczekiwaniom Mojżesza, którego Bóg wezwał na ten szczyt i przekazał mu tablice 10 przykazań. Chcemy doświadczyć obecności Boga i prosić, aby Dekalog, który znamy, jeszcze mocniej zapisał się na tablicach naszych serc.

W pewnym sensie, Chrystusowi przyświecał podobny cel, gdy zabrał ze sobą apostołów: Piotra, Jakuba i Jana na górę Tabor, która od niepamiętnych czasów była uważana za miejsce szczególnej obecności Boga. Apostołowie zdawali sobie z tego sprawę, ale to czego doświadczyli przekroczyło ich najśmielsze wyobrażenia. Oto ich Mistrz, który zewnętrznie niewiele różnił się od innych ludzi ukazał im swoje boskie oblicze. Można powiedzieć, że to doświadczenie obecności Boga było owocem wiary w Chrystusa i podążania Jego śladami. W zachwycie Piotr mówi: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz postawię tu trzy namioty; jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. W bliskości Boga życie apostołów nabrało najgłębszego sensu i napełniło ich serca przeogromną radością. A głos z nieba wskazał im drogę, prowadzącą do takich przeżyć: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie”. A zatem słuchając Chrystusa zdobywamy szczyt zjednoczenia z Bogiem. Doświadczenie na górze Tabor będzie potrzebne apostołom, aby nie zwątpili, gdy przyjdzie im stanąć na wzgórzu Golgoty Chrystusa lub własnej.

Każda życiowa wspinaczka, nawet ta z krzyżem na ramionach, jeśli słuchamy Syna, prowadzi nas na szczyt, gdzie doświadczymy obecności Boga i pełni życia, nawet w ziemskim wymiarze (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

BŁOGOSŁAWIONY HONORAT

Jednym z najważniejszych doświadczeń życiowych jest doświadczenie spotkania z Bogiem. Staje się ono często punktem zwrotnym w życiu. To doświadczenie przybiera nieraz formę przeżyć apostołów na Górze Tabor. W zachwycie chcemy powtarzać za Piotrem: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy…”. Rzeczywistości spotkania z Bogiem możemy doświadczyć w każdym miejscu, nawet w więzieniu, jak to było w życiu błogosławionego Honorata Koźmińskiego. Cela więzienna stała się dla niego Górą Przemienienia.

Honorat Koźmiński urodził się 16 października 1829 roku w Białej Podlaskiej w szlacheckiej rodzinie Stefana Koźmińskiego, architekta powiatowego i Aleksandry z Kahlów. Na chrzcie otrzymał imiona: Florentyn, Wacław, Jan, Stefan, z których używał tylko drugiego. Wacław jako mały chłopiec był ministrantem. Cieszył się szczególnymi względami ks. Radziszewskiego, który po każdej Mszy św. udzielał mu specjalnego błogosławieństwa. Osobowość tego księdza wywarła duży wpływ na życie duchowe młodego ministranta. Wacław był inteligentnym i bardzo aktywnym chłopcem. Odznaczał się skromnością i prawością charakteru. Często koledzy milkli w jego obecności, wiedząc, że nie można przy nim prowadzić nieprzyzwoitych rozmów.

Wacław rozpoczął naukę w miejscowej szkole, a po przeprowadzeniu się rodziny w roku 1840 do Włocławka kontynuował ją w płockim gimnazjum. Był zdolnym i sumiennym uczniem. W czasie gimnazjalnym jego głęboka wiara wyniesiona z domu rodzinnego oraz zaszczepiona przez matkę pobożność maryjna została wystawiona na wielką próbę. Na dwa lata przed śmiercią, Błogosławiony, wspominając ten kryzys wiary wyznał z wielkim bólem, że wobec kolegów przechwalał się wówczas swoim niedowiarstwem, wstydził się znaku krzyża świętego, wyśmiewał rzeczy święte, księży i zakonników, cytował książki zakazane i bluźniercze wiersze. Po ukończeniu gimnazjum Wacław przez cztery lata studiował na Wydziale Budownictwa w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych.

