18 niedziela zwykła. Rok B
CHLEB NIEBIESKI
Kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że na brzegu jeziora nie ma Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam Go szukali. Gdy zaś Go odnaleźli na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: „Rabbi, kiedy tu przybyłeś?” Odpowiedział im Jezus: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec”. Oni zaś rzekli do Niego: „Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?” odpowiadając rzekł do nich: „Na tym polega dzieło zamierzone przez Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał”. Rzekli do Niego: „Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: «Dał im do jedzenia chleb z nieba»”. Rzekł do nich Jezus: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu”. Rzekli więc do Niego: „Panie, dawaj nam zawsze tego chleba”. Odpowiedział im Jezus: „Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie” (J 6,24-35).
Pewnego razu zaproponowano wybitnemu pianiście żydowskiego pochodzenia Hermanowi Cohenowi prowadzenie chóru w kościele pod wezwaniem św. Walerii. Chór miał uświetnić piątkowe nabożeństwo ku czci Matki Bożej. Cohena interesowała przede wszystkim muzyka, dlatego nie miał żadnych oporów, aby koncertować w katolickiej świątyni. W czasie nabożeństwa było wystawienie Najświętszego Sakramentu i błogosławieństwo. Dla Cohena obrzęd błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem był niezrozumiały, jednak zrodziło się w nim coś, co było czymś więcej niż zwykłą ciekawością. W kolejny piątek poszedł do kościoła i podczas błogosławieństwa, wewnętrznie poruszony, poczuł w sobie jakieś nieokreślone przeżycie obecności Boga. Takie były początki spotkania z Chrystusem obecnym w Eucharystii, które zadecydowały o dalszych losach pianisty. Wracał on wiele razy do tej świątyni, gdzie dojrzewał powoli do zawierzenia swego życia Chrystusowi. O tych dniach napisze później: „Gdy opuszczałem kościół w Ems, byłem chrześcijaninem, jeśli tak można nazwać osobę, która nie przyjęła dotąd chrztu”.
28 sierpnia 1847 r. Herman przyjął chrzest, przybierając imiona: Maria Augustyn Henryk. Po krótkim przygotowaniu przyjął także komunię św. i bierzmowanie. W końcu podjął decyzję wstąpienia do zakonu karmelitańskiego. Przez całe swoje życie zachował szczególną więź z Chrystusem ukrytym pod postacią chleba i wina. Wyrazem tego było imię zakonne, jakie sobie obrał: Augustyn Maria od Najświętszego Sakramentu. W swoich pismach zostawił wymowne świadectwo szukania szczęścia, które to, jak później zrozumiał, było szukaniem Boga. A odnalazł Go w Eucharystii. Oto fragment tego świadectwa: „Przebiegłem ten świat, zobaczyłem świat, widziałem świat! I tylko jednego nauczyłem się w świecie: nie można w nim znaleźć pełni szczęścia. Szczęście! Aby je znaleźć, przebyłem miasta i królestwa (…). Szukałem w bogactwie, w podniecaniu grą, w pomysłach literatury romantycznej, w przygodach życia, w zaspokajaniu nieumiarkowanej ambicji. Szukałem szczęścia w sławie artysty, w towarzystwie znanych ludzi, i we wszelkich przyjemnościach zmysłów i ducha. Wreszcie szukałem w wierności przyjaciół- mój Boże, gdzież ja szukałem! (…). Posłuchajcie! Znalazłem to szczęście! Posiadłem je. Z mojego serca przelewa się radość. Na czym polega szczęście? Tylko sam Bóg może ukoić tęsknotę ludzkiego serca. Maryja ofiarowała mi tajemnicę Eucharystii. I poznałem: Eucharystia jest życiem, jest szczęściem!” („Miłujcie się” nr 5, 2002 r.). Herman Cohen doświadczył prawdziwości słów Chrystusa z fragmentu Ewangelii zacytowanego na wstępie: „Ja jestem chleb życia. Kto do mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”. Tej łaski może dostąpić każdy, chociaż w różnej formie, na miarę swego ziemskiego powołania.
Chrystus wypowiadając te słowa nawiązuje do manny na pustyni danej Narodowi Wybranemu za pośrednictwem Mojżesza. W Księdze Wyjścia czytamy: „Na pustyni całe zgromadzenie synów Izraela zaczęło szemrać przeciw Mojżeszowi i przeciw Aaronowi. Synowie Izraela mówili im: Obyśmy pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzieśmy zasiadali przed garnkami mięsa i chleb jedli do sytości. Wyprowadziliście nas na pustynię, aby głodem umorzyć całą rzeszę. Pan powiedział do Mojżesza: Oto ześlę wam chleb z nieba na kształt deszczu. I będzie wychodził lud, i każdego dnia będzie zbierał według potrzeby dziennej”. Szemranie Narodu Wybranego nie było tylko wynikiem głodu fizycznego. Szukali oni potwierdzenia obecności Boga wśród nich. Pomyślność w sprawach materialnych była dla nich jednym ze znaków błogosławionej obecności Boga. I otrzymali znak, o którym będą opowiadać następnym pokoleniom. Bóg w sposób cudowny zsyła im chleb zwany manną. Słowo „manna” znaczy „co to jest?”. Gdy Izraelici obudzili się rankiem, zobaczyli obóz pokryty czymś na podobieństwo szronu, pytają: co to jest?. Jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie nie mają także współcześni egzegeci. Ale to nie odpowiedź na to pytanie jest najważniejsza w tym wydarzeniu. Najważniejsze jest to, że Bóg dał znak, zesłał chleb, który uratował Izraelitów od śmierci.
