|

2 Niedziela po Bożym Narodzeniu Rok C

JĘZYK BOGA                                       

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga, Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego, którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. Jan daje o Nim świadectwo i głośno woła w słowach: „Ten był, o którym powiedziałem: Ten, który po mnie idzie, przewyższył mnie godnością, gdyż był wcześniej ode mnie”. Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali łaskę po łasce. Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. Boga nikt nigdy nie widział. Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, o Nim pouczył (J 1,1-18).

W jednym ze swoich kazań ks. M. Link opowiada historię chłopca imieniem Emanuel, który koniecznie chciał się dowiedzieć, w jakim języku mówi Bóg. Rodzice nie wiedzieli, co odpowiedzieć swemu dziecku. Zapytał, zatem swego nauczyciela w szkole, który po długim namyśle powiedział: „Naprawdę, nie wiem”. Emanuel zadawał to pytanie mieszkańcom swojego miasta. Nikt jednak nie znał odpowiedzi. Ktoś jednak musi znać odpowiedź – myślał chłopiec. Pytanie to nie dawało spokoju nawet wtedy, gdy osiągnął wiek dojrzały. W poszukiwaniu odpowiedzi wyruszył do innych krajów. Podróżował po świecie i zadawał wielu ludziom pytanie: „W jakim języku mówi Bóg. Odpowiedź była niezmienna – „Nie wiem”. Aż w końcu dotarł nocą do małego miasteczka Betlejem. Bezskutecznie szukał w nim noclegu. Po długich poszukiwaniach, zrezygnowany udał się za miasto, gdzie były groty skalne, w których pasterze trzymali swoje trzody. Wszedł do jednej z nich, w nadziei, że znajdzie tam schronienie na noc. Po wejściu do groty był zaskoczony powitaniem. Młoda matka powiedziała do niego: „Witaj Emanuelu, myśmy oczekiwali ciebie”. Jego zdumienie nie miało granic, gdy młoda kobieta zaczęła mówić: „Długi czas podróżujesz po świecie, szukając odpowiedzi na pytanie, w jakim języku mówi Bóg. Dzisiaj znalazłeś odpowiedź. Tej nocy na własne oczy możesz się przekonać, w jakim języku Bóg mówi do nas. Bóg z miłości zesłał nam swojego Syna. Bóg mówi do nas językiem miłości”. Wzruszony Emanuel padł na kolana przed małym Dziecięciem i z radości zapłakał. Teraz już wiedział, w jakim języku Bóg przemawia do człowieka. Był to najpiękniejszy język, zrozumiały dla wszystkich ludzi na świecie, niezależnie od okresu historii. Urzeczony tą radosną nowiną, Emanuel został kilka dni ze Świętą Rodziną, pomagając Maryi i Józefowi, po czym udał się w drogę powrotną domu.

W czasie drogi, a później w domu chciał, aby wszyscy wiedzieli, że Bóg przemawia do nas językiem miłości. “Ale jak głosić najskuteczniej tę prawdę, aby wszyscy ją zrozumieli” – zastanawiał się Emanuel. „Oczywiście, że muszę mówić językiem miłości, bo tylko ten język jest zrozumiały dla wszystkich”. Emanuel zaczął przemawiać do ludzi językiem miłości. Wkrótce doświadczył, jak wielka moc przekonania tkwi w tym języku, jak niezgłębionym jest on źródłem radości i mądrości, pokoju i jedności oraz nadziei.

Bóg przemawia do nas językiem miłości. W Ewangelii św. Jana czytamy: „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne”. Zaś św. Paweł w liście do Efezjan pisze: „Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w umiłowanym”. Kontynuację tej myśli odnajdujemy w zacytowanym na wstępie tych rozważań fragmencie Ewangelii. Słowo było u początków Wszechświata. To Słowo było Bogiem, było Miłością. To z miłości Bóg stworzył świat. Koroną tego stworzenia Bóg uczynił człowieka. A zatem człowiek to szczególnie umiłowana „cząstka” stworzenia. A gdy człowiek przez nieposłuszeństwo utracił przyjaźń Boga, Ten się nie odwrócił od niego, ale obiecał swego Syna, aby zbawić człowieka. Syn jest Słowem Ojca. Bóg z miłości posłał swojego Syna, który jest życiem i światłością ludzi. On z miłości oddał za nas swoje życie. W Nim możemy mieć pewność, że w powodzi zła nie utoniemy, że zbawienie będzie naszym udziałem, jeśli uczepimy się Jego szaty. Lecz człowiek potrafi wzgardzić Miłością, może być głuchy na język miłości. „Przyszedł On do swoich, a swoi Go nie przyjęli”. Tak było, gdy narodził się w stajence betlejemskiej, tak też jest dzisiaj. Ale ci, którzy Go przyjmują mają moc przemiany w dzieci boże, których udziałem jest zabawienie.

Książka pt. „Moments for Grandparents” Roberta Stranda zawiera pouczającą historię o tym, jak bardzo cenną rzeczą jest miłość. Bogaty Anglik Baron Fitzgerald był ojcem jedynaka. To zrozumiale, że jedyne dziecko było oczkiem w głowie rodziców. Życie rodziców koncentrowało się wokół małego chłopca. Gdy chłopiec osiągnął wiek młodzieńczy zmarła jego matka. Teraz, ojciec otoczył syna jeszcze większą troską i bezgraniczną miłością. Chciał zastąpić synowi także matkę. Ta ogromna miłość pchnęła go na dno rozpaczy, gdy po kilku latach zmarł jego umiłowany syn. Te przeżycia były także powodem choroby i przedwczesnej śmierci Fitzgeralda. Ale nim to nastąpiło Fitzgerald sporządził bardzo szczegółowy testament i instrukcję, jak ma być on wyegzekwowany. W swoim testamencie napisał, aby zgromadzone dzieła sztuki sprzedano na aukcji. Wartość tej kolekcji obrazów liczona była w milionach funtów angielskich. To zrozumiale, że aukcja zgromadziła wielu ludzi, zainteresowanych nabyciem wspaniałych dzieł sztuki. Wśród tych dzieł był obraz, który nie zwracał niczyjej uwagi. Był to portret jedynego umiłowanego syna Fitzgeralda, namalowany przez nieznanego artystę. Na początku aukcji, zgodnie z wolą zmarłego rozpoczęto licytację od obrazu „Mój umiłowany syn”. Obraz nie przedstawiał wielkiej wartości artystycznej, stąd też nikt nie kwapił się z jego nabyciem… z wyjątkiem jednego staruszka. Był to służący z domu Fitzgeralda, który znał tego chłopca, bardzo go kochał i służył mu do ostatnich chwil życia. Był on jedynym, który chciał kupić ten obraz. Kupił go za niecałego funta. Po sprzedaży obrazu, prowadzący aukcją przerwał ją i kazał adwokatowi przeczytać testament zmarłego. Wszyscy zaskoczeni taką decyzją z uwagą wsłuchiwali się w ostatnia wolę Fitzgeralda, która brzmiała: „Ktokolwiek kupi portret mojego syna, otrzyma całą kolekcję. Aukcja jest skończona”.

