|

19 niedziela zwykła Rok A

PATRZ W NIEBO 

Gdy tłum został nasycony, zaraz Jezus przynaglił uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, zanim odprawi tłumy. Gdy to uczynił, wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, a On sam tam przebywał. Łódź zaś była już sporo stadiów oddalona od brzegu, miotana falami, bo wiatr był przeciwny. Lecz o czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze. Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli.  Jezus zaraz przemówił do nich: „Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. Na to odezwał się Piotr: „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie”. A on rzekł: „Przyjdź”. Piotr wyszedł z łodzi i krocząc po wodzie przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: „Panie, ratuj mnie”. Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?”. Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył. Ci zaś, którzy byli w łodzi, upadli przed Nim, mówiąc: „Prawdziwie jesteś Synem Bożym” (Mt 14,22–33).

W czasie sztormu, początkujący żeglarz wspinał się po raz pierwszy na maszt. Wpatrzony w niebo swobodnie zdążał do celu. Jednak w połowie drogi zatrzymał się i spojrzał na dół. Zobaczył rozszalałe morze i fale wdzierające się na pokład. Ten widok wypełnił jego serce paraliżującym lekiem. Nie mógł się ruszyć. Widząc to, jeden ze starszych żeglarzy krzyknął: „Patrz w niebo! Patrz w niebo!” Młody marynarz posłuchał rady starszego kolegi i szczęśliwie wspiął się na szczyt masztu.

Nasze życie podobne jest czasami do wzburzonego oceanu. Cierpienie fizyczne i duchowe wdziera się do łodzi naszego życia. Opadają ręce, a serce wypełnia lęk i beznadzieja. Wydaje się nam, że na niebie naszego życia pogasły wszystkie gwiazdy. Tak nam się wydaje, bo zapominamy o spojrzeniu w niebo, brakuje nam siły, aby oderwać się od cierpienia, które nas dopadło i trzyma jak w szponach. Przesłania ono wszystko, mimo, że na niebie naszego życia płonie jeszcze tyle gwiazd. Potrzebujemy wtedy doświadczonego „żeglarza”,który słowami „Patrz w niebo” pomoże nam dotrzeć, na wzburzonych falach naszego życia do spokojnego portu zatrzymania.

Piotr dopóki wpatrywał się w Chrystusa bezpiecznie szedł po wzburzonych falach jeziora, gdy jednak odwrócił się od Chrystusa i spojrzał na spienioną głębię przeraził się, i zaczął tonąć. Wzburzone fale przysłoniły się mu wszystko. W ostatniej chwili jednak zawołał: „Panie, ratuj mnie”. Ten krótki moment spojrzenia na Chrystusa uratował mu życie. Wtedy Jezus powiedział do niego z wyrzutem: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?” Ta scena ma wymiar realny, jak i też symboliczny. Wiara w Chrystusa jest spojrzeniem w niebo, które chroni przed zagubieniem w labiryncie doświadczeń życiowych. Prowadzi nas do celu nawet wtedy, gdy ludzkie wsparcie jest zawodne, niewystarczające. Spojrzenie na Chrystusa jest spojrzeniem na nasze życie z perspektywy wieczności. Ta perspektywa pozwala nam poustawiać we właściwych proporcjach wszystko, co nas spotyka na drogach ziemskiego pielgrzymowania.

Wzrok wiary staje się ogromnym źródłem mocy w pokonywaniu burz życiowych i niezmiennie wskazuje na zorzę poranną, z jasności, której wyłania się postać Chrystusa zmartwychwstałego (z książki Ku wolności).

ODNALEŹĆ

Gdy Eliasz przybył do Bożej góry Horeb, wszedł do pewnej groty, gdzie przenocował. Wtedy Pan zwrócił się do niego i prze¬mówił słowami: „Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana”.  A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Panem. Ale Pan nie był w wichurze. A po wichurze trzęsienie ziemi: Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień: Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty (1 Krl 19,9a.11–13).

W czasie pielgrzymowania po Ziemi Świętej bardzo mocno wpisuje się w pamięć i serce nocna wspinaczka na górę Horeb, zwana inaczej górą Synaj lub Górą Mojżesza.  Wznosi się ona 2285 metrów nad poziom morza. Na jej szczyt prowadzą dwie drogi. Pierwsza zwana jest droga wielbłądów. Można przy niej wynająć wielbłąda i na jego grzbiecie dotrzeć do celu. Inna droga jest nieco trudniejsza, bardziej stroma. Trzeba pokonać około 3000 stopni wykutych w skale. Najczęściej pielgrzymi wyruszają na górę Horeb o godzinie 2:00 w nocy. W czasie nocnego pielgrzymowania nie dokucza słońce, a na niebie można oglądać miliony gwiazd, a czasami księżyc. Niesamowitą, niemal mistyczną ciszę, wypełnianą modlitwą i pobożnymi myślami przerywa tylko pokrzykiwanie przydrożnych sprzedawców. Pielgrzymi wyruszają tak wcześnie, aby ze szczytu góry, patrząc w kierunku Zatoki Akaba podziwiać cudowny wschód słońca. Różne odcienie czerwieni i żółci wschodzącego słońca przywołują na pamięć zdarzenie sprzed tysięcy lat. Wtedy to pośród błyskawic, grzmotów, ognia i dymu Bóg mówił do Mojżesza, a ogień boży wyrył na kamiennych tablicach 10 przykazań. Pośród porannych zórz, oczyma wiary możemy dostrzec, tak jak kiedyś Mojżesz zstępującego do nas Boga.

Kilkaset lat po Mojżeszu, w tym świętym miejscu Bóg mówił do proroka Eliasza, o którym czytamy w Pierwszej Księdze Królewskiej, zacytowanej na wstępie tych rozważań. W czasach Eliasza naród wybrany był podzielony na dwa królestwa. Zagrożona była wiara w Jedynego Boga. Eliasz bronił prawdziwej wiary. Surowo upominał króla, który zdradził przymierze z Bogiem. Eliasz wezwał proroków Baala na Górę Karmel, gdzie przed całym ludem Bóg okazał swoją moc. Prorocy Baala zostali wytraceni. Jednak Eliasz musiał uciekać przed prześladowaniem. Udręczony zatrzymał się na pustyni i prosił Boga o śmierć: „Wielki już czas, o Jahwe! Odbierz mi życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków”. Była to próba jego wiary. Prorok zrobił wszystko, co w jego mocy. Pozostała mu jedynie wierność Bogu do końca. Za namową anioła Eliasz udał się w długą drogę do góry Horeb. I tu Bóg przemówił do niego w łagodnym powiewie wiatru. Bóg zapytał swojego proroka: „Co ty tu robisz Eliaszu?” Eliasz odpowiedział: „Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Boga zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, zniszczyli Twoje ołtarze, Twoich proroków zabili mieczem. Ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze na moje życie”. Udręczonemu prorokowi Bóg jawi się, jako chwila wytchnienia, spokoju, dobroci, poczucia bezpieczeństwa. To było tak bardzo potrzebne Eliaszowi zmęczonemu przeciwnościami życia.

Bóg przychodzi do nas na różne sposoby. Możemy Go spotkać pośród błyskawic i gromów, jak Mojżesz na górze Synaj, możemy Go spotkać w łagodnym i cichym powiewie wiatru, jak Eliasz na tej samej górze. Możemy go spotkać także zacisznym gabinecie naukowym, jako miało miejsce w życiu Antonyego Flew, najsłynniejszego filozofa ateisty czasów współczesnych. W roku 2007 opublikował on książkę pt. „Bóg istnieje”. Vaghese we wstępie książki pisze: „Nie ulega wątpliwości, że w ciągu minionych stu lat żaden inny filozof głównego nurtu nie przedstawił równie uporządkowanego, wyczerpującego, oryginalnego i doniosłego stanowiska ateistycznego jak to, które przez pięćdziesiąt lat krytyki teologii wypracował Antony Flew”.