Ten cud dokonał się za przyczyną Mojżesza i był potwierdzeniem wybrania go przez Boga. Dlatego, gdy Chrystus mówi o swoim posłannictwie, zebrani żądają od Niego znaku na podobieństwo tego, jaki Bóg dał Narodowi przez Mojżesza. W odpowiedzi Chrystus mówi, że to nie Mojżesz dał im chleb z nieba. Manna na pustyni była pokarmem ziemskim, który przez swoje cudowne pojawienie się wskazywał na Boga, ale był tylko pokarmem ziemskim i zapowiedzią prawdziwego niebieskiego chleba, którym będzie sam Jezus Chrystus: „Ja jestem chleb życia”. Pełniej możemy zrozumieć istotę tego chleba, gdy rozważymy inne określenia, które Chrystus odnosi do samego siebie. A są nimi: „Ja jestem światłością świata”, „Ja jestem bramą nieba”, „Ja jestem dobrym pasterzem”, „Ja jestem zmartwychwstanie i życie”, „Ja jestem prawdą i życiem”, „Ja jestem prawdziwym krzewem winnym”. Tę przebogatą rzeczywistość Chrystus zamknął w odrobinie białego chleba, który dosłownie staje się pokarmem niebieskim, zaspakajającym najgłębsze pragnie ludzkiej duszy.
W 1885 r. Vincent van Gogh odwiedził muzeum w Amsterdamie, gdzie pragnął zobaczyć znany obraz Rembrandta „Żydowska narzeczona”. Gdy pragnieniu stało się zadość, powiedział: „Gotów byłbym oddać dziesięć lat mojego życia za możliwość oglądanie tego obrazu przez dwa tygodnie o suchym chlebie i wodzie. Moim pierwszym głodem nie jest żywność, tego rodzaju głód cierpiałem wiele razy. Pragnienie malowania jest we mnie o wiele silniejsze niż posiadanie pieniędzy, kiedy otrzymuję trochę pieniędzy, to szukałem modeli i wydając na to wszystkie oszczędności”. Jesteśmy zdolni na wielkie wyrzeczenia, aby zdobyć wyższe wartości. A gdy człowiek potrafi podporządkować wszystko pragnieniu chleba niebieskiego, jakim jest Jezus, wtedy nawet śmierć staje się zyskiem.
Są pewne warunki przyjmowania chleba niebieskiego. Jeśli człowiek ich nie respektuje, wtedy może zdarzyć coś podobnego, jak w poniższej anegdocie. Jeden z woźniców nauczył swoje konie, aby na słowa: „Chwała Bogu” ruszały z kopyta, zaś na słowa „Amen” zatrzymywały się. Po pewnym czasie postanowił je sprzedać. Do nowego właściciela powiedział, na jakie komendy konie reagują. Temu jednak nie podobały się one; po swojemu chciał zmusić konie do galopu, lub zatrzymania się. Trzasnął z bicza i krzyknął: „Wio”. Konie jednak nie ruszyły. Zaczął je okładać batem, i poskutkowało. Po pewnym czasie zorientował się, że zdąża w kierunku przepaści. Ściągnął lejce i zaczął krzyczeć: „Trr, trr”. Konie jednak nie reagowały. Przerażony krzyknął: „Amen”, i konie zatrzymały się na skraju urwiska, a wtedy woźnica powiedział z ulgą: „Chwała Bogu”, i konie ruszyły wprost do przepaści (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).
JAM JEST CHLEB ŻYCIA
Na pustyni całe zgromadzenie synów Izraela zaczęło szemrać przeciw Mojżeszowi i przeciw Aaronowi. Synowie Izraela mówili im: „Obyśmy pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzieśmy zasiadali przed garnkami mięsa i chleb jadali do sytości. Wyprowadziliście nas na tę pustynię, aby głodem umorzyć całą tę rzeszę”. Pan powiedział wówczas do Mojżesza: „Oto ześlę wam chleb z nieba na kształt deszczu. I będzie wychodził lud, i każdego dnia będzie zbierał według potrzeby dziennej. Chcę ich także doświadczyć, czy pójdą za moimi rozkazami, czy też nie”. „Słyszałem szemranie synów Izraela. Powiedz im tak: «O zmierzchu będziecie jeść mięso, a rano nasycicie się chlebem. Poznacie wtedy, że Ja, Pan, jestem waszym Bogiem»”. Rzeczywiście, wieczorem przyleciały przepiórki i pokryły obóz, a kiedy nazajutrz rano warstwa rosy uniosła się ku górze, ujrzano, że na pustyni leżało coś drobnego, ziarnistego, niby szron na ziemi. Na widok tego synowie Izraela pytali się wzajemnie: „Manhu?”, to znaczy: „co to jest?”, gdyż nie wiedzieli, co to było. Wtedy Mojżesz powiedział do nich: „To jest chleb, który Pan wam daje na pokarm” (Wj 16,2-4.12-15).