W krótkim czasie po śmierci ojca, w kwietniu 1846 roku Wacław niespodzianie został oskarżony o przynależność do organizacji politycznych oraz o udział w spisku przeciwko carowi. Został skazany i osadzony w Cytadeli warszawskiej. W czasie jedenastomiesięcznego pobytu w więzieniu przeszedł proces wewnętrznej przemiany. Własne przemyślenia, cierpienie, jak i też żarliwa modlitwa matki przybliżały Wacława do Boga. Zasadniczy przełom dokonał się w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Zmagając się ze śmiertelną chorobą Wacław doświadczył duchowego nawrócenia, któremu towarzyszył powrót do zdrowia. Po latach, tak wspomina to wydarzenie: „Matka Boża, ubłagana przez moją Matkę (bo sam nie myślałem o poprawie) przyczyniła się do Pana Jezusa, iż przyszedł do mnie do celi więziennej i łagodnie do wiary przyprowadził”. Doświadczenie spotkania z Bogiem w więziennej celi całkowicie przemieniło jego życie. Po wyjściu na wolność, w marcu 1847 r., Wacław odbył spowiedź generalną i zaczął prowadzić surowy i ascetyczny tryb życia.

W wieku dwudziestu lat, przerwał ostatni rok studiów i 8 grudnia 1848 r. wstąpił do zakonu Kapucynów w Warszawie. Nowicjat odbył w Lubartowie, gdzie otrzymał habit zakonny i nowe imię Honorat. Po złożeniu pierwszych ślubów, 21 grudnia 1849 r. został wysłany na studia filozoficzno-teologiczne do Lublina. W 1852 r. otrzymał święcenia kapłańskie. W życiu kapłańskim ojca Honorata szczególne miejsce zajmowała Eucharystia. Jego kazania przyciągały tłumy słuchaczy. Miał dar rozpoznawania i kierowania duszami ludzkimi, jego konfesjonał był zawsze oblegany. Spowiadał również więźniów skazanych na śmierć. Prowadził także z wielkim powodzeniem misje ludowe. Jednak jego szczególnym charyzmatem była działalność na rzecz zgromadzeń zakonnych.

W roku 1864 władze carskie, kasując klasztory przewidywały, że po 30 latach życie zakonne w Polsce przestanie istnieć. Przewidywania carskie nie spełniły się, a dużą zasługę ma w tym błogosławiony Honorat. Zainicjował on lub założył 26 zgromadzeń zakonnych habitowych i bezhabitowych. Dzięki jego działalności liczba osób zakonnych znacznie się powiększyła, z końcem XIX wynosiła około 10 tys. członków. Honorat rezygnował z pewnych form zakonnych dla ratowania życia zakonnego, co było wielkim nowatorstwem w tej dziedzinie. Przykładem tego może być rezygnacja z habitu przez niektóre zakony. Dzięki temu zakony mogły funkcjonować mimo carskich zakazów. Ojciec Honorat posyłał siostry i braci do różnych środowisk, z naciskiem podkreślając, że wszyscy są powołani do świętości i życia apostolskiego.

Ojciec Honorat nie zaniedbywał też troski o własny zakon, skazany przez zaborców na wymarcie. Z zapałem wypełniał swoje obowiązki zakonne. Odbywał wizytacje kanoniczne, wygłaszał konferencje, a przykładem własnego życia podtrzymywał współbraci w umiłowaniu ideałów franciszkańskich: ubóstwa i miłości braterskiej. Utrzymywał stały kontakt z generałem zakonu, przekazując mu sprawozdania o stanie wymierającej prowincji. O swojej wdzięczności Bogu za przynależność do tego zakonu tak pisze: „Dziękuję szczególnie za łaskę powołania do Serafickiego Zakonu, za wprowadzenie do tego raju rozkoszy, w którym nigdy żadnej boleści nie doznałem i za to niewymowne szczęście, iż mi pozwolił tyle lat przeżyć pod jednym dachem ze sobą i służyć sobie, dając mi zrozumieć wielki zaszczyt tej służby, którą sobie cenię nad wszystko”.

W roku 1893 Felicja Kozłowska, powołując się na swoje rzekome objawienia, w oderwaniu od kościoła katolickiego zainicjowała ruch mariawitów. Była ona penitentką ojca Honorata Koźmińskiego, co zaszkodziło opinii Błogosławionego i w pewnym stopniu stało się powodem pozbawienia go kierownictwa nad zgromadzeniami bezhabitowymi. Ojciec Honorat przyjął tę decyzję z pokorą i posłuszeństwem. Nadal aktywnie działał, poświęcając wiele czasu na pisanie, które zajmowało stałe miejsce w dziennym regulaminie. Błogosławiony miał świadomość, że nie otrzymał od Boga talentu literackiego, ale to nie przeszkadzało, aby w swych dziełach w sposób przekonywujący przekazywać prawdy religijne.