Chrystus przychodzi do nas jako Miłość. Przychodzi nieraz do nas pod postacią wartości, które nie wytrzymują doraźnej konkurencji z krzykliwymi wartościami tego świata. Ale kto Go przyjmie zyskuje wszystko i na ziemi, i wieczności (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

ŚWIATŁO NA DROGACH NASZEGO ŻYCIA

Mądrość wychwala sama siebie, chlubi się pośród swego ludu. Otwiera swe usta na zgromadzeniu Najwyższego i ukazuje się dumnie przed Jego potęgą: Wtedy przykazał mi Stwórca wszystkiego, Ten, co mnie stworzył, wyznaczył mi mieszkanie i rzekł: „W Jakubie rozbij namiot i w Izraelu obejmij dziedzictwo”. Przed wiekami, na samym początku mię stworzył i już nigdy istnieć nie przestanę. W świętym przybytku, w Jego obecności, zaczęłam pełnić świętą służbę i przez to na Syjonie mocno stanęłam. Podobnie w mieście umiłowanym dał mi odpoczynek, w Jeruzalem jest moja władza. Zapuściłam korzenie w sławnym narodzie, w posiadłości Pana, w Jego dziedzictwie (Syr 24,1-2.8-12).

O drugiej nad ranem w wielojęzycznym tłumie pątników i turystów zdążaliśmy na Górę Horeb. Droga na szczyt od strony południowej jest wykuta w skale i liczy 3000 stopni. Wybraliśmy wschodnią trasę, zwaną drogą wielbłądów. Pokonanie jej zajmuje 3-4 godziny. Nazwa tej drogi związana jest z obecnością Beduinów, oferujących pielgrzymom i turystom zdobycie góry na grzbietach wielbłądów. Wspinając się na szczyt krętymi, kamienistymi ścieżkami odkrywamy niesamowity wymiar tego pielgrzymowania. Oglądamy się za siebie i widzimy w dole wijący wąż świateł. Jest to światło latarek, którymi pielgrzymi oświetlają drogę. Zdążamy śladami Mojżesza, który prawie 3200 lat temu samotnie wspinał się na tę górę. „Pan zstąpił na górę Synaj, na jej szczyt. I wezwał Mojżesza na szczyt góry, a Mojżesz wstąpił”. Cisza i nieogarnione piękno gór dają wrażenie, że ocieramy się o samego Boga. W świetle księżyca i podręcznych latarek docieramy na szczyt Góry Synaj. Na wschodzie pojawiają się pierwsze poranne zorze. Z mroku wyłaniają się grzbiety gór. Szczyt gór ożywiają się. Nagle pojawia się słońce. Religijne przeżycia wkomponowane w piękno natury przybliża nas do momentu, kiedy Bóg w tym miejscu przemówił do Mojżesza. „W siódmym dniu Pan przywołał Mojżesza z pośrodku obłoku. Gdy skończył rozmawiać z Mojżeszem na górze Synaj, dał mu dwie tablice świadectwa, tablice kamienne, napisane palcem Bożym”.

Słoneczne światło, które ogarnęło Górę Synaj dla wielu z nas było symbolem światła duchowego jakie otrzymał Mojżesz w formie dziesięciu przykazań, dekalogu. Wyraz „dekalog” znaczy dosłownie „dziesięćsłów”. Te słowa wyrażały przymierze zawarte przez Boga ze swoim ludem. Były i są światłem na drogach ludzkiego życia. W jego blasku odkrywamy i poznajemy drogę prowadząca do Boga i rozpoznajemy bliźniego w twarzy każdego człowieka. W Starym Testamencie natchnieni autorzy świętych ksiąg powoływali się na ,,dziesięćsłów”, ale dopiero w Nowym Przymierzu, w Jezusie Chrystusie, zostanie objawiony ich pełny sens. Święty Leon Wielki pisze o Słowie, które zamieszkalno wśród nas: „Chrystus, Logos, Słowo zamieszkało wśród nas w nowy i ostateczny sposób. Na zawsze. Przedtem mieszkało w ludziach, zwłaszcza związanych z Bogiem kolejnymi ‘przymierzami’, mieszkało wśród Ludu Wybranego podczas jego wędrówki do Ziemi Obiecanej, później mieszkało w świątyni jerozolimskiej. Mieszkało także w wołaniu proroków oraz w mądrości greckich i rzymskich pokoleń starożytnych, oczekujących z tęsknotą ‘złotego wieku’. Słowo przebywało jednak w postaci znaków, symboli, odczuć. W Jezusie przybrało Ono postać i twarz jednego z nas. Będąc prawdziwym Bogiem, stał się prawdziwym człowiekiem. Tę tajemnicę pomaga nam zgłębić bożonarodzeniowa liturgia. Słowo przyszło do swojej własności…, abyśmy się stali dziećmi Bożymi. Przyniosło zatem wyzwanie, bowiem czyż nie jest nim format ‘dziecka Boga’. To rozmiar dla wielu z nas zbyt duży. Jednak jakąż mieści w sobie godność. Jezus, Odwieczne Słowo, przeszedł drogą od kołyski aż po krzyż, aby ludziom odsłonić miłość Boga. On ośmielił nas, abyśmy zwracali się do Przedwiecznego, mówiąc: Abba, Ojcze. Słowo stało się ciałem. Teraz, podczas mszy św., staje się ‘chlebem’. Ci, którzy Je przyjmują, otrzymują światłość i moc”.