Zmiany jego poglądów nie spowodowało jakieś nadzwyczajne zdarzenie. Po prostu, jako wybitny filozof doszedł do tego na drodze logicznego rozumowania. Tak pisze na temat swego obecnego światopoglądu: „Pora teraz odłożyć na bok przypowieści i wyłożyć karty na stół, przedstawić własne poglądy i argumenty na ich rzecz. Otóż wierzę teraz, że wszechświat powołała do istnienia nieskończona Inteligencja. Wierzę, że misterne prawa rządzące wszechświatem objawiają to, co naukowcy nazwali Umysłem Boga. Wierzę, że życie i jego odtwarzanie mają początek w boskim Źródle.

Dlaczego w to wierzę, skoro przez ponad pół wieku broniłem światopoglądu ateistycznego? Najkrócej mówiąc dlatego, że moim zdaniem taki właśnie obraz wyłania się ze współczesnej nauki. Nauka uzmysławia trzy aspekty przyrody świadczące o istnieniu Boga. Aspekt pierwszy polega na tym, że przyroda jest posłuszna prawom. Aspekt drugi to życie, czyli inteligentnie zorganizowane i działające celowo istoty wyłonione z materii. Aspektem trzecim jest samo istnienie przyrody. Ale nie tylko nauka mnie prowadziła. Pomógł mi również ponowny namysł nad klasycznymi argumentami filozoficznymi.

Mojego odejścia od ateizmu nie spowodowało żadne nowe zjawisko ani argument. Przez minione dekady cała konstrukcja mojego myślenia podlegała przebudowie. Wynikało to z nieustannego namysłu nad wymową wyników badań przyrodniczych. Gdy ostatecznie doszedłem do uznania istnienia Boga, nie była to zmiana paradygmatu, gdyż paradygmatem moim pozostała reguła, którą w Państwie ustanowił Platoński Sokrates, powiadając z naciskiem, że „za danym rozumowaniem musimy iść, dokądkolwiek prowadzi”.

Apostołowie mieli niezwykłą i niepowtarzalną okazję spotkania z Bogiem. Z Synem Bożym dzielili swoje ludzkie trudy, problemy i radości. Zasiadali do wspólnego stołu. Dzielili chleb z jednego bochenka. Słuchali Jego mądrych, pełnych mocy słów. Ze zdumieniem patrzyli na Jego cuda. Patrzyli także na śmierć swego Mistrza na krzyżu. To tragiczne wydarzenie w blaskach zmartwychwstania stało się dla nich fundamentem wiary. Wiary tak mocnej, że gotowi byli oddać za nią swoje życie. Ona była dla nich radością i sensem życia, ona nadawała codzienności nadzwyczajnego piękna, tak że chciało się z radości śpiewać. Stąd też zapewne wywodzi się powiedzenie: „Smutny święty, to żaden święty”. Prawdziwa i autentyczna wiara uskrzydla i przenosi w rejony radości dostępnej tylko dla człowieka głęboko wierzącego. Tego nie da połowiczna, letnia wiara. Św. Paweł mówi, jeśli będziesz letni w swojej wierze to cię wyplują. Chrystus przez trzy lata przygotowywał apostołów do takiej wiary. Ewangelia z dzisiejszej niedzieli przedstawia nam jedną z lekcji, jakich udzielił Chrystus apostołom.

W Ewangelii czytamy: „Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. Jezus zaraz przemówił do nich: ‘Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się’. Na to odezwał się Piotr: ‘Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie’. A On rzekł: ‘Przyjdź’”. Piotr usłuchał Jezusa i zaczął kroczyć po wodzie. Ale w pewnym momencie przestraszył się wzburzonych fal. I zaczął tonąć. Jezus podał mu rękę, karcąc go: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?” Piękna lekcja wiary dla św. Piotra. Jeśli będziesz ufał bezgranicznie Bogu wszystko jest możliwe. Była to także lekcja dla pozostałych apostołów, którzy widząc to wyznali: „Prawdziwie jesteś Synem Bożym”. Można jednak nie wykorzystać szansy umocnienia wiary nawet w tak dobrej szkole. Przecież jeden z apostołów zdradził swego Mistrza.

Jesteśmy w szkole wiary. Słyszymy słowa Jezusa i świadectwa Jego cudów, mamy do dyspozycji Jego Kościół z depozytem sakramentów, które umacniają i pogłębiają wiarę. Czy wykorzystujemy tę szansę? Tu nie wystarczy znajomość prawd wiary, nawet najlepsza. Z tego świętego depozytu trzeba korzystać, nim żyć. Świetnie ilustruje tę prawdę poniższa anegdota.  Niedomyty niedowiarek mówi do księdza: „Chrześcijaństwo istnieje już dwa tysiące lat, a ja nie widzę, by ludzie przez ten czas choć trochę zmienili się na lepsze”. Na to ksiądz: „Woda istnieje od miliardów lat, a niech pan się przyjrzy swoim uszom i szyi” (z książki (Bóg na drogach naszej codzienności).

CZEMU ZWĄTPIŁEŚ?

Bracia: Prawdę mówię w Chrystusie, nie kłamię, potwierdza mi to moje sumienie w Duchu Świętym, że w sercu swoim odczuwam wielki smutek i nieprzerwany ból. Wolałbym bowiem sam być pod klątwą i odłączonym od Chrystusa dla zbawienia braci moich, którzy według ciała są moimi rodakami. Są to Izraelici, do których należą przybrane synostwo i chwała, przymierza i nadanie Prawa, pełnienie służby Bożej i obietnice. Do nich należą praojcowie, z nich również jest Chrystus według ciała, który jest ponad wszystkim, Bóg błogosławiony na wieki. Amen (Rz 9,1–5).

W Biblii woda ma różnorakie znaczenie. Dosyć często staje się symbolem chaosu i śmierci. W Księdze rodzaju czytamy: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była na powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami” (Rdz. 1, 1-2). Podczas biblijnego potopu woda niosła zniszczenie i śmierć. W czasie przejścia przez Morze Czerwone, armia faraona została pogrążona w wodnych odmętach. Zaś w zacytowanej na wstępie perykopie ewangelicznej Chrystus jawi się jako Pan chaosu i śmierci. Wprowadza porządek i staje się źródłem życia. Wbrew wszelkim prawom natury kroczy spokojnie po wzburzonych falach jeziora. W Chrystusie naturalny porządek rzeczy został podporządkowany rzeczywistości nadprzyrodzonej. Ten widok przeraził Apostołów, a wtedy Chrystus mówi do nich: Odwagi! To ja jestem, nie bójcie się”. Przez wiarę mamy udział w mocy Chrystusa. Mocą tej wiary Piotr kroczy po wodzie wzburzonego jeziora. Ale wystarczył moment zwątpienia w wierze i już zaczął tonąć. Uratowało go wołanie o pomoc. Chrystus wyciągnął rękę i uratował życie Piotra. Jezus nie omieszkał wtedy wytknąć Piotrowi brak wiary: Czemu zwątpiłeś, człowiecze małej wiary? Ufność w wierze zasadza się na relacji synowskiej do Boga, do którego, jak poucza Chrystus, powinniśmy się zwracać Ojcze

Grupa naukowców zajmująca się rzadkimi okazami roślinności alpejskiej rozpoczęła swe poszukiwanie w najwyższych partiach szwajcarskich Alp. Przez lornetkę dostrzeżono w głębokiej rozpadlinie skalnej rzadko spotkany górski kwiat. Na dno tej rozpadliny można było dostać się tylko przy pomocy liny ratowniczej. Żaden z naukowców nie czuł się na tyle pewny, aby bezpiecznie zejść na dno przepaści. Zwrócili się o pomoc do młodego chłopca, który pilnował stado owiec. Zaproponowali mu dużą sumę pieniędzy, jeśli zejdzie na dno rozpadliny. Pasterz bardzo potrzebował pieniędzy, ale był świadom, że jest zadanie zbyt trudne i niebezpieczne. Kilka razy podchodził na brzeg przepaści, szacując swoje możliwości bezpiecznego wykonania zaproponowanego zadania. Obawiał się także powierzenia swego życia nieznanym ludziom.  Nie chciał, aby linę, na której zawisło jego życie trzymali ludzie nie mający większego doświadczenia. Chłopiec zastanawiał się długo, poczym poprosił ich, aby zaczekali. Odszedł i po niedługim czasie wrócił z niepozornym staruszkiem. Następnie oznajmił naukowcom, że jest gotowy do zejścia. „Teraz możecie przywiązać linę do moich ramion. Dopóki mój ojciec będzie trzymał linę, mogę bez obaw schodzić na dno przepaści. (Kathy Collard Miller and D. Larry Miller: God’s Vitamin C for the Spirit).