Warto jeszcze przypomnieć, że dzięki inicjatywie i współpracy ojca Honorata zostało ustanowione święto Matki Bożej Częstochowskiej, obchodzone po raz pierwszy 29 sierpnia 1906 roku. Z jego też inicjatywy 15 sierpnia tego roku, pomimo utrudnień ze strony zaborców odbyła się pielgrzymka narodowa na Jasną Górę. W październiku 1916 roku ojciec Honorat poważnie zachorował. Zmarł w Nowym Mieście nad Pilicą 16 grudnia 1916 roku. Uroczystości pogrzebowe odbyły się 21 grudnia i były wielką manifestacją wiary. Odszedł w opinii świętości. Tę opinię podzielali nie tylko katolicy, ale nawet Żydzi.

Sława świętości i łaski otrzymywane za wstawiennictwem ojca Honorata były przyczyną wszczęcia procesu beatyfikacyjnego. Ojciec św. Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym 16 października 1988 roku w 10 rocznicę swego pontyfikatu (z książki Wypłynęli na głębię).

NA SKRZYDŁACH ANIOŁA

Podróż do Ziemi świętej, to pielgrzymka życia. Jeśli nie potraktujemy jej, jako kolejnej wycieczki, to wrócimy do naszych domów przemienieni, z nadzwyczajnym światłem w duszy. Inaczej będziemy odbierać słowo, która pada w kościele z ambony. Takiej energii duchowej nie dostarczą nam nawet najlepsze rekolekcje. Dotyk skały na którą spływała krew Chrystusa i dotyk zimnego kamienia, który został opromieniony blaskiem Chrystusa zmartwychwstałego jest nie do opisania. Ta nieopisana rzeczywistość głęboko zapada do naszych serc, które staje się inne, jakby przemienione dotykiem samego Boga. Bo właśnie po to wybieramy się do Ziemi Świętej, aby jeszcze pełniej doświadczyć obecności Boga w naszym życiu. W czasie pielgrzymowania szlakami Chrystusa wspinamy się także na Górę Tabor, o której mówi Ewangelia na dzisiejszą niedzielę. Ze szczytu Góry rozciąga się przepiękny widok na Dolinę Jezreel. Przy słonecznej pogodzie możemy dostrzec pasma gór Dżabal Dahi i Gilboa, ośnieżony Hermon i Góry Karmelu nad Morzem Śródziemnym. Spoglądamy także w niebo. To tu, niecałe 2000 lat temu ze świetlistego obłoku dał się słyszeć głos: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie”.

To wydarzenie stało się niejako możliwe dzięki temu, że prawie 4000 lat temu Abram, któremu Bóg zmienił imię na Abraham usłuchał głosu z nieba: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi”. Abram opuścił Charan, bogate miasto portowe w północno – wschodniej Mezopotamii, gdzie przed laty przybył ze swoim ojcem. Jakże ogromna musiała być wiara Abrahama, aby opuścić wszystko i wyruszyć w nieznane. Jedynym gwarantem jego przyszłości było słowo z Nieba. Św. Paweł napisze o nim: „wbrew nadziei uwierzył nadziei”. W czasie drogi do ziemi obiecanej wiara Abraham będzie wystawiana wiele razy na próbie. Uwierzył słowom Boga, że jego żona Sara pocznie syna, co było po ludzku sądząc niemożliwe z powodu wieku. Abraham uwierzył i to co było niemożliwe stało się możliwe. A gdy narodził się syn Izaak Bóg zażądał złożenia go w ofierze całopalnej. Abraham i w tym wypadku całkowicie zaufał Bogu, a Bóg w ostatniej chwili powstrzymał rękę Abrahama godzącą w Izaaka. Na tej trudnej drodze wiary spełniła się obietnica Boga. Abraham stał się ojcem licznego ludu i przez niego ludy całej ziemi dostąpiły błogosławieństwa. Tym błogosławieństwem jest Jezus, o który głos z nieba na Górze Tabor mówił:  „To jest mój Syn umiłowany”.