Obecność tego światła i tej mocy widzimy w życiu Sługi Bożego Jana Pawła II. Mówił on do młodzieży świata 15 sierpnia 2000 r. „Pamiętam, że od dzieciństwa w mojej rodzinie nauczyłem się modlić i ufać Bogu. Pamiętam środowisko mojej parafii pod wezwaniem świętego Stanisława Kostki na Dębnikach w Krakowie. Prowadzili ją księża salezjanie, od których otrzymałem zasadniczą formację do życia chrześcijańskiego. Nie mogę też zapomnieć doświadczenia wojny i lat pracy w fabryce. Moje powołanie kapłańskie dojrzało ostatecznie w okresie II wojny światowej, w czasie okupowania Polski. Tragedia wojenna nadała procesowi dojrzewania mojego życiowego wyboru szczególny koloryt. W tym kontekście objawiała się we mnie coraz jaśniejsza światłość: Bóg chce, abym został kapłanem!

Przypominam sobie ze wzruszeniem chwilę, gdy rankiem 1 listopada 1946 roku otrzymałem święcenia kapłańskie. Dalszym ciągiem mojego Credo jest moja obecna posługa Kościołowi. Kiedy 16 października 1978 roku po wyborze na Stolicę Piotrową zapytano mnie: ‘Czy przyjmujesz?’, odpowiedziałem: ‘W posłuszeństwie wiary wobec Chrystusa, mojego Pana, zawierzając Matce Chrystusa i Kościoła – świadom wielkich trudności – przyjmuję’. Od tego czasu staram się spełniać moje zadanie, czerpiąc codziennie światło i moc z wiary, która mnie wiąże z Chrystusem. Moja wiara, tak jak wiara Piotra i wiara każdego z was, nie jest tylko moim dziełem, przyjęciem przeze mnie prawdy Chrystusa i Kościoła. Jest ona w sposób istotny i przede wszystkim dziełem Ducha Świętego, darem Jego łaski”.

Słowo- Chrystus, który stał się dla nas światłością i życiem daje nam moc stania się dziećmi bożymi. Ewangelia mówi „Przyszedł do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli” Jakże często ludzie nie rozpoznają Słowa i nie przyjmują Go, tracąc przez to światło rozświetlające drogi życia, trącą pełnię życia, która otwiera przed nami perspektywę wieczności. Rozmijają się ze Słowem, bo brakuje im otwarcia na dobro i miłość. Ilustracją tej prawdy niech będzie opowieść powtarzana w różnych wersjach. Mówi ona o starszej, samotnej kobiecie. Każdego roku w czasie świat Bożego Narodzenia bardzo boleśnie przeżywała swoją samotność.

Pragnęła, aby ktoś pamiętał o niej, odwiedził. Lecz nikt nie zastukał do jej drzwi. W czasie jednych ze świąt Bożego Narodzenia bardzo gorąco prosiła Świętą Rodzinę, aby ją odwiedziła. Jakby w odpowiedzi na tę modlitwę, w czasie snu ukazał się jej mały Jezus i powiedział, że w dzień Bożego Narodzenia odwiedzi ją Święta Rodzina. Podekscytowana zaczęła przygotowywać się do nadzwyczajnej wizyty. W świąteczny dzień, w wysprzątanym domu, pachnącym pysznymi potrawami czekała na przybycie Świętej Rodziny. Na dworze panował ziąb i padał mokry śnieg. Nagle ktoś zastukał do drzwi. Uradowana pobiegła je otworzyć. Jakże była zaskoczona, gdy w drzwiach zobaczyła biedną cygańską rodzinę. Młoda matka trzymała na ręku płaczące niemowlę. Starsza kobieta zawiedziona powiedziała ze złością: „Odejdźcie stąd szybko. Przyjdźcie innego dnia. Teraz oczekuje ważniejszych gości”. Rodzina cygańska odeszła, a starsza kobieta dalej czekała na odwiedziny Świętej Rodziny. Jednak już nikt tego dnia nie zastukał do jej drzwi. Rozczarowana i smutna usnęła w fotelu. W czasie snu ujrzała znowu Jezusa, do którego powiedziała z pretensją: „Dlaczego nie odwiedziłeś mnie dzisiaj? Czekałam na Ciebie i twoich rodziców cały dzień”. „Jak to – odpowiedział Jezus- Byłem dzisiaj pod twoimi drzwiami z moim ojcem i matką, ale nie przyjęłaś nas” (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

ŚWIĘTY WONCENTY FERRERIUSZ

Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa, który napełnił nas wszelkim błogosławieństwem duchowym na wyżynach niebieskich w Chrystusie. W Nim bowiem wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa, według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w Umiłowanym. Przeto i ja usłyszawszy o waszej wierze w Pana Jezusa i o miłości względem wszystkich świętych, nie zaprzestaję dziękczynienia, wspominając was w moich modlitwach. Proszę w nich, aby Bóg Pana naszego Jezusa Chrystusa, Ojciec chwały, dał wam ducha mądrości i objawienia w głębszym poznawaniu Jego samego. Niech da wam światłe oczy serca, tak byście wiedzieli, czym jest nadzieja waszego powołania, czym bogactwo chwały Jego dziedzictwa wśród świętych (Ef 1,3-6.15-18).

Jan Chrzciciel był zwiastunem Słowa, w którym było życie i światło. Tym Słowem jest Chrystus. On jest źródłem pełni życia. On jest światłem w blaskach, którego bezbłędnie rozpoznajemy drogę do tej pełni. Jan zaświadcza o prawdzie, którą odkrył w Chrystusie. W ciągu dziejów kościoła pojawiają się świadkowie Słowa jak Jan Chrzciciel, którzy ze szczególną mocą niosą światu światło Słowa Wcielonego. Świadectwo dane prawdzie Chrystusowej jest ważne szczególnie wtedy, gdy ludzkość pogrąża się w ciemności duchowej. Tej ciemności doświadczał Kościół w XIV wieku. Na tronie piotrowym zasiadał jeden papież, który w opozycji miał dwóch antypapieży, a do tego doszły błędne nauki, między innymi Husa. W tym czasie Bóg powołał męża mocnego w słowie, wybitnego kaznodzieję, aby zaświadczył z pełną mocą o Słowie, rozświetlającym mroki ludzkiego życia. Był nim Święty Wincenty Ferreriusz.