W naszym życiu stajemy niejeden raz w obliczu różnych wezwań, czy niebezpieczeństw. Zmagamy się nieraz z przeciwnymi wiatrami, godzą w nas spienione fale życia, zstępujemy na dno otchłani przykrych doświadczeń. Wydaje się nam nieraz, że jest to ponad nasze siły. Potrzebujemy wtedy solidnego oparcia, coś w rodzaju liny ratowniczej, która trzymana mocną ręką daje pewność zwycięstwa w różnych doświadczeniach, w tym także doświadczeniu śmierci. Dla wierzących taką liną jest wiara, która upewnia nas, że drugi koniec liny jest w ręku Boga. Taka wiara pozwoliła Piotrowi kroczyć po jeziorze, a później wyznać swoją przynależność do Chrystusa w męczeńskiej śmierci na krzyżu. Taka wiara dawała moc do pokonywania wielu doświadczeń życiowych jednemu z największych świętych naszych czasów Ojcu Pio, który tak mówi o swojej wierze: „Mam takie zaufanie do Jezusa, że choćbym widział otwarte piekło przed sobą, a sam znalazł się na krawędzi przepaści, to bym nie zwątpił, nie traciłbym ufności, nie rozpaczał, ale pokładał w Nim nadzieję. Do tej ufności pobudza mnie Jego łagodność. A gdy rozważam wielkie boje, które stoczyłem z szatanem (i odniesione zwycięstwa), jakie przy bożej pomocy stały się mym udziałem, to nie jestem w stanie nawet ich wyliczyć. I gdyby Jezus, odwieczne Słońce, mnie nie oświecił, nie ujął za rękę, to ileż razy- któż to wie? -zachwiałaby się moja wiara, moja nadzieja i pomniejszyła moja miłość, a mój umysł pogrążyłby się w ciemności? Widzę jasno, że to Jego działanie jest owocem Jego nieskończonej miłości. On mi niczego nie odmówił, więcej powiem: On dał mi więcej niż prosiłem”.  Dzisiaj do grobu Ojca Pio przybywają nieprzeliczone rzesze wiernych. Tak jak to było za życia Ojca Pio, tak i teraz doświadczają oni cudów i wielu łask bożych, w tym najważniejszej laski, łaski umocnienia wiary

Wspaniałe świadectwo wiary daje Tomasz More. Król Anglii Henryk VIII uczynił go swoim kanclerzem. W niedługim czasie po tej nominacji król Henryk VIII rozwiódł się i ponownie ożenił się z inna kobietą. Było to jawne przekroczenie prawa bożego jak i cywilnego. Zrozumiałe, że spotkało się z opozycją. W odpowiedzi na to król wydal dekret stwierdzający ważność drugiego małżeństwa i kazał ten dekret podpisać swoim urzędnikom, dając do zrozumienia, że kto nie podpisze, to nie tylko utraci urząd, ale może być skazany na karę śmierci. Tomasz More odmówił podpisania tego dokumentu, uważając, że ten dekret jest wbrew prawu bożemu i głosowi jego sumienia. Za ten jawny sprzeciw królowi został aresztowany i osadzony w więzieniu. Obiecując mu wolność, namawiano go do podpisania królewskiego dekretu. Tomasz More pozostał nieugięty. Po piętnastu miesiącach pobytu w więzieniu wykonano wyrok śmierci. Przed egzekucją napisał on list do swojej córki Meg, wyjaśniając, co robi, gdy ogarnia go lęk przed śmiercią.  „Staram się pamiętać św. Piotra, który zwątpił i zaczął tonąć na wzburzonym jeziorze. Wzywał wtedy Jezusa, a Ten go uratował. Ja czynię podobnie jak Piotr: wzywam ku pomocy Chrystusa… I gdy mu zaufam, On kładzie na mojej głowie swoje, a wtedy ustaje burza lęku i nie pozwala mi zaginąć w jego odmętach. A zatem, moja kochana córko, nie lękaj się o mnie bądź spokojnej myśli”.

Wiara nie daje gwarancji, że uchroni nas przed wszelkimi nieszczęściami. Daje ona jednak moc, aby się zmierzyć z nimi i przezwyciężyć je, a to zwycięstwa staje się źródłem radości i pokoju. Gandhi powiedział: „Człowiek, który ma w sobie chociaż małe ziarnko wiary w Boga nigdy nie utraci nadziei”. Ożywiony tą nadzieją psalmista wyśpiewuje: „Będę słuchał tego, co mówi Pan Bóg: oto ogłasza pokój ludowi i świętym swoim. Zaprawdę bliskie jest Jego zbawienie dla tych, którzy Mu cześć oddają, i chwała zamieszka w naszej ziemi” (Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

NA SKRZYDŁACH WIARY

Na różne sposoby wiara wpisuje się w nasze życie. W najogólniejszym sensie każdy człowiek jest wierzącym, tzn. wierzy w coś lub kogoś. Obiekt naszej wiary jest bardzo ważny, bo wyznacza kierunek naszego życia i pewnym sensie nadaje mu kształt. Można powiedzieć, że naszą wielkość i godność kreuje obiekt naszej wiary. O przemożnym wpływie wiary na nasze życie mówią stwierdzenia. „Wiara czyni cuda”, wiara przenosi góry”. Odnosi się to także do rzeczywistości ziemskiej. Wiara w wyzdrowienie potrzebna jest choremu. Medycyna zna przypadki śmierci pacjentów bez wyraźnej przyczyny medycznej. Po prostu pacjent załamał się, stracił wiarę w uleczenie. Bez wiary w osiągnięcie wyznaczonego celu nie sposób dojść do czegokolwiek w życiu. Istotną rolę odgrywa wiara w Boga, gdyż odkrywa przed człowiekiem cel życia, wykraczający poza horyzont ziemski, poza granicę śmierci. Wiara w Boga umożliwia człowiekowi zrealizowanie się w najpełniejszym wymiarze. Biblia mówi, że człowiek został stworzony na obraz boży, został stworzony do nieśmiertelności. Przez wiarę wchodzimy w tak bliską wspólnotę z Bogiem, że stajemy się, jak mówi Pismo Święte dziećmi bożymi. Jeśli jednak wiara zamknie się w granicach rzeczywistości ziemskiej, to wtedy człowiek ograniczy się do swojego materialnego ogródka i nigdy nie wzniesie się do szybowania na niebieskich, bezkresnych przestrzeniach, gdzie można doświadczyć bliskości Boga i wieczności. Wiara niejako dopina nam skrzydła i umożliwia takie szybowanie.

Pokutuje nieraz przekonanie, że wiara w Boga chroni nas przed życiowymi trudnościami, przed niebezpieczeństwami, jest pewnego rodzaju zabezpieczeniem. Oczywiście Bóg w swojej nieogarnionej wszechmocy może prowadzić nas taką drogą. W najgłębszej jednak istocie wiara jest zabezpieczeniem, ale w innym wymiarze, który daje pewność zwycięstwa w perspektywie zbawienia. Daje moc przemiany czy wykorzystania codziennych przeciwności w naszym dążeniu do ostatecznego celu jakim jest zbawienie. Wracając ponownie do tytułowej metafory możemy powiedzieć, że wiara uskrzydla nas i unosi wysoko, skąd dostrzegamy sens tego wszystkiego w ostatecznej perspektywie.