Jezus wybrał trzech apostołów Piotra, Jakuba i Jana i wyruszył z nimi na Górę Tabor, aby niejako na własnej skórze doświadczyli spełnienia obietnicy danej Abrahamowi. To doświadczenie będzie potrzebne apostołom szczególnie na Golgocie, gdy będą patrzeć na mękę i śmierć Chrystusa. Jak trudno będzie im w tym momencie dojrzeć spełnienie błogosławieństwa Bożego. Śmierć na krzyżu była przekleństwem a nie błogosławieństwem. Tak trudno będzie apostołom dostrzec przez krzyż zapowiadaną chwałę zmartwychwstania. Dlatego Chrystus przed tym co ma się wydarzyć ukazuje apostołom chwałę, którą zostanie otoczony po swojej śmierci i zmartwychwstaniu. W Ewangelii czytamy: „Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło”. Ukazał się także Mojżesz i Eliasz, którzy byli spadkobiercami i powiernikami obietnicy danej Abrahamowi. Ich obecność była potwierdzeniem spełnienia tej obietnicy w Jezusie Chrystusie. A pieczęcią spełnienia były słowa z nieba. Zauroczeni i szczęśliwi apostołowie mówią: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy”. Chcą zbudować namioty i pozostać. Jednak muszą wrócić do szarej codzienności, przejść przez Golgotę Chrystusa, przez własną Golgotę i na drodze wiary wspiąć się na górę przemienienia i tam pozostać na wieczność z Chrystusem uwielbionym. Św. Paweł ujmuje tę prawdę, mówiąc o Jezusie: „który przezwyciężył śmierć, a rzucił światło na życie i nieśmiertelność przez Ewangelię”. Chrystus przekleństwo krzyża przemienił w błogosławieństwo.

Wspinaczka Jezusa i apostołów na Górę Przemienienia może być symbolem szukania i spotkania Boga na naszej, życiowej górze Tabor, którą możemy odnaleźć nawet na plaży jak w poniższej historii. Tylko trzeba dać się unieść skrzydłom anioła.  Arthur Gordon w artykule „Wiadomość z morza” opisuje ciekawe doświadczenie ze swojego życia.  Pewnej nocy zmagał się z problemem, którego nie mógł rozwiązać. Zadzwonił do kolegi i umówili się na spotkanie. W czasie rozmowy Gordon spojrzał na problem z innej strony i wszystko było jasne. Wdzięczny przyjacielowi za te pomoc powiedział: „Ken, masz w sobie tak wiele wewnętrznego spokoju i mądrości. Jak ty to zdobyłeś?”. Ken zastanowił się chwilę, po czym wyciągnął szufladę i wyjął z niej niewielkie tekturowe pudełko i położył je na biurku, mówiąc: „Zawartość tego pudełka jest odpowiedzią na twoje pytanie”. Otworzył je, kontynuując swoją opowieść: „Wróćmy do lat dwudziestych. Byłem wtedy na Wall Street ‘dzieckiem szczęścia’. Czegokolwiek dotknąłem się zamieniało się w złoto. Szybko zarabiałem pieniądze, ale i szybko wydawałem. Ożeniłem się, ale nie dlatego, że kochałem moją przyszłą żonę, ale dlatego, że to pomagało mi budować wizerunek poważnego i stabilnego biznesmena. Ponad to, w tamtym czasie nie byłem zdolny kochać kogokolwiek, łącznie ze sobą. Aż pewnego dnia przyszedł krach na Wall Street. Z milionera stałem się biedakiem. Moja reakcja była do przewidzenia. Wyjechałem do naszego domku nad oceanem i zacząłem pić. Po trzech dniach picia na umór postanowiłem skończyć ze sobą. Będę płynął w głąb oceanu tak daleko na ile wystarczy mi sił. Reszty dokona ocean. Następnego ranka, z tym postanowieniem wyszedłem na plażę. Pogoda sprzyjała moim planom. Wiał silny wiatr i spienione fale wdzierały się na brzeg. Gdy doszedłem do wody zobaczyłem na mokrej plaży białą, połyskującą muszelkę, którą widzisz w tym pudełku. Była piękna, delikatna, cieniuteńka jak papierowa chusteczka”.