Wincenty Ferreriusz przyszedł na świat około roku 1350 w Walencji w zamożnej rodzinie Wilhelma Ferreri i Konstancji Miguel. Wincenty wyrósł na przystojnego młodzieńca, co w połączeniu z zamożnością otwierało przed nim wiele możliwości zrobienia kariery świeckiej. Rodzice oprócz dóbr materialnych przekazali synowi skarb żywej i szczerej wiary, która w zetknięciu naturalną wrażliwością chłopca na sprawy boże zaowocowała powołaniem zakonnym. W wieku siedemnastu lat Wincenty wstąpił do Zakonu Kaznodziejskiego Dominikanów w Walencji. W rok później złożył śluby zakonne i rozpoczął studia, najpierw w Walencji a później w Barcelonie i w Lerydzie. Czynił szybkie postępy w naukach, jak i też w życiu duchowym, podejmując różnego rodzaju praktyki ascetyczne. W roku 1375 Wincenty otrzymał święcenia kapłańskie i został nauczycielem filozofii i kaznodzieją. Po kilku latach został wykładowcą teologii, studiując równocześnie język hebrajski dla lepszego poznania Pisma Świętego. Wincenty zasłynął jako mądry i uduchowiony mąż boży. Jego kazania ściągały ogromne rzesze wiernych. Słowa te trafiały do ludzkich serc, bo płynęły z żarliwej duszy napełnionej mocą i mądrością Ducha Świętego. Docenili to współbracia zakonni, powierzając mu w roku 1380 kierowanie klasztorem w Walencji.

W tym czasie chrześcijańska Europa doznawała rozdarcia. Przeciw papieżowi wystąpiło dwóch antypapieży. Wszyscy trzej wyklinali się wzajemnie i szukali sojuszników. W tym ogólnym zamęcie nawet dobrzy chrześcijanie tracili rozeznanie, który z tych papieży jest prawdziwym sukcesorem stolicy Piotrowej i któremu winni są posłuszeństwo. W tym zamieszaniu, nawet tak święty mąż jak Wincenty stracił orientację i opowiedział się za antypapieżem Benedyktem XIII, którego poznał jako kardynała. Benedykt XIII wezwał Wincentego do siebie na swojego kapelana i spowiednika. Jednak wkrótce Święty zorientował się, że stoi po niewłaściwej stronie. Wszelkimi możliwymi sposobami starał się wpłynąć na Benedykta XIII, aby ten zrezygnował z tytułu papieża. Jednak antypapież nie myślał o rezygnacji z tej godności, co więcej, chciał przekupić Wincentego oferując mu biskupstwo w zamian za poparcie. Wincenty zdecydowanie odmówił przyjęcia tej godności i nadal nalegał na Benedykta XIII, aby zrezygnował z uzurpowanej godności papieskiej.

W tej trudnej sytuacji Wincenty prosił Boga o światło i znak z nieba, co powinien uczynić. Taki znak otrzymał. W czasie ciężkiej choroby, na którą niespodziewanie zapadł miał wizję. Ukazał mu się mu się Chrystus ze św. Dominikiem i powiedział do niego: „Bądź mężnym, wierny sługo, i pozbądź się wszelkiej obawy. Jak cię wzmocniłem w pokucie i wyrwałem z sideł ludzkich i szatańskich, tak i na przyszłość będę z tobą postępował i zawsze będę z tobą. Jeszcze w tej godzinie będziesz wolnym od choroby ciała i pozbędziesz się strachu duszy, albowiem pokój w Kościele wnet zakwitnie. Opuść natychmiast dwór papieża Benedykta, albowiem wybrałem cię sobie za głosiciela Mojej Ewangelii po Hiszpanii i Francji. Ty masz ukazać ludom Sąd Ostateczny i bez obawy gromić ich błędy i występki. Przeze Mnie wyjdziesz cało z wszystkich niebezpieczeństw i ujdziesz zasadzek twych nieprzyjaciół. A kiedy słowem i uczynkiem przyniesiesz wielkie korzyści, wtedy umrzesz”. Zgodnie z tą wizją, zwołany w roku 1414 Sobór w Konstancji położył kres schizmie, wprowadzając pokój w kościele. A Wincenty jeszcze się wiele natrudzi, aby światło słowa Bożego przeniknęło najciemniejsze zakamarki duszy ludzkiej i Kościoła.

Cudownie uzdrowiony Wincenty udał się niezwłocznie do Benedykta XIII z prośbą o zwolnienie z pełnionych obowiązków i powierzenie mu nowej misji głoszenia Ewangelii. Papież, widząc determinację Świętego wysłuchał jego prośby. Wincenty z krzyżem w ręku i gorącą miłością Boga w sercu rozpoczął swe podróże misyjne. Przez dwadzieścia trzy lata aż do końca swego życia będzie przemierzał szlaki Europy. Nauczał na placach, bo żaden kościół nie był w stanie pomieścić wiernych. W jego hagiografii czytamy: „Z niebiańską potęgą i porywającą wymową głosił wszędzie naukę o strasznym Sądzie Ostatecznym. Jego głos raz był podobny grzmotowi niebieskiemu, to znowu łagodny i miły jak mowa kochającej matki. Gdy stawał na ambonie, zdawało się wszystkim, że patrzą nie na człowieka, lecz na anioła. Oczy jego błyszczały i paliły jak płomień, a zaledwie usta otworzył, wszystko wybuchało płaczem. Najzatwardzialsi grzesznicy upadali pod brzemieniem słów jego, głośno błagając o miłosierdzie i przyznawali się publicznie do winy. Żyjący w niezgodzie jednali się w obecności wszystkich; przestępcy wszelkiego rodzaju, złodzieje, lichwiarze i mordercy nawracali się. Na jego wezwanie budowano wiele klasztorów, kościołów i mostów przez rwące rzeki. Z wszystkich miast, do których przychodził głosić kazania, wychodzili książęta, biskupi, prałaci i kapłani z śpiewami naprzeciw niego. Nawet późniejszy papież Marcin V i królowie francuski i hiszpański wychodzili procesjonalnie na jego spotkanie, gdy przychodził do miast, gdzie się właśnie znajdowali”. Płomiennym słowom towarzyszyły cuda, które dodatkowo przyciągały wiernych na spotkania ze Świętym.

Z pewnością, ascetyczny tryb życia Wincentego dodawał mocy jego słowom. Sypiał na twardym łożu tylko pięć godzin a resztę nocy poświęcał na modlitwę i czytanie Pisma świętego. Rano odprawił Msze św. i głosił kazania. Zrezygnował ze spożywania mięsa. Z wyjątkiem niedzieli pościł, spożywając tylko jeden posiłek do syta. Biczował się aż do krwi. Życie Świętego było najlepszym kazaniem. Święty bolejąc na rozbiciem Kościoła starał się pozyskać jak najwięcej zwolenników dla prawowitego papieża. Między innymi nakłonił władców Kastylii i Aragonii do odstąpienia od Benedykta XIII i przyłączenia się do papieża Marcina V. Całkowite poświecenie dla Kościoła i bliźniego, jak i też surowy tryb życia nadwyrężył zdrowie Świętego. Spalał się jak pochodnia, rozświetlając mroki ludzkiej duszy i ludzkiego życia. Wiele zdrowia kosztowała go bardzo uciążliwa misja w Hiszpanii i na Balearach. Święty mimo osłabienia przyjął zaproszenie króla Anglii, aby w jego królestwie głosił Ewangelie i wzywał do nawrócenia i pokuty. Po spełnieniu tej misji, w drodze powrotnej Wincenty zasłabł i zatrzymał się we Francji w mieście Vannes.