W czasie wojny domowej w Hiszpanii jeden z żołnierzy został ciężko ranny. Po przewiezieniu do szpitala miał szansę powrócić do zdrowia pod warunkiem, że będzie przyjmował pokarmy, Pielęgniarki i siostry zakonne robiły wszystko, aby zachęcić go do tego. Jednak wysiłki te spełzły na niczym. Ranny żołnierz nadal odmawiał spożywania posiłków. Wtedy jeden z jego kolegów postanowił sprowadzić do szpitala jego ojca. Przybył do domu rannego i przedstawił rodzicom, jaki jest stan zdrowia ich syna. Ojciec przygotował się do drogi, a matka zawinęła kawałek domowego chleba i podała dla syna. Ranny żołnierz bardzo się ucieszył, widząc ojca, ale nadal nie chciał przyjmować pożywienia. Ojciec powiedział: „Synu oto jest chleb, który upiekła twoja matka”. Chłopiec się ożywił: „ O chleb upieczony przez moją matkę. Daj mi trochę”. Od tego momentu zaczął przyjmować pokarmy. W krótkim czasie odzyskał pełnię zdrowia. Ten chleb był czymś więcej niż tylko pokarmem dla ciała. W tym chlebie ukryta była miłość matczyna. Zapewne w tym momencie ranny żołnierz potrzebował najbardziej chleba miłości. Ten chleb, nie tyłku ulżył duszy, ale także stał się źródłem uzdrowienia ciała.
„Czyż życie nasze nie jest podobne do bojowania?” Retoryczne pytanie stawia Pismo św. Z codziennego doświadczenia wiemy, że często przychodzi nam zmagać się z przeciwnościami losu. Jest to trudna walka, w której nieraz zostajemy głęboko zranieni. Rany duchowe bywają bardziej bolesne niż fizyczne. Jesteśmy, po ludzku sądząc bezradni wobec ran, jakie zdaje nam nieuleczalna choroba, przemijanie i wreszcie śmierć.
Kilkunastoletnia Simone de Beauwoir, późniejsza żona filozofa ateisty Sartre’a, stanęła pewnego wieczoru przed budzikiem i głośno – dlatego aby mieć pewność, że Bóg ją słyszy – powiedziała: „Zróbmy z tym koniec. Jeśli Ty Boże jesteś, daj mi jakiś znak w ciągu trzech minut. Gdy minęły trzy minuty zobaczyłam – jak pisze-, że nic się nie wydarzyło”. Tym samym problem był zlikwidowany. Bóg nie odpowiedział na trzyminutowe ultimatum nastolatki, więc odrzuciła Jego istnienie. Ta sama kobieta kilkadziesiąt lat później już jako znana pisarka stanęła kiedyś przed lustrem i zobaczyła starzejącą się twarz i napisała: „Pod oczami worki; twarz pomarszczona…….. życie nie ma sensu”. Stwierdzenie „życie nie ma sensu” jest najtragiczniejszą raną w życiu człowieka.
Aby uleczyć tę ranę i inne rany duchowe potrzebujemy pokarmu, który tak jak matczyny chleb, z historii o rannym żołnierzu, jest czymś więcej niż tylko pokarmem fizycznym. Matczyny chleb to tylko namiastka chleba, którym stanie się sam Chrystus. „Albowiem chlebem bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu”. Chrystus staje się pokarmem, który zaspakaja wszystkie głody i leczy wszystkie rany. Ten chleb jest źródłem życia, którego piękno nie zależy od zmarszczek na twarzy ( z książki Ku wolności).