„Stałem na plaży, trzymając ją w ręku. Nie mogłem zrozumieć, jak ona ocalała w czasie sztormu? Jak się oparła gwałtownym falom? Dlaczego nie uległa roztrzaskaniu, gdy rozszalały żywioł wyrzucił ją na brzeg?  Nagle przyszło olśnienie. Delikatna muszelka przetrwała, bo nie stawiała oporu oceanowi i rozszalałym falom. Płynęła razem z nimi, akceptując to jako konieczność życiową. Ta muszelka dała mi odpowiedź, jak mam żyć. Zamiast denerwować się, popadać w złość z powodu przeciwności życiowych powinienem je zaakceptować jako konieczność życiową, powierzyć Bogu i wykorzystując to doświadczenie spokojnie budować przyszłość. Złość, zamartwianie się nie rozwiązują problemu, ale jeszcze bardziej go pogłębiają. Opuszczając plażę, zabrałem muszelkę ze sobą i mam ją do tej pory”.  Gordon zapytał przyjaciela: „Jak nazwałeś tę muszelkę?” „Skrzydła anioła” – z uśmiechem odpowiedział Ken (Kurier Plus 2016).

DUCHOWA GÓRA TABOR 

Nie tak dawno wszedł na ekrany film „A Beautiful Day in the Neighborhood” z tytułową rolą popularnego aktora Toma Hanksa. Film opowiada o przyjaźni Freda Rogersa, twórcy i gospodarza kultowego serialu dla dzieci PBS Mister Rogers Neighborhood z dziennikarzem Lloydem Vogelem, bezwzględnym i cynicznym reporterem śledczym magazynu Esquire. Przyjaciele Rogersa, znając cynizm i brutalność Lloyda ostrzegali Freda przed tym spotkaniem. Wbrew radom przyjaciół zgodził się na wywiad i przyjął reportera w swoim studio i domu w Pittsburghu. Wywiad jednak nie przebiegał zgodnie z planem dziennikarza. Cynizm i agresywność Lloyda przegrywały z życzliwością, serdecznością i współczuciem Rogera.

Otwartość i życzliwość Rogersa sprawiła, że Vogel otwierał się i zaczął mówić o swoim życiu. Mówił o swojej nienawiści, urazie do ojca, który zostawił umierającą matkę i rodzinę. Przyznał także, że on sam jako ojciec nie stał na wysokości zadania, także jako mąż ma wiele do zrobienia, poprawy. Fred Rogers powoli, cierpliwie pomagał Lloydowi odnaleźć w sobie siłę do wybaczenia swojemu ojcu. Ukazał konieczność i drogę naprawy i umocnienia więzi miłosnej z żoną i synem. Lloyd w czasie wywiadu nie mógł się uwolnić się od podejrzliwości, czy to jest możliwe, aby człowiek był zdolny do takiej empatii, czy to możliwe, aby był taki przyzwoity. Na cyniczne pytanie Lloyda Fred Rogers odpowiedział: „Spójrz, poznałem cię bardzo dobrze, ale inwestuję w to, kim jesteś i kim będziesz, i nic na to nie poradzę”. Lloyd coraz bardziej przekonany powiedział: „Kochasz złamanych ludzi takich jak ja”. Spotkanie Lloyda z Rogersem, okazało się doświadczeniem „przemienienia”. Fred Rogers wydobył z cynicznego dziennikarza i pisarza miłość i dobrą wolę, które były głęboko w nim schowane. Spotkanie to całkowicie zmieniło życie cynicznego Lloyda.

Wszyscy doświadczamy w naszym życiu takich momentów „przemienienia”. Każdy ma szansę przemiany, bo miłość Boga spływa na każdego z nas. On obdarza swoją łaską każdego. Autor biblijny mówi o Bogu: „On sprawia, że słońce jego wschodzi nad złymi i dobrymi i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych”. Deszcz i słońce to znak łaski Bożej. Ta miłość Boga istnieje w każdym z nas. Czasami sami ją odkrywamy, czasami inni nam w tym pomagają. Miłość Boga, która istnieje w nas, przemienia nasze życie i życie tych, których kochamy. Fred Rogers odzwierciedla tę „przemieniającą” miłość Chrystusa w życiu Lloyda Vogela. Jest to właśnie ta miłość, „boskość”, której Piotr, Jakub i Jan doświadczyli w widzeniu na Górze Tabor, Górze Przemienienia.