Święty przepowiedział dzień swojej śmierci, na którą czekał z wielką pogodą ducha i wewnętrzną radością. Z ogromną cierpliwością znosił cierpienia. Mieszkańcy miasta Vannes pragnęli, aby ciało Świętego spoczęło w ich mieście. I dla pewności zapytali Wincentego, gdzie chciałby być pochowany. Otrzymali taką odpowiedź: „Wiecie, żem ja ubogi mnich i niegodny sługa, dlatego nie troszczę się o pochowanie ciała mego, tylko o zbawienie duszy. Aby jednak zachować porządek i spokój, o których wam tyle razy mawiałem, proszę was, udajcie się do przeora najbliższego klasztoru, niech on to rozstrzygnie”. Święty odszedł do Pana 5 kwietnia 1419 roku. Księżniczka francuska Joanna własnoręcznie obmyła jego ciało, a woda, której do tego użyła, jako też szaty i pasek Świętego, jak mówi tradycja zdziałały liczne cuda. Przez trzy dni ciało Świętego były wystawione w katedrze, a tysiące wiernych trwało przy nim na modlitwie, doznając za wstawiennictwem Świętego wielu cudownych łask. Ciało Świętego złożono w katedrze pod głównym ołtarzem. Wincenty zaraz po śmierci był czczony przez wiernych jako święty, a formalnej kanonizacji dokonał w roku 1458 papież Pius II (Z KSIĄZKI Wypłynęli na głębię).

ŚWIATŁO W CIEMNOŚCI

Ta autentyczna historia miała miejsce kilkanaście lat temu. Mody człowiek imieniem Marek był niepełnosprawny fizycznie, miał także problem z mówieniem. Odizolował się od świata, zamykając się w swojej nie tyle fizycznej co duchowej samotni. Mocno zatrzasnął drzwi przed ludźmi, którzy chcieli nawiązać z nim kontakt. W tym zamknięciu boleśnie przeżywał swoją samotność i wyizolowanie. Zapomniał czym jest radość życia. Na takie zachowanie wpłynęło poczucie bezużyteczności i brak jakiejkolwiek nadziei. Nie miał w życiu żadnego celu, bardzo nisko oceniał samego siebie. Odcięcie się od innych ludzi wyprało jego serce ze wszelkich pozytywnych uczuć, w tym także z miłości i stało się powodem paraliżu, czy nawet śmierci duchowej. Był mu z tym bardzo źle. Nie jeden raz potajemnie płakał w samotności z tego powodu. Psycholodzy wiedzieli, że on potrzebuje ludzkiego ciepła, intymności. Jednak słowa jakie kierowali do niego nie odnosiły większego skutku. Wszystko zmieniło się, gdy zapisał się do klubu krótkofalowców. Dzięki temu nawiązał kontakt z ludźmi z trzydziestu krajów. Pewnego dnia przyszła do niego młoda kobieta, którą poznał przez krótkofalówkę, weszła do jego ciemnego pokoju i powiedziała: „Witaj Marku, jestem Klara”. I zwyczajnie usiadła obok niego. Zaczęła się rozmowa, której żadne z nich nie chciało skończyć. Marek zaczął wychodzić ze skorupy swojej samotności. Przy kolejnych spotkaniach zrozumiał, że ma przyjaciela, i że ten przyjaciel go nie opuści. Jest ktoś kto uwierzył w niego, komu zależało na jego dobru. To była iskierka, która wniosła trochę światła w jego smutne i mroczne życie. Powoli ta iskierka przemieniała się w płomień, rozjaśniając jego życie. Marek wyrwał się ze swego więzienia samotności i beznadziei. Jego życie nabrało blasku i sensu. 

Miał rację Jean Vanier twórca wspólnoty „Arka” i „Wiara i Światło”, gdy mówił: „To jest nadzwyczajna rzecz dla osoby niepełnosprawnej, gdy odkryje, że jest kochana”. Jean Vanier jest doktorem filozofii, pisarzem i najważniejsze założycielem wyżej wymienionych wspólnot. W tym wspaniałym dziele inspirowało go przekonanie, że każdy człowiek niepełnosprawny jest w pełni osobą, z wszystkimi prawami istoty ludzkiej: przede wszystkim z prawem bycia kochaną, uznawaną i poważaną ze względu na samą siebie i w wyborach, które podejmuje. W wspólnocie „Wiara i Światło” dominuje także przekonanie, że każda osoba, w pełni sprawna czy upośledzona jest jednakowo kochana przez Boga, że Jezus mieszka w każdej z nich i głosi, że osoba nawet najbardziej upośledzona jest powołana by pogłębiać swe życie w Jezusie w swoim Kościele. Jest powołana by stać się źródłem łaski i pokoju w świecie. Wspólnotę „Wiara i Światło” stanowi grupa 10-40 osób, spotykających się przynajmniej raz w miesiącu na modlitwę, rozmowę, dzielenie się przeżyciami, wspólne świętowanie, wzajemne wspieranie się. „Arka”  to wspólnota rodzinna, tworzona przez osoby niepełnosprawne intelektualnie oraz ich asystentów. Mieszkają oni i pracują razem. W rodzinnej atmosferze przeżywają codzienne troski i radości. W jednym domu mieszka kilka osób niepełnosprawnych, dzięki małej liczbie mieszkańców łatwiej dostrzec potrzeby i możliwości każdego z nich i zapewnić potrzebne wsparcie. W ten sposób Arka daje każdemu poczucie, że jest ważny, potrzebny i kochany. Członkowie wspólnot żyją tak jak w zwykłej rodzinie, biorąc udział w prowadzeniu domu. Sprzątają, przygotowywaną posiłki, troszczą się o dom i ogród, robią zakupy, pranie, przygotowują dom do świąt, regularnie uczestniczą w terapii zajęciowej, gdzie uczą się poważnego traktowania swoich obowiązków, punktualności i solidności.