GŁODY LUDZKIEJ DUSZY
Bracia: To mówię i zaklinam was w Panu, abyście już nie postępowali tak, jak postępują poganie z ich próżnym myśleniem. Wy zaś nie tak nauczyliście się Chrystusa. Słyszeliście przecież o Nim i zostaliście nauczeni w Nim, zgodnie z prawdą, jaka jest w Jezusie, że co się tyczy poprzedniego sposobu życia, trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek kłamliwych żądz, a odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga w sprawiedliwości i prawdziwej świętości (Ef 4,17.20-24)
W duszy człowieka kryją się różne pragnienia, różne głody, których spełnienie daje poczucie szczęścia i radości. Najbardziej krzykliwe są głody natury materialnej, ale to nie one są najważniejsze i nie one niosą poczucie najpełniejszego szczęścia. Trudno tu nie zgodzić się z powiedzeniem niemieckiego filozofa Arthura Schopenhauera: „Bogactwo jest jak woda morska: im więcej pijesz, tym większe masz pragnienie”. Z życia codziennego możemy przytoczyć wiele przykładów potwierdzających to powiedzenie. Najczęściej najbogatsi ogarnięci są żądzą posiadania i w zdobywaniu bogactw posuwają się do największych nikczemności. A ich historie zawziętej walki o bogactwa coraz pojawiają się na pierwszych stronach gazet. Tak jest w przypadku również tych, którzy uganiają się za przyjemnościami cielesnymi i ranią innych pozostawiając ich jak zużyte zabawki. Pędzą i szukają nowszych modeli. Widzimy to szczególnie w świecie show-businessu, ale nie tylko. Najgłębszych głodów ludzkiej duszy nie zaspokoi także mądrość mędrca. Aforysta polski Stanisław Czosnowski napisał: „Nie ugasisz pragnienia ducha mądrością udojoną z mędrca”. Piękne mądre słowa wiele znaczą, mogą łagodzić pragnienie, wskazywać źródło jego zaspokojenia, ale same nie mogą ich zaspokoić. Są jak drogowskaz do źródła. Aby nasycić głód, trzeba pochylić się i zaczerpnąć wody.
Przyjrzyjmy się, choć po krótce, niektórym ludzkim pragnieniom, głodom.
Głód bycia kimś. Każdy chciałby być zauważonym, docenionym. Nikt nie chciałby być nikim.
Głód akceptacji. Potrzebujemy akceptacji drugiego człowieka. Wyraźnie widzimy to w życiu małych dzieci. Dzieci, którym zabrakło poczucia akceptacji ze strony rodziców, są nieszczęśliwe i mają ogromny problemy w życiu dorosłym.
Głód przyjaźni. W Księdze Mądrości Syracha czytamy: „Wierny bowiem przyjaciel potężną obroną, kto go znalazł, skarb znalazł”. Bez przyjaciół jesteśmy jak samotne drzewo na szczycie góry targane wichrami. Mędrzec Syracydes przestrzega jednak przed pochopnym dobieraniem przyjaciół: „Jeżeli chcesz mieć przyjaciela, posiądź go po próbie, a niezbyt szybko mu zaufaj!”. Przyjaciela nie znajdziesz w przeciągu kilku miesięcy, czy roku, nieraz trzeba kilka lat i więcej, aby rozpoznać prawdziwego przyjaciela. Szanujmy starych przyjaciół, bo nowi mogą okazać się fałszywymi.
Głód motywacji. Potrzebujemy celu w życiu, który będzie motywował nas do działania. Bez tego jesteśmy jak żaglowiec bez wiatru w żaglach.
Głód wiary. Wiara jest nam potrzebna, aby czegokolwiek w życiu dokonać. Bez wiary podobni jesteśmy do statku, który zagubił kompas lub nie zna portu, do którego zdąża.
Głód nadziei. Pięknie o nadziei mówi Emily Dickinson: „Nadzieja ma skrzydła, przysiada w duszy i śpiewa pieśń bez słów, która nigdy nie ustaje, a jej najsłodsze dźwięki słychać nawet podczas wichury”.
Głód miłości. Jest jednym z największych pragnień ludzkiej duszy. Prawdziwa miłość wiąże się z odpowiedzialnością. Rozmawiałem kiedyś z chłopakiem, którego dziewczyna postanowiła zakończyć ich związek, a on ją nadal kochał. Wtedy ona cynicznie powiedziała: „Może byś się przekierunkował na inną”. „Jak ona mogła to powiedzieć?’”- pytał załamany chłopak. On potrzebował trochę więcej czasu. To tylko jedna z wielu form miłości. Jeśli zaspokoimy głód miłości, to można powiedzieć, że wszystkie wymienione wyżej głody znikną i szczęście wypełni nasze serce.
W człowieku jest taki głód, którego zaspokojenie gasi wszelki inne pragnienia. Na pytanie, o jakim głodzie jest mowa odpowiem historią opisaną przez dziennikarza włoskiego Antonio Socci w książce „Tajemnica Medjugorie”. „Widziałem ten krzyż w miejscowości Siroki Brijeg, 20 kilometrów od Medjugorie, gdzie 7 lutego 1945 roku oddział komunistycznych partyzantów zatrzymał trzydziestu franciszkanów, których zastano w klasztorze. Komuniści wrzeszczeli: „Bóg umarł! Boga nie ma!”. Wywlekli zakonników na dziedziniec i żądali wyrzeczenia się Jezusa oraz znieważenia rzuconego na ziemię, krzyża z ołtarza. Kara śmierci. Wszyscy zakonnicy wybrali Pana życia. Byli torturowani, a potem zostali zamordowani. Ich ciała wrzucono do wykopanego w ziemi dołu i spalono. Wszedłem do tego dołu 25 września 2004 roku, dotykałem tych kamieni. Ale nie był to grób 30 zakonników pokonanych, lecz zwycięskich. Jeden z partyzantów opowiadał: ‘Kiedy patrzyłem na męczenników z Sirokiego Brijegu i widziałem, jak ci zakonnicy stawiali czoła śmierci modląc się i błogosławiąc prześladowców, prosząc Boga o przebaczenie win ich katów, wtedy wyraźnie usłyszałem w myślach słowa mojej matki i pomyślałem: Bóg jest, Bóg istnieje’. Ten człowiek nawrócił się. Jego syn jest księdzem, a córka zakonnicą. A w klasztorze w Sirokim Brijegu panuje Królowa Pokoju. Każdego dnia przybywają tam dziesiątki autobusów, aby słuchać ojca Jozó Zovko, który opowiada o tajemnicy Medjugorie i przemawia do tłumu trzymając w ręce krzyż”.