Reportaż „Polska metryka Szlomo Jardena” zaprezentowany przez TV Polonia ukazuje między innymi ważną rolę modlitwy i wiary w przetrwaniu nieludzkich warunków. Tytułowy bohater reportażu, Szlomo Jarden od roku 1945 mieszkał w kibucu Degania Bet nad jeziorem Galilejskim. W reportażu odwoływał się często do katolickiego modlitewnika przysłanego mu przez znajomych z Polski. Prosił o ten modlitewnik, bo były w nim modlitwy, które z wiarą odmawiał w czasie koszmarnych dni hitlerowskich prześladowań. Jako młody chłopiec uciekł z getta warszawskiego i ukrywał się w okolicach Sochaczewa z fałszywą metryką do dziś żyjącego mieszkańca wioski Stara Sucha, Wiesława Adamiaka. Wspominał trudne dni, kiedy to zmarznięty i przemoknięty nocował w stercie słomy. Tak było ciężko, że momentami tracił chęć do życia. Przezwyciężał jednak samego siebie i szedł rankiem do kościoła, w którym długo się modlił. Po wyjściu, jak mówił świat wydawał mu się radośniejszy, piękniejszy i lepszy. Odzyskiwał chęć życia i moc zmierzenia się z trudnościami. Szlomo spotkał wielkodusznych gospodarzy, którzy przyjęli go i dali pracę. Pewnego razu jedna z córek gospodarza poradziła mu, aby poszedł do miejscowego proboszcza i udając jej znajomego, Wiesława Adamiaka poprosił o metrykę chrztu. Proboszcz zadał mu kilka pytań i wypisał metrykę. Po czym położył rękę na ramieniu chłopca i powiedział: „Chłopcze drugi raz nie przychodź po metrykę”. Szlomo był świadom, że proboszcz wiedział doskonale, że jest on żydowskim dzieckiem. Powiedział w reportażu, że do dziś czuje rękę proboszcza na swoim ramieniu, jako dotknięcie dobrego człowieka. Wyznał także, że modlitwie i wierze zawdzięcza swoje ocalenie. Wiara i modlitwa nie usunęły życiowych trudności, ale przypięły mu skrzydła, na których się wzniósł ponad przeciwności życiowe.

Oczywiście najważniejszy w wierze jest jej zbawczy wymiar. Wiara unosi nas ponad wszelkie niedogodności życia i przybliża do Boga, w którym jest nasze zbawienie, nasza wieczność. W ten wymiar wiary wprowadza nas pierwsze czytanie z dzisiejszej niedzieli. Prorok Eliasz odważnie stawał w obronie wiary w jedynego Boga, czym naraził się królowej Jezabel, szerzącej kult bożków pogańskich. Rozstrzygnięciem sporu o prawdziwość Boga – Jahwe i Baala miały być publiczne ofiary całopalne na. Jahwe pozwolił Eliaszowi dokonać cudu, który przekonał Izraelitów o fałszywości Baala. 450 proroków tego bożka zostało zabitych. Jezabel rozwścieczona śmiercią proroków Baala postanowiła zgładzić Eliasza. Prorok musiał uciekać. Ucieczka tak go wyczerpała, że prosił Boga o śmierć. Ale Bóg poprowadził go na Górę Horeb i tam mu się objawił. „Gdy Eliasz przybył do Bożej góry Horeb, wszedł do pewnej groty, gdzie przenocował. Wtedy Pan zwrócił się do niego i przemówił słowami: ‘Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana’. A oto Pan przechodził”. Po burzy, trzęsieniu ziemi, ogniu nastał łagodny powiew i wtedy Eliasz spotkał przechodzącego Jahwe. Wiara doprowadziła go do doświadczenia obecności Boga i to doświadczenie umocniło Eliasza tak, że pełen radości i mocy dalej pełnił swoją misję.

Umocnienia wierze potrzebowali także uczniowie Jezusa, szczególnie wtedy, gdy przyjdą prześladowania. Chrystus na różne sposoby umacniał ich wiarę. Szczególnie cuda Jezusa pozwalały apostołom doświadczyć w Chrystusie obecności Boga. Taki cel miał także cud w zacytowanej na wstępie Ewangelii. To wydarzenie głęboko osadzone w rzeczywistości możemy także interpretować w sensie przenośnym. Burzę na morzu możemy zinterpretować jako burzę wewnętrzną w sercu człowieka. Woda w Piśmie Świętym jest często symbolem śmierci, otchłani. Chrystus chodzi po wodzie, to znaczy, że jest zwycięzcą śmierci i otchłani. W Nim spełnia się odwieczne pragnienie człowieka o zwycięstwie nad śmiercią, marzenie o życiu wiecznym. Uczniom trudno uwierzyć, że jest to Jezus, myślą, że to zjawa. Do zalęknionych Chrystus mówi: „Odwagi! To ja jestem, nie bójcie się”. Wiara wymaga odwagi, aby uwierzyć w to co wydaje się niemożliwe. Piotr wiarą przezwyciężył lęk i wpatrzony w Chrystusa zaczął iść po wodzie. Jednak na moment odwrócił oczy od swego Mistrza i spojrzał na nawałnicę. A wtedy ogarnął go strach i zaczął tonąć. Nie został jednak sam. Zawołał do Chrystusa, a Ten mu podał rękę. Ratując go wytknął mu „małą wiarę”. Piotr wierzył, ale jego wiara okazała się zbyt mała w obliczu tak ciężkiej próby. Gdy Jezus wsiadł do łodzi wiatr się uciszył. Nastała cisza i spokój. Podobnie jak Eliasz w łagodnym powiewie odczuł obecność Boga, tak tutaj cisza była także znakiem jego obecności. Wracając do języka przenośni można powiedzieć, że zapanował pokój w duszy apostołów. A ten pokój rodził się z pewności, że z Jezusem mogą kroczyć po tafli wody, że śmierć i otchłań nie mają nad nimi władzy.

Patrząc na doświadczenie Piotra możemy powiedzieć, nasza wiara skoncentrowana na Chrystusie pozwala nam iść do przodu i pokonywać wszelkiego rodzaju nawałnice. Gdy jednak skoncentrujemy się na naszych trudnościach, niejako odwróceni od Chrystusa, wtedy zaczynamy tonąć. Ale nawet wtedy, uniesieni na skrzydłach wiary możemy wołać jak Piotr: „Panie, ratuj mnie!” i jak Piotr zobaczymy wyciągnięta do nas rękę Boga(z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

JAN NEWTON

Często porównujemy życie do żeglowania po wzburzonym morzu. Gdy wzmaga się nawałnica szukamy oparcia w drugim człowieku, ale nieraz to nie wystarcza, szczególnie wtedy, gdy nadciąga burza śmierci. Oparcie w takiej sytuacji odnajdujemy w Bogu, który przychodzi do nas na drodze wiary. Ewangeliczna scena przypomina nam, że mając wiarę możemy kroczyć bezpiecznie po wzburzonych falach, ale wystarczy chwila zwątpienia i zaczynamy tonąć. Ale i wtedy, gdy zawołamy jak Piotr: „Panie, ratuj mnie”, możemy liczyć na wyciągniętą rękę Boga. Nieraz burzliwe i trudne momenty życia stają się szczególnym czasem odnajdywania Boga. Doświadczył tego Jan Newton, protestancki pastor. Przeżycia w czasie sztormu sprawiły, że całym sercem przylgnął do Boga i napisał jeden z najpiękniejszych hymnów religijnych „Zdumiewająca łaska” (Amazing grace), który jest śpiewany zarówno w kościołach protestanckich jak i katolickich w Stanach Zjednoczonych. Oto fragment tego hymnu:

Zdumiewająca łaska! Jak cudownie brzmi

Ocaliła nędznika takiego jak ja

Byłem zagubiony, teraz się odnalazłem

Byłem ślepy, a teraz widzę

            Napełniła moje serce bojaźnią bożą

            I uwolniła mnie od lęku

            Jak cenna jest łaska, którą poznałem

            Godzina, kiedy pierwszy raz uwierzyłem

Jan Newton urodził się Londynie 24 lipca 1725 roku. Ojciec jego zajmował ważne stanowisko w śródziemnomorskiej flocie handlowej. Ciągle przebywał na morzu, z tej też racji nie wiele czasu poświęcał swojemu synowi, a ponad to, jego życie religijne i moralne nie mogło być wzorem dla małego chłopca. Cały ciężar wychowania Jana spadł na matkę, kobietę uczciwą i pobożną. Ona nauczyła trzyletniego syna czytania na tyle, że mógł samodzielnie czytać proste książki. Zapoznała go z Biblią i przekazała pewne zasady religijne. Matka zmarła, gdy Jan miał siedem lat. Stąd też wartości przekazane synowi nie mogły się pełni rozwinąć. Jednak ziarno zasiane w dzieciństwie nie zostało zmarnowane. Będzie ono wracać niepokojem sumienia w momentach, gdy zło zdominuje życie Jana. Przez całe życie będzie pamiętał, jak matka ze łzami w oczach prosiła Boga, aby dał jej synowi serce gotowe do służby Bogu. Po śmierci matki, ojciec Jana powrócił na krótko do domu, gdzie ponownie się ożenił. Macocha nie dbała o wychowania pasierba. Jan najczęściej bawił się z dziećmi z tzw. marginesu społecznego, do których wkrótce się upodobnił.