Książka Siedmiopiętrowa góra Thomasa Mertona jest jedną z najsłynniejszych książek, jakie kiedykolwiek napisano o poszukiwaniu wiary i pokoju. Jest ona swoistego rodzaju drogą prowadząca na szczyt naszej Góry Przemieniania. Tomasz Merton urodził się w rodzinie obojętnej religijnie, stąd też przyjął chrzest w wieku 23 lat. W 1941 roku wstąpił do klasztoru trapistów Gethsemani w stanie Kentucky. Kilka lat później napisał „Siedmiopiętrową górę” –duchową autobiografię, która stała się światowym bestsellerem, została przetłumaczona na ponad 15 języków i osiągnęła nakład przekraczający milion egzemplarzy. Pisał on: „Wierzę, że życie nie jest przygodą, którą można przeżywać według zmieniających się prądów mody, ale w pełnym zapału wypełnianiu planu, jaki Bóg ma w stosunku do każdego z nas: planu miłości, która przemienia nasze ludzkie życie. Wierzę, że największą radością człowieka jest spotkanie z Jezusem Chrystusem, Bogiem-człowiekiem. W Nim wszystko: nędza ludzka, grzechy, historia, nadzieja – nabiera nowego wymiaru i znaczenia. Wierzę, że człowiek może się odrodzić do prawdziwego i godnego życia w każdym momencie swej egzystencji. Wypełniając do końca wolę Bożą, może nie tylko stać się wolny, ale także zwyciężać zło”.

Wielki Post jest czasem intensywnej wspinaczki na górę Tabor, górę przemieniającej miłości. Jest to święty czas przygotowania do najważniejszych świąt chrześcijańskich, świąt Zmartwychwstania Chrystusa. Jest to czas naszej przemiany duchowej, czas naszego nawrócenia, czas powstawania ze śmierci duchowej grzechu i wzrastaniem w zmartwychwstaniu Chrystusa, bo Jego zmartwychwstanie jest naszym zmartwychwstaniem. Ten święty czas zaczyna się w środę popielcową i trwa przez 40 dni.  Wielki Post to szczególny czas, który powinno się w pełni wykorzystać na modlitwę, wyciszenie, wewnętrzną przemianę i dialog z Bogiem. Nasz wysiłek wielkopostny, nasza modlitwa przybierze formę spełnienia, którą kończymy słowem „Amen”, które znaczy tyle, „tak jest” i „niech tak się stanie”.

To słowo „Amen”, w poniższej historii wybrzmiało w sposób szczególny i stało się źródłem umocnienia wiary w Chrystusa. Dwoje 17-latków Tyler i Heather z Florydy udało się na plażę niedaleko St. Augustine. W czasie pływania nie zauważyli, że oddalili się niebezpiecznie od brzegu. Zostali wciągnięci przez silne prądy, którym nie byli w stanie się przeciwstawić. Wpadli w panikę, bo zdali sobie sprawę, że nie dadzą rady dopłynąć do brzegu. Tyler zaczął drżeć na całym ciele z wychłodzenia organizmu. Robił się blady. Ostatnimi siłami trzymał się Heather. Myśleli, że umrą. Wołanie nastolatków o pomoc było zagłuszane przez wiatr i szum fal. Zaczęli więc modlić się o Bożą interwencję. Sytuacja była beznadziejna. Tyler wspomina: „Wołałem do Pana Boga: jeśli naprawdę masz jakiś plan dla naszego życia, jesteśmy ci do czegoś potrzebni, prosimy Cię przyślij kogoś z pomocą”.

Niejako w odpowiedzi na tę modlitwę pojawił się jacht o nazwie Amen, który płynął z Delray Beach na Florydzie do New Jersey. Heather pomyślała wówczas: „Bóg naprawdę istnieje i działa”. Eric Wagner zakupił sześć lat temu łódź „Amen” i nawet nie przypuszczał, że będzie ona odpowiedzią na modlitwy dwojga nastolatków i że dzięki swojej obecności w konkretnym czasie i miejscu uratuje im życie i da im szansę doświadczenia szczególnej obecności Boga. Eric powiedział: „To było zaskakujące, że ich usłyszeliśmy. Zwłaszcza, że oni byli w odległości około 200 jardów od jachtu”. Tyler i Heather zostali wciągnięci na pokład. Kiedy Eric powiedział im jak nazywa się jego jacht zaczęli płakać. Dla Erica było to cudowne wydarzenie: „Za dużo było tych zbiegów okoliczności by je tak traktować. Naprawdę wierzę, że to była boska interwencja. Tu nie ma mojej żadnej zasługi. Bóg wybrał mnie, czas i miejsce, a ja zrobiłem to co zrobiłby każdy na moim miejscu”. Nastolatkowie przyznali, że przez to wydarzenie na nowo odnaleźli Boga i umocnili się w wierze. Są także pewni, że Bóg powierzył im jakąś misję do spełnienia na tej ziemi. Tyler i Heather do dziś dziękują Bogu i ludziom za ratunek.