A zatem Bóg, nieraz może nie nazwany po imieniu jest najgłębszym głodem ludzkiej duszy. Zaspakaja On nasze głody sięgające i spełniające się w wieczności. Dla zaspokojenia tego głodu człowiek ożywiony wiarą gotowy jest oddać wszystko, powtarzając słowa Szymona Piotra: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga”.
Czytania z niedzieli dzisiejszej mówią o chlebie, który zaspokaja głód fizyczny, ale ten chleb kieruje naszą uwagę na chleb, którym staje się sam Bóg. Bóg w cudowny sposób wyprowadził Izraelitów z niewoli egipskiej. Nie wiele trzeba było, aby o tym wszystkim zapomnieli. Zaczęli szemrać przeciw Bogu, bo nie mieli chleba pod dostatkiem. Aaron i Mojżesz sądzili, że Bóg powinien ukarać ten lud za jego szemranie. Bóg jednak odpowiedział ze współczuciem, zsyłając chleb z nieba. Ten czyn przywrócił zaufanie do Boga. W dzisiejszej Ewangelii Chrystus wymaga tego samego. Wymaga wiary, zaufania. Podobnie jak w Księdze wyjścia , tak i w Ewangelii ludzie widzieli znaki, ale żądają więcej: „Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: «Dał im do jedzenia chleb z nieba»”. A Jezus im odpowiedział: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu”. A nieco dalej dodaje: „Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”.
W drugim czytaniu, św. Paweł w Liście do Efezjan wyjaśnia, co to znaczy przyjść do Chrystusa: „Trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek kłamliwych żądz, a odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga w sprawiedliwości i prawdziwej świętości” (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).
CHLEB NIEBIESKI
Pewnego razu zaproponowano wybitnemu pianiście żydowskiego pochodzenia Hermanowi Cohenowi prowadzenie chóru w kościele pod wezwaniem św. Walerii. Chór miał uświetnić piątkowe nabożeństwo ku czci Matki Bożej. Cohena interesowała przede wszystkim muzyka, dlatego nie miał żadnych oporów, aby koncertować w katolickiej świątyni. W czasie nabożeństwa było wystawienie Najświętszego Sakramentu i błogosławieństwo. Dla Cohena obrzęd błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem był niezrozumiały, jednak zrodziło się w nim coś, co było czymś więcej niż zwykłą ciekawością. W kolejny piątek poszedł do kościoła i podczas błogosławieństwa, wewnętrznie poruszony, poczuł w sobie jakieś nieokreślone przeżycie obecności Boga. Takie były początki spotkania z Chrystusem obecnym w Eucharystii, które zadecydowały o dalszych losach pianisty. Wracał on wiele razy do tej świątyni, gdzie dojrzewał powoli do zawierzenia swego życia Chrystusowi. O tych dniach napisze później: „Gdy opuszczałem kościół w Ems, byłem chrześcijaninem, jeśli tak można nazwać osobę, która nie przyjęła dotąd chrztu”.
28 sierpnia 1847 r. Herman przyjął chrzest, przybierając imiona: Maria Augustyn Henryk. Po krótkim przygotowaniu przyjął także komunię św. i bierzmowanie. W końcu podjął decyzję wstąpienia do zakonu karmelitańskiego. Przez całe swoje życie zachował szczególną więź z Chrystusem ukrytym pod postacią chleba i wina. Wyrazem tego było imię zakonne, jakie sobie obrał: Augustyn Maria od Najświętszego Sakramentu. W swoich pismach zostawił wymowne świadectwo szukania szczęścia, które to, jak później zrozumiał, było szukaniem Boga. A odnalazł Go przez Eucharystię. Oto fragment tego świadectwa: „Przebiegłem ten świat, zobaczyłem świat, widziałem świat! I tylko jednego nauczyłem się w świecie: nie można w nim znaleźć pełni szczęścia. Szczęście! Aby je znaleźć, przebyłem miasta i królestwa (…). Szukałem w bogactwie, w podniecaniu grą, w pomysłach literatury romantycznej, w przygodach życia, w zaspokajaniu nieumiarkowanej ambicji. Szukałem szczęścia w sławie artysty, w towarzystwie znanych ludzi, i we wszelkich przyjemnościach zmysłów i ducha. Wreszcie szukałem w wierności przyjaciół- mój Boże, gdzież ja szukałem! (…). Posłuchajcie! Znalazłem to szczęście! Posiadłem je. Z mojego serca przelewa się radość. Na czym polega szczęście? Tylko sam Bóg może ukoić tęsknotę ludzkiego serca. Maryja ofiarowała mi tajemnicę Eucharystii. I poznałem: Eucharystia jest życiem, jest szczęściem!” („Miłujcie się” nr 5, 2002 r.). Herman Cohen doświadczył prawdziwości słów Chrystusa z fragmentu Ewangelii zacytowanego na wstępie: „Ja jestem chleb życia. Kto do mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”. Tej łaski może dostąpić każdy, chociaż w różnej formie, na miarę swego ziemskiego powołania.