Jan został posłany do bardzo surowej szkoły w Stratford w hrabstwie Essex, gdzie nauczył się trochę łaciny. Młody człowiek coraz bardziej oddalał się od wartości, które przekazała mu matka. Chociaż niektóre zdarzenia przywoływały go do opamiętania. Pewnego razu został zrzucony z galopującego konia. Upadł kilkanaście centymetrów od drzewa, na którym sterczał ostry sęk. Dwunastoletni chłopiec uświadomił sobie, jak blisko był śmierci. Po tym wydarzeniu zawrócili z grzesznej drogi. Nie trwało to długo, w krótkim czasie znowu powrócił do poprzedniego stylu życia. Oto jeszcze jedno zdarzenie, które Jan odebrał jako upomnienie niebios. Otóż jeden z marynarzy obiecał mu i jego przyjaciołom wejście na pokład okrętu wojennego. O wyznaczonej godzinie mieli się wszyscy spotkać na brzegu i małą łódką dopłynąć do okrętu. Jan spóźnił się. Przyjaciele odpłynęli bez niego. Mała łódka zatonęła, a w niej jego przyjaciele. Po wpływem tych i podobnych przeżyć Jan wracał gorliwie do praktyk religijnych, ale nie na długo. W swoim dzienniczku napisał: „Był czas kiedy sądziłem, że jestem religijnym człowiekiem. Jednak, niestety to dobro nie miało solidnego fundamentu i znikało jak poranne chmury lub wczesna mgła. Wkrótce czułem się znużony i stopniowo się poddawałem i stawałem się gorszy niż byłem przedtem. Zamiast modlitwy uczyłem się przekleństw i bluźnierstw. Widziałem potrzebę praktykowania wiary, jako sposób uniknięcia piekła, ale bardzo byłem przywiązany do grzechu i nie miałem mocnej woli, aby z niego zrezygnować”

W roku 1742 z poręki ojca Jan podjął pracę na Jamajce, w ramach, której został posłany w celach biznesowych do Kent. Tutaj, Jan spotkał rodzinę przyjaciół swojej mamy. Znajomi mieli 14-letnią córkę, w której Jan zakochał się bez pamięci. Przedłużył swój pobyt. Statek, którym miał wracać na Jamajkę odpłynął bez niego. A gdy w końcu wrócił innym statkiem, ojciec, za karę posłał go do Wenecji jako zwykłego marynarza. W kolejnym rejsie Jan znowu został posłany do Kent. I znowu wbrew woli ojca przedłużył pobyt, a to z powodu narzeczonej, którą postanowił odwiedzić. A był to czas wojny między Francją a Anglią. Jan został zatrzymany i wcielony do angielskiej marynarki wojennej. Ojciec, bezskutecznie chciał wyciągnąć syna z tej służby. Udało się tylko załatwić stanowisko oficera na okręcie wojennym. Jan jednak zdezerterował. Po niedługim czasie został schwytany, publicznie wychłostany i zdegradowany do stopnia zwykłego marynarza. Na własną prośbę przeniesiono Jana na statek handlujący niewolnikami, którym płynął do Sierra Leone. W Plantane Islands Jan został sługą handlarza niewolnikami, który traktował go bardzo brutalnie. W roku 1748 udało mu się szczęśliwie dostać na pokład statku, który na polecenie ojca poszukiwał go.

Ostatecznie Jan Newton stał się właścicielem własnego statku handlującego niewolnikami. W czasie podróży w roku 1748 do Anglii dopadł ich sztorm. Pierwsze uderzenia spienionych fal spustoszyły statek. Jan był przekonany, że wraz ze statkiem wszyscy utoną. Stojąc w obliczu nieszczęścia, Jan prowadził w myśli dialog ze sobą: „Jeżeli to się nie stanie, to znaczy, że Bóg okazał nam swoje miłosierdzie”. Ale natychmiast przez głowę przebiegła inna myśl: „Dlaczego Bóg miałby mi okazać miłosierdzie”. Ostatecznie, statek wraz załogą ocalał. Jan był przekonany, że była w tym ręka Boża. Swoje myśli zwrócił na stałe ku Chrystusowi. Do końca życia będzie świętował dzień 10 maja 1748 roku jako dzień swego nawrócenia, jako „dzień poniżenia, przez które poddał swoją wole wyższej mocy”.

Po nawróceniu, przez jakiś czas Jan Newton trudnił się handlem niewolnikami, ale tylko, dlatego, że będąc blisko nich mógł im okazać więcej miłosierdzia i szacunku. W roku 1750 poślubił Mary Catlett, w której zakochał się wiele lat temu. Następnie porzucił handel niewolnikami i tak jak jego matka prosiła Boga, całe swoje serce oddał w służbę Bogu. W końcu poprosił o udzielenie posługi pastora. Otrzymał ją z rąk biskupa z Lincoln, który powierzył mu także parafię w Olney. Jan pracował bardzo owocnie. Kościół zawsze był przepełniony wiernymi. Stał się znanym kaznodzieją, także poza swoją parafią. W roku 1767 w Olney osiedlił się poeta William Cowper, z który Jan się zaprzyjaźnił. Wiliam pomagał Newtonowi w posłudze religijnej. Opracowali razem wiele pieśni religijnych.

Jan Newton zmarł 21 grudnia 1807 roku i został pochowany obok swojej żony w St. Mary Woolnoth. W roku 1893 prochy obojga zostały przeniesione do Olney (z książki Wypłynęli na głębię).

MODLITWĄ UCISZYĆ BURZĘ

W lipcu tego roku w Domu Seniora w Greenpoincie błogosławiłem mieszkanie pani Ireny Stępień, która przeprowadziła się tu z Maspeth. Po zakończeniu obrzędu poświęcenia usiedliśmy przy kawie i wtedy pani Barbara, opiekunka Ireny opowiedziała historię związaną z poprzednim lokatorem tego mieszkania, panem Henrykiem. Pewnego dnia Barbara przyszła do Henryka w zastępstwie swojej koleżanki. Henryk leżał na kanapie i oglądał nastawiony na cały regulator telewizor. Barbara powiedziała, że może trochę ściszyć telewizor. Henryk spojrzał zdziwiony na nią i zaczął rozmowę. Język jakiego używał był przeplatany niewybrednymi przekleństwami. Zaskoczona Barbara powiedział, że w takich warunkach nie może pracować, bo nie jest przyzwyczajona do tak wulgarnych przekleństw. W jej domu nigdy nie używa się przekleństw, a modlitwa jest na porządku dziennym. Henryk spojrzał na nią zdziwiony. O co jej chodzi? Po chwili zastanowienia, zagrożony perspektywą odejścia Barbary przestał przeklinać. Barbara poszła za ciosem i zaproponowała wyłączenie telewizora. Henryk wyłączył, ale złośliwie zapytał: „I co teraz będziemy robić?” „Odmawiać różaniec” – bez chwili zastanowienia odpowiedziała Barbara. Zbaraniały Henryk odgryzł się: „Dewotka, pobożna się znalazła”. Barbara się nie obraziła, tylko spokojnie nalegała, aby pomodlił się razem z nią. Po dłuższym milczeniu Henryk zgodził się. Modlitwa przeplatała cały dzień Henryka; posiłek, sprzątanie, wyjście do ogrodu na spacer, przyjmowanie leków. Dzień minął bardzo szybko i spokojnie. Ten pokój zagościł również w duszy Henryka. Troski związane z chorobą, poczuciem samotności, zagubienia głębszego sensu życia, zostały jakby złagodzone modlitwą. Pod koniec dnia Henryk zapytał Barbarę, czy ma jakieś jeszcze inne modlitewki. Oczywiście Barbara znała wiele innych modlitw. Po kilku dniach zastępstwo Barbary się skończyło. Na pożegnanie Henryk ze łzami w oczach, zapytał ją, czy nie mogłaby przychodzić codziennie. Te słowa tak wzruszyły Barbarę, że nie mogła powstrzymać łez. Wiedziała także, że to sprawiła modlitwa, bo modlitwa to zaproszenie Chrystusa z Jego pokojem i radością do naszej życiowej łodzi na wzburzonych falach oceanu.