Patrząc na powyższe historie przez pryzmat dzisiejszej Ewangelii odrywamy także ich nadprzyrodzony wymiar. Jednym z najboleśniejszych przeżyć człowieka jest doświadczenie samotności i pustki życiowej. W duchowych przestrzeniach człowieka są takie miejsca samotności, której nie może wypełnić drogi człowiek, bo ta samotność woła o wieczność i najdoskonalszy kształt miłości. Drugi człowiek może tylko pomóc w jej wypełnieniu, ale pod warunkiem, że tak jak św. Jan Chrzciciel, o którym słyszymy w dzisiejszej Ewangelii przybliża Boga: „Pojawił się człowiek posłany przez Boga, Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości”. Św. Tomasz a Kempis wyraża tę prawdę słowami: „Miłość stworzenia – zwodnicza i niestała. Miłość Jezusa – wierna i trwała. Kto przylgnie do stworzenia – z upadającym upada, a kto miłością Jezusa obejmie – umocni się na wieki. Tego kochaj i za przyjaciela sobie zatrzymaj, kto – gdy wszyscy odejdą – nie opuści cię ani nie zniesie, byś w końcu miał zginąć. Przyjdzie ci kiedyś być odłączonym od wszystkich, czy tego chcesz czy nie. Trzymaj się Jezusa, żyjąc i umierając. Powierzaj się Jego wierności. On, gdy cię wszyscy odstąpią, sam jeden może cię wspomóc. Prawie wszystko, co oprzesz na ludziach poza Jezusem, znajdziesz stracone. Nie dowierzaj, nie opieraj się na trzcinie na wietrze, bo wszelkie ciało to trawa, a wszelki wdzięk jego pada niby kwiat polny”.

W sposób szczególny możemy doświadczyć Boga w tajemnicy wcielenia. Boga możemy doświadczyć na sposób ludzki. W Ewangelii na dzisiejszą niedzielę czytamy: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Była

Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi. Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami”. Światło ma różne odcienie, światło słońca, światło wiedzy, światło rozumu, światło wiary i tak dalej. Ale światło, które przynosi Chrystus ma najważniejszy odcień, odcień miłości: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne”. Do tego światła prowadzi mądrość, o której mówi zacytowany fragment Biblii z Księgi Syracha.  W całej pełni Mądrość Boża objawiła się w Chrystusie. On jest, jak mówi św. Paweł, Mądrością Bożą. Jezus jest miłującą Mądrością. Kto poznaje Chrystusa, odnajduje Mądrość. Miłująca Mądrość, która zstąpiła z nieba, zajaśniała pełnią na krzyżu Golgoty. Ukrzyżowany Chrystus to Księga, z której uczymy się miłującej Mądrości. Kto odrzuca krzyż, ucieka tym samym od prawdziwej mądrości, a jest to mądrość, która chroni nas przed samotnością i rozpaczą.

Św. Jan Paweł II mówił do młodzieży: „Nie boicie się Chrystusowego krzyża. Wręcz przeciwnie — miłujecie i czcicie go jako znak Odkupiciela, który za nas umarł i zmartwychwstał. Kto wierzy w ukrzyżowanego i zmartwychwstałego Jezusa, nosi krzyż z dumą, jako niezaprzeczalny dowód, że Bóg jest miłością. Przez całkowity dar z siebie, czyli właśnie przez krzyż, nasz Zbawiciel ostatecznie zwyciężył grzech i śmierć. Dlatego z radością wołamy: ‘Chwała i cześć, Chryste, żeś przez krzyż swój świat odkupić raczył’” (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

ŚWIATŁOŚĆ ŻYCIA W CHRYSTUSIE

W okresie Bożego narodzenia przybywa światła w naszych domach, zagrodach i ulicach. Te światła chociaż w większości nie są ukierunkowane na potrzeby naszego ducha, to jednak stwarzają pewną atmosferę, która może nam pomóc odnaleźć świąteczne światło, które może wypełnieć nasze serce nadzwyczajnym pokojem. W dekoracjach nowojorskich Mikołaj w rubasznym kształcie zdominował Postać która jest źródłem i sensem bożonarodzeniowego świętowania. Nowojorska postać ostać św. Mikołaja przypomina o prezentach, które czekają w sklepach, aby je kupić. Niesie on radość i szczęście, które zazwyczaj kończą, szczególnie w przypadku dzieci, kilka minut po rozlokowaniu świątecznych prezentów. Zaś prawdziwego, świątecznego przesłania św. Mikołaja nie znajdziemy w reklamowych spotach z jego udziałem tej postaci, ale w krótkim filmie na stronie internetowej „catholicscomehome.org”, co znaczy „katolicy przyjdźcie do domu”. Św. Mikołaj, jak ten z parady dziękczynienia jedzie na saniach pozdrawia ludzi, obdarza prezentami a przed wszystkim wzywa do radości. W pewnym momencie zatrzymuje sanie, wysiada z nich i pieszo rusza w drogę, aby spełnić swoją najważniejszą misję. Pośród świątecznych rozradowanych ulic miasta zdąża do stajenki betlejemskiej. Zdejmuję czapkę, klęka przy żłóbku, w którym jest dzieciątko Jezus i zawraca się do wszystkich, mówiąc: „Przyjdźcie do domu, tu narodziła się Miłość”. Piękna świąteczna refleksja: Trzeba się przedrzeć przez przedświąteczny i świąteczny harmider, wrócić do „domu”, uklęknąć przed Miłością, która napełni swoim pokojem i radością nasze serca, nasze rodziny i nasze świątecznie udekorowane domy.

Wołanie powrotu do „domu” rozlega się w nowojorskich kościołach nie tylko przez liturgię adwentową, ale także przez wymowne dekoracje, które pojawiają się tuż po Dniu Dziękczynienia na początku Adwentu. Jednym z elementów adwentowego wystroju kościoła są tak zwane „żłóbki miłości”. Bożonarodzeniowa szopka za nim znajdzie się w niej figurka Dzieciątka Jezus, staje się miejscem świątecznej wymiany miłości. Do pięknie udekorowanej szopki wykładane są kartki z listą rzeczy dla potrzebujących. Wierni biorą te kartki, kupują wymienione rzeczy i przynoszą do kościoła. Po czym woluntariusze dostarczają je potrzebującym, którzy często piszą na kartkach o swoich potrzebach. Dzięki tym darom wielu biednych i potrzebujących może radośniej przeżyć te święta mierzoną także obfitością świątecznego stołu, chociaż ten stół nie zastąpi radości, która się rodzi ze świadomości, że Bóg to ogarnia nas swoją miłością posyłając do nas dobrych życzliwych ludzi, w momencie gdy jest nam bardzo ciężko.