Chrystus wypowiadając te słowa nawiązuje do manny na pustyni danej Narodowi Wybranemu za pośrednictwem Mojżesza. W Księdze Wyjścia czytamy: „Na pustyni całe zgromadzenie synów Izraela zaczęło szemrać przeciw Mojżeszowi i przeciw Aaronowi. Synowie Izraela mówili im: Obyśmy pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzieśmy zasiadali przed garnkami mięsa i chleb jedli do sytości. Wyprowadziliście nas na pustynię, aby głodem umorzyć całą rzeszę. Pan powiedział do Mojżesza: Oto ześlę wam chleb z nieba na kształt deszczu. I będzie wychodził lud, i każdego dnia będzie zbierał według potrzeby dziennej”. Szemranie Narodu Wybranego nie było tylko wynikiem głodu fizycznego. Szukali oni potwierdzenia obecności Boga wśród nich. Pomyślność w sprawach materialnych była dla nich jednym ze znaków błogosławionej obecności Boga. I otrzymali znak, o którym będą opowiadać następnym pokoleniom. Bóg w sposób cudowny zsyła im chleb zwany manną. Słowo „manna” znaczy „co to jest?”. Gdy Izraelici obudzili się rankiem, zobaczyli obóz pokryty czymś na podobieństwo szronu, pytają: co to jest?. Jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie nie maja także współcześni egzegeci. Ale to nie odpowiedź na to pytanie jest najważniejsza w tym wydarzeniu. Najważniejsze jest to, że Bóg dał znak, zesłał chleb, który uratował Izraelitów od śmierci.
Ten cud dokonał się za przyczyną Mojżesza i był potwierdzeniem wybrania go przez Boga. Dlatego, gdy Chrystus mówi o swoim posłannictwie, zebrani żądają od Niego znaku na podobieństwo tego, jaki Bóg dał Narodowi przez Mojżesza. W odpowiedzi Chrystus mówi, że to nie Mojżesz dał im chleb z nieba. Manna na pustyni była pokarmem ziemskim, który przez swoje cudowne pojawienie się wskazywał na Boga, ale był tylko pokarmem ziemskim i zapowiedzią prawdziwego niebieskiego chleba, którym będzie sam Jezus Chrystus: „Ja jestem chleb życia”. Pełniej możemy zrozumieć istotę tego chleba, gdy rozważymy inne określenia, które Chrystus odnosi do samego siebie. A są nimi: „Ja jestem światłością świata”, „Ja jestem bramą nieba”, „Ja jestem dobrym pasterzem”, „Ja jestem zmartwychwstanie i życie”, „Ja jestem prawdą i życiem”, „Ja jestem prawdziwym krzewem winnym”. Tę przebogatą rzeczywistość Chrystus zamknął w odrobinie białego chleba, który dosłownie staje się pokarmem niebieskim, zaspakajającym najgłębsze pragnie ludzkiej duszy.
W 1885 r. Vincent van Gogh odwiedził muzeum w Amsterdamie, gdzie pragnął zobaczyć znany obraz Rembrandta „Żydowska narzeczona”. Gdy pragnieniu stało się zadość, powiedział: „Gotów byłbym oddać dziesięć lat mojego życia za możliwość oglądanie tego obrazu przez dwa tygodnie o suchym chlebie i wodzie. Moim pierwszym głodem nie jest żywność, tego rodzaju głód cierpiałem wiele razy. Pragnienie malowania jest we mnie o wiele silniejsze niż posiadanie pieniędzy, kiedy otrzymuję trochę pieniędzy, to szukałem modeli i wydając na to wszystkie oszczędności”. Jesteśmy zdolni na wielkie wyrzeczenia, aby zdobyć wyższe wartości. A gdy człowiek potrafi podporządkować wszystko pragnieniu chleba niebieskiego, jakim jest Jezus, wtedy nawet śmierć staje się zyskiem.