Ewangelia z dzisiejszej niedzieli przenosi nas na wzburzone wody Jeziora Galilejskiego. Apostołowie dostrzegli postać człowieka kroczącego po wodzie. Przypuszczali, że to Jezus, ale nie byli pewni, dlatego Piotr powiedział: „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie”. A on rzekł: „Przyjdź”. Piotr wyszedł z łodzi i krocząc po wodzie szedł w kierunku Jezusa. Lecz na widok wzburzonych fal uląkł się, zwątpił i zaczął tonąć. W przerażeniu wołał: „Panie, ratuj mnie”. Jezus wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?”. Jest to jedno z najpiękniejszych ewangelicznych zdarzeń ukazujących potęgę wiary. Gdy uwierzymy, zaufamy bezgranicznie Chrystusowi, wtedy nawet na wzburzonym oceanie naszego życia możemy odnaleźć spokój i dokonywać dzieł, które sądząc po ludzku przekraczają nasze możliwości. Wystarczy jednak chwila zwątpienia, a już zaczynamy tonąć. Codzienne sprawy, problemy zaczynają nas przerastać, po prostu gubimy się. Jednak Bóg zsyła łaskę dla zagubionych, tak jak zesłał św. Piotrowi, który wołał: „Panie, ratuj mnie”. Możemy być pewni, że Chrystusa wyciąga do nas rękę w naszym zagubieniu i mówi jak do Piotra: „Dlaczego zwątpiłeś małej wiary?” Nasze odpowiedzi są różne, podajemy różne powody, a jednym z nich jest brak autentycznej i szczerej modlitwy, która przywołuje i umacnia naszą pewność, że Chrystus jest przy nas, że w najtrudniejszych momentach wyciąga do nas rękę. Doświadczając cudu wiary rodzi się pragnienie, aby wszyscy nasi bracia doświadczali tego. Św. Paweł w Liście do Rzymian ubolewa, że wielu jego rodaków nie skorzystało z tej łaski: „Prawdę mówię w Chrystusie, nie kłamię, potwierdza mi to moje sumienie w Duchu Świętym, że w sercu swoim odczuwam wielki smutek i nieprzerwany ból”.

Przykład takiej modlitwy ukazuje Naomi Levy w książce „Hope Will Find You”.  Noa, córka Naomi zmagała się z ciężką chorobą, obezwładniającą jej ciało. Pewnego poranka Noa obudziła się w ciężkim stanie. Nie mogła utrzymać równowagi. Chodziła jak pijana. Matka chciała zatrzymać ją w domu, ale Noa koniecznie chciała iść do szkoły. Powiedziała matce, że chwilę się pomodli i wszystko będzie dobrze. Matka się zgodziła. Noa, trzymając się ściany weszła do swojego pokoju i rozpoczęła śpiew porannej modlitwy w języku hebrajskim. Naomi ze wzruszeniem i łzami w oczach patrzyła jak jej chora córeczka zawierza Bogu wszystkie swoje sprawy. Tak wspomina ten moment: „Obserwowałem ją z daleka, nie chcąc jej przeszkadzać, krępować swoją obecnością. Widziałam jak ogromny spokój ogarniał jej ciało. Pokój i radość zmieniały wyraz jej twarzy, postawę i nastrój. Po skończonej modlitwie, umocniona wewnętrznie podeszła do mnie pewnym krokiem i powiedziała: ‘Teraz już jestem gotowa do szkoły’. Byłam pewna, że tak jest. A stało się to możliwe dzięki modlitwie”. Jeśli czasami nie czujemy takiej mocy modlitwy, to jest wynikiem niepewnej wiary, jak w poniższej anegdocie. Piotr zobaczył, jak Jezus chodzi po wodzie i nie tonie. Zapragnął tego samego. Jezus powiedział mu, żeby wszedł do wody. Piotr to uczynił, ale zaczął tonąć. Wtedy pozostali apostołowie zaczęli krzyczeć: „Piotrze idź po palach, po palach”. Tak to bywa nieraz w naszym życiu. Niby zawierzamy wszystko Bogu, ale dobrze mieć oparcie na ziemi w palach materialnych. To coś pewniejszego pod stopami niż wiara w Chrystusa.

Czytanie z Pierwszej Księgi Królewskiej mówi o Bogu, który przychodzi do nas, gdy w modlitewnym duchu czekamy na Niego. Prorok Eliasz uciekał przed prześladowaniem. Szukał pomocy i wsparcia u Boga. Bóg wyznaczył górę Horeb na miejsce spotkania. Eliasz oczekiwał, że Bóg objawi się, jak to często czynił w przeszłości w postaci gwałtownej wichury, trzęsienia ziemi czy ognia. Ale tym razem Bóg przyszedł inną drogą: „A po tym ogniu szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty”. Nawiązuje do tego jedna z współczesnych piosenek religijnych: „W lekkim powiewie przychodzisz do mnie Panie / Nie przez wicher ogromny i nie przez ogień, / Ale w lekkim powiewie przychodzisz do mnie Panie /Ale w lekkim powiewie nawiedzasz duszę mą”. Bardzo często Bóg przychodzi do nas w łagodnym powiewie. Delikatnie muska naszą duszę i aby je usłyszeć potrzebujemy wewnętrznego wyciszenia, wyrwania się z kołowrotu codziennych obowiązków, zabiegania i w ciszy czekać na przyjście Pana, który poprowadzi nas spokojną, jasną drogą pośród spienionych fal naszego życia. Niech temu czekaniu towarzyszy nam modlitwa św. Augustyna: „Panie i Boże nasz! Wierzymy w Ciebie – Ojca i Syna, i Ducha Świętego… Ty, który jesteś moją nadzieją, wysłuchaj mnie i spraw, abym nie upadł w zmęczeniu i nie zaprzestał Cię szukać, lecz przeciwnie: bym zawsze płonął szukając Twego oblicza. Daj siły do szukania, Ty, który pozwalasz, by Cię znaleziono, i który pomnażasz nadzieję, że Cię coraz bardziej znajdywać będą… Moja siła i moja słabość stoją przed Twoim obliczem… moja wiedza i moja niewiara. Podtrzymuj pierwszą, a uzdrów drugą” (Kurier Plus, 2017).

UTONIESZ BEZ WYCIĄGNIĘTEJ RĘKU

W Niedzielę Wielkanocną, ojciec Karol proboszcz parafii św. Stanisława BiM na Manhattanie wraz ze swymi przyjaciółmi Małgosią i Grzegorzem stanęli pod moim oknem z świątecznym prowiantem i życzliwym słowem. Była także Kasia z Agnieszką, dając pod oknem wielkanocny koncert. Działo się to w czasie nasilenia mojej choroby na coronavirusa. Drzwi mojego pokoju były zaklejone taśmą. Kontakt ze światem miałem przez telefon, Internet i okno mojego pokoju. Jak się okazało okno było najważniejsze, nie tylko dlatego, że otrzymywałem przez nie pożywienie, witaminy i lekarstwa, ale dlatego, że widziałem na dole wiele uśmiechniętych i życzliwych twarzy. Wydziałem życzliwie wyciągnięte ręce. A gdy okno spowijała ciemność wtedy jarzył się ekran komputera i przez Skype znowu wyciągały się do mnie życzliwe ręce. W czasie choroby, gdy mój kontakt z rzeczywistością był ograniczony, to wtedy życzliwe słowa przynaglały mnie abym coś zjadł, posuwając się nawet do szantażu, zaś życzliwe oczy nieraz kilkanaście godzin na dobę obserwowały mnie czy oddycham. Czułem tę życzliwość. Zapewne miał rację ojciec Karol, gdy w gronie przyjaciół powiedział, że to dzięki życzliwie wyciągniętym rękom ocalałem z pandemii.