„Żłóbek miłości” w roku 2015 przygotowano także w kościele Dzieciątka Jezus w Richmond Hill w Nowym Jorku. Stał się on znany nie tylko w Nowym Jorku czy Stanach Zjednoczonych ze względu na wyjątkowy dar jaki w nim złożono. W poniedziałek 23 listopada o godz. 13:00 w czasie sprzątania świątyni kościelny usłyszał płacz dziecka. Zdziwiony zaczął się za nim rozglądać. Głos dochodził ze stajenki betlejemskiej. Podszedł i nie mógł uwierzyć własnym oczom. W żłóbku leżał owinięty w fioletowy ręcznik noworodek. Jak się później okazało miał jeszcze nieodciętą pępowinę. Był to chłopiec. Kościelny powiedział: „Ktokolwiek porzucił to dziecko, przyniósł je do bezpiecznego miejsca, nie pozwolił, aby ono umarło”.  Zaś ks. Christopher Heanue tak skomentował to wydarzenie: „Nie zbadane są drogi Boże. Matka tego dziecka musiała znaleźć się w bardzo trudnej sytuacji życiowej.  Jednak znalazła w tym żłóbku, puste miejsce, gdzie za kilka tygodni położymy Dzieciątko Jezus bezpieczny dom dla swojego synka. To dziecko jest cudownym darem dla naszego kościoła”. Rzeczniczka Diecezji Brooklyn-Queens, Rocio Fidalgo powiedziała: „Rozpacz przez jaką musiała przejść ta kobieta jest dla nas niepojęta. Zostawiła swoje dziecko w żłobie, gdzie narodzi się Jezus, chciała by chłopiec był blisko Niego”. W czasie pierwszej Mszy św. po znalezieniu dziecka ks. Christopher Heanue powiedział o dziecku „nasz mały Jan Chrzciciel poprzedził cztery tygodnie dzieciątko Jezus”.  Zaś parafianie z wielką radością nazywają chłopca „Dzieciatko Jezus”. Wielu z nich chce adoptować dziecko, ale póki co niemowlę całkiem zdrowe znalazło się w szpitalu jak to wymagają procedury prawne.

Powyższa historia mimo pewnego tragizmu może być piękną bożonarodzeniową historią o ocalającej miłości, którą odnajdujemy w betlejemskiej stajence. W niej to mały chłopiec ocalił swoje życie, a matka została uratowana przed tragedią zabicia swojego dziecka. Nie zbadane są wyroki boskie. Może kiedyś matka ze swoim synkiem stanie przy tej samej stajence i ze łzami w oczach będzie dziękować Bogu za „żłobek miłości”, który ocalił od śmierci jej synka, a ją uwolnił wyrzutów sumienia, przypominających o wiecznej zatracie. Zachowanie matki wskazuje, że tak może się stać. Kamery zanotowały, że dwie godziny po zostawieniu dziecka matka wróciła, aby sprawdzić, czy jest ono bezpieczne. Zaś prawo daje jej 60 dni na przyjęcie dziecka.

Nowojorskie „żłóbki miłości” przypominają polskie „okna życia”, które są teraz zagrożone. Zagrożenie płynie nie skądinąd tylko z Nowego Jorku, z wieżowca, który swym charakterystycznym kształtem „tabliczki czekolady” zwraca uwagę przechodniów. Jest to gmach ONZ.  Jak zapewne wiemy Komitet Praw Dziecka ONZ wzywa Polskę do likwidacji „okien życia”. Nadzieja rodząca się w blaskach stajenki betlejemskiej napawa nas nie tylko radością, ale daje pewność, że ogarnięci betlejemską światłością odnajdziemy moc, aby przeciwstawić się wszelkiemu złu, w tym także zamknięciu „okien życia”, przez które dociera do nas światło betlejemskiej gwiazdy, i dzięki któremu możemy radować się pięknem życia doczesnego, wyglądając z nadzieją szczęśliwej wieczności.

Nad św. Pawłem otwarło się „niebieskie okno” i światłość ogromna powaliła go na ziemię i przepaliła jego serce i dusze i tak z prześladowcy wyznawców Chrystusa stał się gorliwym Jego wyznawcą. Zapewne wspominając to światło z całym przekonaniem pisał w Liście do Efezjan: „Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa, który napełnił nas wszelkim błogosławieństwem duchowym na wyżynach niebieskich w Chrystusie. W Nim bowiem wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem”. Zapewne w tych słowach pobrzmiewają słowa Psalmu, które św. Paweł jako gorliwy faryzeusz niejeden raz odmawiał: „Chwal, Jerozolimo, Pana, wysławiaj twego Boga, Syjonie. Umacnia bowiem zawory bram twoich i błogosławi synom twoim w tobie”. Odnalazł on w Chrystusie światło, o którym pisze św. Jan w Ewangelii: „W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła”. Nie wszyscy z jego pokolenia przyjęli to światło: „Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi”.

Kolejny raz w sposób szczególny to światło przychodzi do nas w okresie Bożego Narodzenia. Jeśli otworzymy okna swojego życia na to światło, wtedy staniemy się dziećmi Bożymi. Św. Jan Paweł II mówił: „Jezus z Nazaretu jest Bogiem-z-nami, Emmanuelem: kto Go zna, zna Boga, kto Go widzi, widzi Boga, kto idzie za Nim, idzie za Bogiem, kto jednoczy się z Nim, jest zjednoczony z Bogiem (por. J 12, 44-50). W Jezusie narodzonym w Betlejem Bóg poślubia ludzką naturę i staje się dostępny, zawierając przymierze z człowiekiem” (Kurier Plus 2014).