Są pewne warunki przyjmowania chleba niebieskiego. Jeśli człowiek ich nie respektuje, wtedy może zdarzyć coś podobnego, jak w poniższej anegdocie. Jeden z woźniców nauczył swoje konie, aby na słowa: „Chwała Bogu” ruszały z kopyta, zaś na słowa „Amen” zatrzymywały się. Po pewnym czasie postanowił je sprzedać. Do nowego właściciela powiedział, na jakie komendy konie reagują. Temu jednak nie podobały się one; po swojemu chciał zmusić konie do galopu, lub zatrzymania się. Trzasnął z bicza i krzyknął: „Wio”. Konie jednak nie ruszyły. Zaczął je okładać batem, i poskutkowało. Po pewnym czasie zorientował się, że zdąża w kierunku przepaści. Ściągnął lejce i zaczął krzyczeć: „Trr, trr”. Konie jednak nie reagowały. Przerażony krzyknął: „Amen”, i konie zatrzymały się na skraju urwiska, a wtedy woźnica powiedział z ulgą: „Chwała Bogu”, i konie ruszyły wprost do przepaści (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).
PRAGNIENIE NIEBIESKIEGO CHLEBA
Kilka dni temu odwiedziłem w szpitalu bezdomnego Bronka. Powoli odzyskuje pamięć i zaczyna chodzić. Był kompletnie pijany, gdy prawie przed rokiem wpadł pod koła ciężarowego samochodu. Długi czas przeleżał nieprzytomny w szpitalu. Po odzyskaniu świadomości, ktoś mu przyniósł numer „Nowego Dziennika” z informacją o jego śmierci. Również osoby opiekujące się bezdomnymi bezskutecznie szukały go w nowojorskich kostnicach. A Bronek z pogruchotanymi kośćmi i głową, jak sam mówi rozłupaną na dwoje przeżył wypadek. Dziś nie może sobie wydarować, że zmarnował taką szansę życiową, zmarnował kawał życia. Potrzebne było tak potężne uderzenie, aby Bronek zmienił swoje myślenie o życiu. Widząc w jego oczach dobro, prawość i determinację mam nadzieję, że zmiana myślenia zaowocuje także zmianą życia. Na pewno pomoże mu w tym rodzina i szlachetni ludzie z ruchu na rzecz bezdomnych.
Przed kilku laty Bronek przyjechał do Nowego Jorku, aby trochę zarobić i wesprzeć swoją rodzinę w Polsce. Dzięki zaradności, jak i też szczęściu udało mu się zorganizować grupę remontową, i jak sam mówi zarabiał nawet 500 dolarów dziennie. Początkowo sporą część tych zarobków wysyłał żonie i dzieciom w Polsce. Zaoszczędził także na kupno domu w Nowym Jorku, do którego wprowadził się z poznaną tu kobietą. Chciał zapomnieć o swojej rodzinie w Polsce, ale gdzieś głęboko zakodowana prawość sumienia nie dawała mu spokoju. Te wewnętrzne rozterki stawały się powodem nieporozumień z kobietą, z która się związał oraz częstszego sięgania po alkohol. W końcu nie wytrzymał. Zostawiając wszystko opuścił dom. Po czym zgłosił się do swojego szefa, dla którego pracował. Ten dał w gotówce 20 tys. dolarów zaliczki na remont kolejnego domu. Bronek kupował materiały, pracował, ale coraz częściej sięgał do kieliszka. Aż w końcu stał się alkoholikiem, a później bezdomnym.
Patrząc na wewnętrzne zmaganie Bronka widzimy, że dobra materialne, ten chleb powszedni są bardzo ważne, ale jeszcze ważniejsze wydaje się pragnienie duchowego chleba, którym jest wewnętrzna prawość, dobro, uczciwość, oparcie o wartości, które nie zmieniają się jak moda, ale są stałe a źródłem ich stałości jest zakotwiczenie w Bogu. Można powiedzieć, że Bóg jest tym chlebem. To w Nim odnajdujemy najgłębszy sens naszego życia i drogę, która bezbłędnie prowadzi nas do ostatecznego celu. Człowiek może spożywać ten chleb tylko wtedy, gdy nie da się otumanić wartościami przemijającymi, które często lekceważą nie tylko bliźniego, ale także samego Boga. Bronek dał się otumanić, ale nie zabił w sobie głosu sumienia. Zrozumiał swoje otumanienie, a to jest dobry początek, aby spożywać „chleb” porządkujący nasze życie na miarę świętych.