Na morzu, nastolatkowie doświadczyli tajemnicy przemienia góry Tabor, doświadczyli szczególnej, przemieniającej bliskości Boga. Wielkopostny wysiłek modlitewny, post i jałmużna są drogą prowadząca na górę Tabor, gdzie możemy doświadczyć szczególnej bliskości Boga. Trzeba jednak Abraham zaufać Bogu i wyruszyć w nieznane na spełnienie bożych obietnic. Bóg powiedział niego: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem”. Do nas mówi podobnie: Wyrusz w drogę wielkopostnej przemiany, a ja ci ukażę twoją wieczną ojczyzną, której piękna doświadczyli apostołowie na Górze Tabor (Kurier Plus 2020).

„Tak chciał Bóg”

W pierwszym czytaniu z Księgi Rodzaju na drugą niedzielę Wielkiego Postu słyszymy słowa Boga skierowane do Abrama, któremu później Bóg zmieni imię na Abraham: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę”. Ziemia rodzinna jest dla każdego z nas bardzo ważna. Błogosławieni ci, którzy umierają na ziemi, na której się narodzili. Jednak z różnych powodów opuszczamy rodzinne strony lub jesteśmy z nich wypędzani. Podawane są różne powody opuszczenia rodzinnej ziemi przez Abrama. Dla nas wiążące jest wyjaśnienie jakie podaje Biblia. Abram opuszcza rodzinną ziemię na polecenie Boga, który obiecuje mu ziemię obiecaną oraz liczne błogosławieństwa. Abram usłuchał wezwania Boga i wyruszył do ziemi obiecanej, która była drogą w nieznane. To co znał w tej drodze, to co było pewne na tej drodze, to świadomość, że Bóg jest obecny w jego życiu i prowadzi go nieznanymi drogami.

Kilka zdań o rodzinnej ziemi Abrama. W chwili wezwania przez Boga, około 1800 lat przed narodzeniem Chrystusa żył on Ur Chaldejskim w Mezopotamii. Są to ziemie położone między rzekami Tygrysem i Eufratem. Generalnie biorąc jest to dzisiejszy Kuwejt i Irak. Z Mezopotamią związane są starożytne cywilizacje Sumerów, 4000 lat przed narodzeniem Chrystusa, Asyryjczyków, Akadyjczyków i Babilończyków. Za datę powstania Babilonu przyjmuje się rok 1894 przed narodzeniem Chrystusa. To wtedy rozgrywała się historia Abrama. Abram opuszczał rodzinne strony, gdzie znane było już pismo, powstawały pierwsze wielkie utwory literatury jak Gilgamesz. Wynaleziono koło, budowano statki, uprawiano ziemię, handlowano różnymi wyrobami. Sumerowie wyznawali religię politeistyczną, wierzyli w wielu bogów, z których większość była antropomorficzna, czyli w kształcie i zachowaniu podobna człowiekowi. Abram opuścił tę zasobną krainę, zabierając ze sobą wiarę w jedynego Boga, któremu całkowicie zaufał.

Jak Abram mamy swoje Ur Chaldejskie. Jesteśmy w miarę dobrze urządzeni, mamy swój własny dom urządzony według własnych marzeń, mamy swoje ulubione miejsca, sąsiadów i przyjaciół, swoją hierarchię wartości, swoją świątynię i cmentarz w jej pobliżu. Mamy swoje nawyki oraz upodobania i dobrze nam z tym. I wszystko to co zwiera się w słowach moje ojczyste strony. I właśnie wtedy Bóg kieruje swoje słowa jak do Abrama: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę”. Niektórzy dosłownie traktują te słowa zmieniają swoje miejsce zamieszkania i udają się w nieznane, chociażby misjonarz wyjeżdżający do Afryki. Jednak w tej decyzji zmiana miejsca nie jest najważniejsza. Ważniejsza jest decyzja, kiedy to młody człowiek, przyszły misjonarz usłyszał boże wołanie w duszy. Jak wiele musiał się wewnętrznie mocować, aby opuści swój dotychczasowy sposób bycia i pójść za wołaniem Chrystusa. Posłuszeństwo usłyszanemu wołaniu w duszy było najważniejsze, a zmiana miejsca zamieszkania była tylko konsekwencją duchowego posłuszeństwa bożemu wołaniu.