JĘZYK BOGA 

W jednym ze swoich kazań ks. M. Link opowiada historię chłopca imieniem Emanuel, który koniecznie chciał się dowiedzieć, w jakim języku mówi Bóg. Rodzice nie wiedzieli, co odpowiedzieć swemu dziecku. Zapytał, zatem swego nauczyciela w szkole, który po długim namyśle powiedział: „Naprawdę, nie wiem”. Emanuel zadawał to pytanie mieszkańcom swojego miasta. Nikt jednak nie znał odpowiedzi. Ktoś jednak musi znać odpowiedź – myślał chłopiec. Pytanie to nie dawało spokoju nawet wtedy, gdy osiągnął wiek dojrzały. W poszukiwaniu odpowiedzi wyruszył do innych krajów. Podróżował po świecie i zadawał wielu ludziom pytanie: „W jakim języku mówi Bóg. Odpowiedź była niezmienna – „Nie wiem”. Aż w końcu dotarł nocą do małego miasteczka Betlejem. Bezskutecznie szukał w nim noclegu. Po długich poszukiwaniach, zrezygnowany udał się za miasto, gdzie były groty skalne, w których pasterze trzymali swoje trzody. Wszedł do jednej z nich, w nadziei, że znajdzie tam schronienie na noc. Po wejściu do groty był zaskoczony powitaniem. Młoda matka powiedziała do niego: „Witaj Emanuelu, myśmy oczekiwali ciebie”. Jego zdumienie nie miało granic, gdy młoda kobieta zaczęła mówić: „Długi czas podróżujesz po świecie, szukając odpowiedzi na pytanie, w jakim języku mówi Bóg. Dzisiaj znalazłeś odpowiedź. Tej nocy na własne oczy możesz się przekonać, w jakim języku Bóg mówi do nas. Bóg z miłości zesłał nam swojego Syna. Bóg mówi do nas językiem miłości”. Wzruszony Emanuel padł na kolana przed małym Dziecięciem i z radości zapłakał. Teraz już wiedział, w jakim języku Bóg przemawia do człowieka. Był to najpiękniejszy język, zrozumiały dla wszystkich ludzi na świecie, niezależnie od okresu historii. Urzeczony tą radosną nowiną, Emanuel został kilka dni ze Świętą Rodziną, pomagając Maryi i Józefowi, poczym udał się w drogę powrotną domu.

 W czasie drogi, a później w domu chciał, aby wszyscy wiedzieli, że Bóg przemawia do nas językiem miłości. “Ale jak głosić najskuteczniej tę prawdę, aby wszyscy ją zrozumieli”- zastanawiał się Emanuel. „Oczywiście, że muszę mówić językiem miłości, bo tylko ten język jest zrozumiały dla wszystkich”. Emanuel zaczął przemawiać do ludzi językiem miłości. Wkrótce doświadczył, jak wielka moc przekonania tkwi w tym języku, jak niezgłębionym jest on źródłem radości i mądrości, pokoju i jedności oraz nadziei.

Bóg przemawia do nas językiem miłości. W Ewangelii św. Jana czytamy: „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne”. Zaś św. Paweł w liście do Efezjan pisze: „Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w umiłowanym”. Kontynuację tej myśli odnajdujemy w zacytowanym na wstępie tych rozważań fragmencie Ewangelii. Słowo było u początków Wszechświata. To Słowo było Bogiem, było Miłością. To z miłości Bóg stworzył świat. Koroną tego stworzenia Bóg uczynił człowieka. A zatem człowiek to szczególnie umiłowana „cząstka” stworzenia. A gdy człowiek przez nieposłuszeństwo utracił przyjaźń Boga, Ten się nie odwrócił od niego, ale obiecał swego Syna, aby zbawić człowieka. Syn jest Słowem Ojca. Bóg z miłości posłał swojego Syna, który jest życiem i światłością ludzi. On z miłości oddał za nas swoje życie. W Nim możemy mieć pewność, że w powodzi zła nie utoniemy, że zbawienie będzie naszym udziałem, jeśli uczepimy się Jego szaty. Lecz człowiek potrafi wzgardzić Miłością, może być głuchy na język miłości. „Przyszedł On do swoich, a swoi Go nie przyjęli”. Tak było, gdy narodził się w stajence betlejemskiej, tak też jest dzisiaj. Ale ci, którzy Go przyjmują mają moc przemiany w dzieci boże, których udziałem jest zabawienie.

Książka pt. „Moments for Grandparents” Roberta Stranda zawiera pouczającą historię o tym, jak bardzo cenną rzeczą jest miłość. Bogaty Anglik Baron Fitzgerald był ojcem jedynaka. To zrozumiale, że jedyne dziecko było oczkiem w głowie rodziców. Życie rodziców koncentrowało się wokół małego chłopca. Gdy chłopiec osiągnął wiek młodzieńczy zmarła jego matka. Teraz, ojciec otoczył syna jeszcze większą troską i bezgraniczną miłością. Chciał zastąpić synowi także matkę. Ta ogromna miłość pchnęła go na dno rozpaczy, gdy po kilku latach zmarł jego umiłowany syn. Te przeżycia były także powodem choroby i przedwczesnej śmierci Fitzgeralda. Ale nim to nastąpiło Fitzgerald sporządził bardzo szczegółowy testament i instrukcję, jak ma być on wyegzekwowany. W swoim testamencie napisał, aby zgromadzone dzieła sztuki sprzedano na aukcji. Wartość tej kolekcji obrazów liczona była w milionach funtów angielskich. To zrozumiale, że aukcja zgromadziła wielu ludzi, zainteresowanych nabyciem wspaniałych dzieł sztuki. Wśród tych dzieł był obraz, który nie zwracał niczyjej uwagi. Był to portret jedynego umiłowanego syna Fitzgeralda, namalowany przez nieznanego artystę. Na początku aukcji, zgodnie z wolą zmarłego rozpoczęto licytację od obrazu „Mój umiłowany syn”. Obraz nie przedstawiał wielkiej wartości artystycznej, stąd też nikt nie kwapił się z jego nabyciem… z wyjątkiem jednego staruszka. Był to służący z domu Fitzgeralda, który znał tego chłopca, bardzo go kochał i służył mu do ostatnich chwil życia. Był on jedynym, który chciał kupić ten obraz. Kupił go za niecałego funta. Po sprzedaży obrazu, prowadzący aukcją przerwał ją i kazał adwokatowi przeczytać testament zmarłego. Wszyscy zaskoczeni taką decyzją z uwagą wsłuchiwali się w ostatnia wolę Fitzgeralda, która brzmiała: „Ktokolwiek kupi portret mojego syna, otrzyma całą kolekcję. Aukcja jest skończona”.

Chrystus przychodzi do nas, jako Miłość. Przychodzi nieraz do nas pod postacią wartości, które nie wytrzymują doraźnej konkurencji z krzykliwymi wartościami tego świata. Ale kto Go przyjmie zyskuje wszystko, i na ziemi, i wieczności (Kurier Plus, 2021).