Wielu ocalało z pandemii dzięki życzliwości jaka ich otaczała w czasie choroby. Ta życzliwość serca więcej zapewne znaczyła dla chorych niż podane leki. Badania potwierdzają bolesne statystki, że częściej umierali na tę chorobę ludzie, którzy czuli się osamotnieni, niepotrzebni, wokół których nie było życzliwie wyciągniętych rąk. Tak wiele znaczyła w tym czasie życzliwie wyciągnięta ręka służby zdrowia. I takich rąk nie brakowało. Ale wyciągały się też ręce obojętne, które przynosiły posiłek, a później zabierały, nie interesując się, dlaczego pacjent tego nie zjadł. Ta obojętność zabijała z taką samą skutecznością jak sam wirus. Nie jestem pewien czy ten sam mechanizm nie zadziałał w przypadku Domu opieki społecznej św. Józefa w Woodbridge, New Jersey. Domem opiekują się Siostry Służebniczki, które z wielkim poświeceniem okazują serce swoim podopiecznym. Zawsze miały czas, aby z nimi porozmawiać, zachęcić do zjedzenia posiłku, dać im pewność, że są kochani i potrzebni. Szczególnie w czasie pandemii, które dotknęła ten dom. Narażając swoje życie siostry były blisko chorych. Przyszedł jednak nakaz, aby wszystkich podopiecznych zabrać do szpitala lub innych miejsc. Czas ewakuacji dla pacjentów był bardzo trudny. Rozstawali się z ludźmi, od których doświadczali tyle życzliwości. Już w czasie ewakuacji doznawali ludzkiej obojętności, która rysowała nieciekawe dni w nowych miejscach pobytu. Z domu opieki społecznej ewakuowano około 90 osób później wróciło tylko 20. Dokładnie nie wiemy, ile osób z liczby 70 zabił brak życzliwie wyciągniętej ręki a ile wirus.

W dzisiejszej Ewangelii widzimy wyciągniętą życzliwie rękę Jezusa. W swej istocie, sam Jezus jest życzliwie wyciągniętą ręką Boga do każdego z nas. Św. Jan Paweł II po powrocie z pielgrzymki do Ziemi św., nawiązując do radości miejsca narodzenia Jezusa powiedział: „Jest to radość dnia dzisiejszego – wiecznego dzisiaj Bożego Zbawienia, które obejmuje cały czas: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. U zarania nowego tysiąclecia jesteśmy wezwani by widzieć jaśniej, iż czas ma swoje znaczenie, ponieważ tutaj wieczność wkroczyła w historię i pozostaje z nami na zawsze”. W Jezusie Chrystusie Bóg wkroczył w historię każdego z nas z wyciągniętą ręką. Ta życzliwa ręka tak wiele razy wyciągała się do ludzi w ich ziemskich problemach. Do paralityka Jezus powiedział: „Wstań, weź swoje łoże i idź do domu”. Do Łazarza spoczywającego od czterech dni w grobie powiedział: „Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!”. Wyciągnięta ręka Jezusa zawsze kierowała uwagę na rzeczywistość poza ziemską. Do uzdrowionego paralityka wcześniej powiedział: „Ufaj, synu, odpuszczają ci się twoje grzechy”. Odpuszczenie grzechów, to przepustka do nieba. Przed wskrzeszeniem Łazarza powiedział do Marty: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie”. Do łotra na krzyżu skierował słowa: „Dziś będziesz ze Mną w raju”. Ci, którzy spotkali zmartwychwstałego Jezusa nie mieli wątpliwości, że tak się stało.

Dobroczynności wyciągniętej ręki Jezusa w wymiarze doczesnym i wiecznym możemy doświadczyć na drodze wiary. Ewangeliczna scena z dzisiejszej Ewangelii jest bardzo wymowna w tym względzie. Apostołowie, widząc Jezusa kroczącego po jeziorze przestraszyli się. Było to coś nadzwyczajnego, co przekraczało ramy rzeczywistości ziemskiej. Budziło lęk i fascynację zarazem. Piotr chcąc doświadczyć tej cudownej pozaziemskiej mocy mówi: „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie!”. Jezus odpowiedział: „Przyjdź!”. Piotr wyszedł z lodzi i zaczął iść po wodzie. To musiało być niesamowite przeżycie. Na moment jednak odwrócił swoją uwagę od Jezusa i spojrzał na spienione fale. Ogarnął go lęk. Zwątpił w Jezusa i zaczął tonąć. Jednak nie do końca zwątpił, bo zaczął wołać: „Panie, ratuj mnie!” Jezus wyciągną do niego rękę i skarcił go za brak wiary: „Czemu zwątpiłeś, człowiecze małej wiary?” Życzliwa i kochająca ręka Boga jest zawsze do nas wyciągnięta. Aby uchwycić tę rękę i nie utonąć konieczna jest wiara.

Tak często wyznajemy wiarę w nicejskim credo „Wierzę… w jednego Pana Jezusa Chrystusa, Syna Bożego Jednorodzonego, który z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami. Bóg z Boga, światłość ze światłości. Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Zrodzony, a nie stworzony, współistotny Ojcu, a przez Niego wszystko się stało. On to dla nas, ludzi, i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba. I za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy, i stał się człowiekiem. Ukrzyżowany również za nas, pod Poncjuszem Piłatem został umęczony i pogrzebany. I zmartwychwstał dnia trzeciego, jak oznajmia Pismo. I wstąpił do nieba; siedzi po prawicy Ojca. I powtórnie przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych: a królestwu Jego nie będzie końca”. Aby zdarzył się cud uchwycenia ręki Jezusa potrzebne bardzo osobiste przyjęcie powyższych słów wyznania wiary.

W ostatnim czasie sąd najwyższy Australii uchylił niesprawiedliwy wyrok skazujący kardynała George’a Pella na sześć lat więzienia za czyny pedofilii. Po ponad roku pobytu w więzieniu wyszedł na wolność. Andrew Bolt, dziennikarz Sky News Australia napisał: „Nie jestem przyjacielem kard. Pella, nie jestem nawet chrześcijaninem. Ten proces był nadużyciem, polowaniem na czarownice-on nie mógł nawet być w miejscu popełnienia przestępstwa, to była farsa”. Australijski sąd skazując kardynała wyraźnie kierował się niechęcią do oskarżonego i popełnił kardynalne błędy w trakcie procesu. Kard. Pell po uznawaniu jednomyślnie winnym pedofilii przez ławę przysięgłych, otrzymał od papieża Franciszka zakaz publicznego pełnienia posługi i kontaktów z nieletnimi. Po uchyleniu wyroku, kardynał George Pell w swoim oświadczeniu napisał między innymi: „Stale utrzymywałem swoją niewinność, gdy cierpiałem z powodu poważnej niesprawiedliwości. Nie żywię złych uczuć wobec mojego oskarżyciela. Nie chcę, aby mojego uniewinnienia dodawać do cierpienia i goryczy, jakie wielu odczuwa. Jest ich wystarczająco dużo”.

Kardynał wyznał, że w tym trudnym czasie czerpał siłę do przetrwania z wiary, z Ewangelii. W więzieniu przekonał się, że przesłanie odkupieńczej mocy cierpienia sprawdza się w praktyce. „Nie w tym sensie, że dzięki temu zostałem uniewinniony, ale to chrześcijańskie nauczanie pozwoliło mi przetrwać”. Przetrwał, bo na wzburzonym morzu życia uchwycił się życzliwie wyciągniętej ręki Chrystusa (Kurier Plus, 2020).