Kazimierz Orzechowski od dziecka marzył, by zostać aktorem. Zanim w 1952 roku ukończył łódzką szkołę teatralną, przez trzy lata studiował aktorstwo w Krakowie. Od początku studiów występował na scenie i dobrze sobie radził. Po studiach Kazimierz od razu został rzucony na głęboką wodę. Grał u boku Niny Andrycz, która nazywała go „pięknym Kaziem”. To była prawda, wzdychało do niego wiele kobiet. Jednak uroda nie pomagała mu realizować w pełni swoich możliwości aktorskich. Wspomina: „Z powodu urody dostawałem role amancików. A mnie ciągnęło do ról charakterystycznych”. Aż tu nagle jak Abrama wezwał Bóg. Wspomina: „Był czerwiec 1959 roku, gdy podczas mszy w kościele Sióstr Wizytek, słuchając kazania, w pewnym momencie zobaczyłem, że palec księdza zmierza w moją stronę wraz ze słowami: ‘Ty też zostawisz wszystko i pójdziesz za Chrystusem”. I stało się’”.

Decyzję o wstąpieniu do Seminarium Duchownego Kazimierz Orzechowski podjął w jednej chwili. Jednak nie chciano go przyjąć uważając, że jest to chwilowy kaprys aktora. Jednak Kazimierz nie dawał za wygraną. Za wstawiennictwem błogosławionego Stefana Wyszyńskiego został przyjęty do Seminarium. W dniu, w którym dowiedział się, że drzwi do Seminarium Duchownego w Gnieźnie stoją przed nim otworem, miał zacząć w Teatrze Polskim próby do „Kandyda”. Odwołał swój udział w przedstawieniu. „Tak chciał Bóg” – skomentował swoją decyzję. 9 czerwca 1968 roku Kazimierz Orzechowski przyjął święcenia kapłańskie w archikatedrze warszawskiej z rąk prymasa Wyszyńskiego, a miesiąc później odprawił mszę prymicyjną w Krakowie, stojąc przy ołtarzu u boku kardynała Karola Wojtyły. Prymas Wyszyński zgodził się na kontynuowanie kariery aktorskiej pod warunkiem, że zawsze będzie grał w sutannie. Pierwszą rolę po święceniach zagrał w „Pannach z Wilka” Andrzeja Wajdy według powieści Iwaszkiewicza. „Wiele lat później, kiedy Iwaszkiewicz umierał w szpitalu, byłem go wyspowiadać. Wtedy powiedziałem mu, że jako aktor grałem w jego pierwszym filmie, a teraz, jako ksiądz gram w ostatnim” – powiedział Orzechowski w rozmowie z „Dziennikiem Polskim”.

Po usłuchaniu wezwania bożego w życiu zewnętrznym ks. Kamieniarza niewiele się zmieniło zasadnicza zmiana dokonała się w duszy. Nastąpiła zasadnicza zmiana jakości życia. Podobnie może być i w naszym życiu. Kiedyś Bóg zawołał nas jak Abrama. Odpowiedzieli za nas wtedy rodzice, przynosząc nas do chrztu. Jednak na każdym etapie naszego życia, na każdym etapie urządzania się w życiu, czynienia tego miejsca domem, rodzinną ziemią rozlega się wołanie Boga: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę”. Jest to wezwanie do odbycia podróży duchowej, podróży wiary. Jest to wezwanie do piękniejszego i pełniejszego kształtu naszego życia, pełniejszego o wieczność. Na tej drodze nie muśmy zmieniać miejsca zamieszkania ani zawodu. Gdy pójdziemy za światłem Ewangelii, wtedy staniemy się lepszymi ludźmi. Jest to droga czasami trudna. Wspomina o tym św. Paweł w drugim czytaniu: „Ukazana zaś została ona teraz przez pojawienie się naszego Zbawiciela, Chrystusa Jezusa, który zniweczył śmierć, a na życie i nieśmiertelność rzucił światło przez Ewangelię”.  

Tego światła Ewangelii doświadczyli uczniowie Jezusa na Górze Tabor. „Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto ukazali się im Mojżesz i Eliasz, rozmawiający z Nim”. To umocnienie było bardzo potrzebne apostołom, szczególnie wtedy, gdy zobaczą Chrystusa ukrzyżowanego na Golgocie. Gdy jesteśmy otwarci na wołanie Boga, to wtedy dostąpimy umocnienia na drodze spotkania wiecznej światłości, jak apostołowie na Górze Tabor (Kurier Plus, 2023).