Poważnie o cudach

W oparciu o zasłyszany humor przedstawię łatwiejszą do uwierzenia współczesnemu człowiekowi wersję powyższej Ewangelii, Po rozmnożeniu chleba i nakarmieniu zebranych słuchaczy Jezus odprawił tłumy, a uczniom polecił popłynąć na drugi brzeg jeziora, gdzie zamierzał się z nimi spotkać. Sam zaś udał się na górę, aby się modlić. Świtem, gdy uczniowie odpłynęli kilka kilometrów od brzegu zerwała się burza. Ale to nie ona ich przeraziła, tylko Jezus idący po wodzie. Myśleli, że jest to zjawa, duch. Zamarli z przerażenia, ale Jezus powiedział, żeby się bali, bo to jest On, Chrystus. Piotr, aby się upewnić, że jest to Jezus poprosił o znak, cud: „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie!” Na co Jezus odpowiedział: „Przyjdź!” Piotr ruszył w kierunku Jezusa, ale gdy ujrzał spienione fale zboczył z drogi wytyczonej palami i zaczął tonąć. Przerażony błagał Jezusa o ratunek. Jezus wyciągnął do niego rękę i karcąco powiedział: „Po palach, cymbale, idź po palach!”

Nie brakuje ludzi, którzy zamiast uwierzyć w cud chodzenia Jezusa po wodzie i uznanie Go za Boga starają się wszystkie cuda wytłumaczyć w sposób naturalny. Ot chociażby jak w powyższej anegdocie. Jezus według anegdoty szedł po palach wbitych w dno jeziora na tyle przykrytych wodą, że nie było ich widać i do tego zachęcał Piotra, który przerażony wzburzonymi falami jeziora zboczył z drogi wyznaczonej palami. Możemy znaleźć dziesiątki książek pisanych w tym duchu, które cudowne wydarzenia biblijne starają się wytłumaczyć zjawiskami natury. Ot chociażby przejście Izraelitów przez Morze Czerwone. Dmuchnął wiatr, który zepchnął wody tak, że Izraelici mogli przejść po suchym dnie Morza Czerwonego. Tym ludziom jest obce powiedzenie: „Wiara czyni cuda”. A jeśli nawet uwierzą w cuda, to takie, które da się wytłumaczyć w sposób naturalny. Tylko, że taki „cud” nie jest cudem, o którym mówi dzisiejsza Ewangelia.

Kiedyś czytałem komentarz do Ewangelii zacytowanej na wstępie, w którym autor żartobliwie napisał, że Jezus szedł pieszo po wodzie, bo był ubogim człowiekiem i nie stać Go było na wynajęcie łodzi. Z przymrużeniem oka traktujemy takie humorystyczne stwierdzenie, bo wiemy, że to cudowne wydarzenie ma bardzo ważne znaczenie na drodze wiary każdego z nas. Prośba św. Piotra o możliwość chodzenia po wodzie może rodzić wiele domysłów. Być może Piotr do końca nie rozpoznał Jezusa, dlatego jak wspomniałem wcześniej prosił o cudowne potwierdzenie tożsamości Jezusa, a może po prostu chciał pokazać swoim współuczniom, że też potrafi chodzić po wodzie i że jest wśród nich najważniejszy itd. Jezus wszystkie te domysłu ustawia we właściwej perspektywie. Chciał po prostu przetestować wiarę św. Piotra. Na początku wyglądało, że Piotr zda egzamin wiary. Jednak, jak mówi Ewangelia na widok gwałtownego wiatru uląkł się, stracił wiarę i zaczął tonąć. Na wołanie o pomoc Jezus wyciągnął do niego rękę i skarcił go słowami: „O, człowieku małej wiary”. Mimo tego chwilowego niedowiarstwa Jezu nie przekreśli go, lecz dał mu szansę.

Jakże często w naszej wierze jesteśmy podobni do św. Piotra. Pragniemy na drodze naszej wiary doświadczyć cudów, znaków z nieba. Tak często udajemy się do miejsc pielgrzymkowych, gdzie szukamy cudu dla siebie albo też chcemy być świadkami cudu, który potwierdzi i umocni naszą wiarę. Podobnie jak św. Piotr z wiarą przyjmiemy słowa Jezusa i odważnie kierujemy się słowami Jego nauki w naszym życiu. Nasza wiara jest silna, z entuzjazmem podejmujemy wezwania tej drogi. Gdy jednak na tej drodze pojawiają się wątpliwości, trudności życiowe, próby i kłopoty, chwiejemy się w naszej wierze. I toniemy. Ważne jest wtedy, aby wołać jak Piotr: „Panie, ratuj mnie!”. A Chrystus na pewno wyciągnie swoją rękę i uratuje nas, mimo naszego chwilowego zwątpienia w wierze.

Dzisiejsza Ewangelia ukazuje bardzo ważną drogę umocnienia naszej wiary. W Ewangelii czytamy: „Gdy tłum został nasycony, zaraz Jezus przynaglił uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, zanim odprawi tłumy. Gdy to uczynił, wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, a On sam tam przebywał”. Dla wielu stwierdzenie, że Jezus będąc Bogiem modlił się do Boga brzmi trochę dziwnie, stąd też kilka zdań na ten temat. Jezus, Syn Boży, przyjął bezgrzeszną postać ludzką, wyrzekając się Swojej niebieskiej chwały. Jako Bóg- człowiek musiał nauczyć się posłuszeństwa względem Swojego Ojca. Modlitwa Jezusa zanoszona do Ojca była prośbą o siłę i mądrość. Ukazuje także zależność Jezusa jako człowieka od Boga Ojca w dziele zbawienia człowieka. Modlitwa Jezusa do Ojca była potwierdzeniem Jego relacji w Trójcy, a dla nas jest przykładem, w jaki sposób powinniśmy polegać na Bogu w modlitwie, prosząc Go o siłę i mądrość, której tak bardzo potrzebujemy. Skoro nawet Chrystus, Bóg-człowiek potrzebował modlitwy, to tym bardziej my, uczniowie Chrystusa.

Jezus po spotkaniu z tłumem i po jego nakarmieniu cudownie rozmnożonym chlebem i rybami oddalił się na modlitwę, w której odnajdywał jako człowiek wytchnienie i umocnienie. Przez to wyraźnie podkreśla znaczenie modlitwy osobistej. Jej uzdrawiająca siła przywraca równowagę duchową. Modlitwa wznosi duszę człowieka, jego umysł i serce, do Boga. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus mówiła: „Modlitwa jest dla mnie wzniesieniem serca, prostym spojrzeniem ku Niebu, okrzykiem wdzięczności i miłości zarówno w cierpieniu, jak i radości”. Można powiedzieć, że modlitwa jest źródłem łączności z naszym Stwórcą i źródłem życia Bożego w nas. Polski poeta Władysław Syrokomla napisał „Bo ci przodkowie, ci nasi starzy, / Brali hart ducha od Twych ołtarzy, / Bo swoje sprawy o każdej chwili / Z Bogiem zaczęli, z Bogiem kończyli.”

Bóg przychodzi do nas w modlitwie na różne sposoby. Aby Go usłyszeć wymaga od nas wewnętrznego wyciszenia, bo często Bóg przychodzi do nas tak jak przyszedł do proroka Eliasza na Górze Horeb z pierwszego czytania: „A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Panem; ale Pana nie było w wichurze. A po wichurze – trzęsienie ziemi: Pana nie było w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień: Pana nie było w ogniu. A po tym ogniu – szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty”.

Zakończmy słowami modlitwy św. Augustyna: „Panie i Boże nasz! Wierzymy w Ciebie – Ojca i Syna, i Ducha Świętego… Ty, który jesteś moją nadzieją, wysłuchaj mnie i spraw, abym nie upadł w zmęczeniu i nie zaprzestał Cię szukać, lecz przeciwnie: bym zawsze płonął szukając Twego oblicza. Daj siły do szukania, Ty, który pozwalasz, by Cię znaleziono, i który pomnażasz nadzieję, że Cię coraz bardziej znajdywać będą… Moja siła i moja słabość stoją przed Twoim obliczem… moja wiedza i moja niewiara. Podtrzymuj pierwszą, a uzdrów drugą…” (Kurier Plus, 2023).