W dzisiejszej Ewangelii Jezus wskazuje na siebie jako ten chleb: „Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”. A gdy w innym miejscu Jezus powiedział: „Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym”, wielu uznało, że jest to zbyt trudna nauka. Św. Jana zapisał: „Wielu Jego uczniów odeszło i już z Nim nie chodziło”. Przygotowanie do zrozumienia tej tajemnicy znajdziemy już w Starym Testamencie. W pierwszym czytaniu na dzisiejszą niedzielę słyszymy o mannie z nieba. Izraelici z powodu braku pożywienia zaczęli szemrać przeciw Bogu i Mojżeszowi. Bóg zesłał im wtedy mannę z nieba, którą mogli zaspokoić głód fizyczny: „Oto ześlę wam chleb z nieba na kształt deszczu”. Jednak zaspokojenie głodu fizycznego nie było głównym celem tego cudu. Zresztą głód fizyczny nie najważniejszym głodem człowieka. Przypominam sobie zasłyszaną przed laty historię matki, która przeżuwała zeschnięty chleb i tą papka karmiła swoje niemowlę. Gdy ich odnaleziono, niemowlę żyło, matka zaś zmarła z głodu. Manna z nieba wskazuje na inne głody człowieka. Mojżesz powiedział do ludu: „To jest chleb, który Pan wam daje na pokarm”. A zatem Bóg troszczy się o swoje dzieci, jesteśmy w Jego ręku. Nie jesteśmy sierotami, jesteśmy w ręku Bożej Opatrzności. O niej to przypominają słowa: „I będzie wychodził lud, i każdego dnia będzie zbierał według potrzeby dziennej”. Jeśli ktoś niedowierzając tym słowom zebrał więcej, na zapas, to manna następnego dnia psuła się i pojawiły się w niej robaki. Iluż to ludzi zachlanie zabezpiecza się na przyszłość, rezygnując z pełni życia dzisiaj. Zaniedbują życie wiary, zaniedbują bliźniego, bo są zajęci materialnym zabezpieczaniem się na przyszłość, na stare lata.. Oczywiście trzeba myśleć o tym zabezpieczeniu. Jeśli jednak zabiera to nam radość i pełnię życia dzisiaj, to znaczy, że idziemy w złym kierunku, tracimy coś bardzo istotnego w życiu. Ktoś powiedział: Wczoraj już jest nie nasze, jutro jeszcze nasze, nasze jest dzisiaj. A zatem żyj pełnią życia dzisiaj. Zrób co do ciebie należy a resztę zawierz Bogu, Bożej Opatrzności.
Chrystus nawiązując do manny na pustyni mówi, że był to chleb, który nie zaspakaja najważniejszych głodów człowieka, dopiero On może dać taki chleb: „Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu”. Słysząc to zgromadzeni powiedzieli do Niego: „Panie, dawaj nam zawsze tego chleba”. Na co usłyszeli odpowiedź: „Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”. A zatem wszystko sprowadza się do wiary w Chrystusa. Uwierzyć, to napełnić się Nim i żyć Jego Prawdą. Wiara w Chrystusa staje się chlebem, pokarmem w każdym czasie, a szczególnie w czasie różnego rodzaju doświadczeń życiowych. Wiara w tych momentach podtrzymuje nasze życie. Można powiedzieć, że dla tych, którzy zawierzyli Bożej Opatrzności codziennie spada manna z nieba. Św. Paweł w drugim czytaniu z Listu do Efezjan pisze jaki kształt w naszym życiu powinna przybrać wiara: „Trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek kłamliwych żądz, a odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga w sprawiedliwości i prawdziwej świętości”.
Jeśli w naszym życiu zabraknie wiary, zaufania Bogu, to może się przydarzyć, tylko w innej wersji historia opisana, w jednej z książek E. Schuyler English. Otóż mężczyzna mieszkający na Long Island zamówił bardzo skomplikowany i kosztowny barometr. Po długim oczekiwaniu otrzymał zamówiony przyrząd. Usatysfakcjonowany powiesił go na ścianie. Jednak początkowa satysfakcja zamieniła się w niezadowolenie, gdyż zauważył, że wskazówka barometru nieruchomo zatrzymała się w sektorze wskazującym burzę. Bezchmurne niebo nie wskazywało na nadciągając burzę. Mężczyzna podejrzewał, że barometr się zaciął. Zdjął go ze ściany i kilka razy zdrowo nim potrzasnął. Bez skutku. Wskazówka ciągle tkwiła w pozycji wskazującej na burzę. Zdenerwowany mężczyzna napisał list w tej sprawie do sklepu skąd otrzymał barometr, z pretensją, że sprzedano mu zepsuty instrument. Następnego ranka w drodze do pracy wrzucił do skrzynki list. Wieczorem, po powrocie do domu nie zobaczył już barometru. Nie tylko barometr zniknął, ale także dom. Barometr nie był zepsuty , poprawnie wskazywał na burzę. Rzeczywiście nad tą miejscowością przeszedł potężny, niszczący huragan (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).
BŁOGOSŁAWIONA JOLANTA
Nasze serca wypełnione są różnymi pragnieniami. Często dotyczą one sfery materialnej, ziemskiej. Przysłowiowa manna i chleb stają się ich symbolem. Dla zdobycia tego chleba człowiek jest gotów zrobić i poświęcić wiele. O takim chlebie myślą słuchacze Chrystusa, gdy mówią do Niego: „Panie, dawaj nam zawsze ten chleb”. Chrystus nie lekceważąc tych pragnień poucza, że nie są one w stanie zaspokoić najważniejszych głodów człowieka, które z natury mają charakter duchowy. Tym chlebem staje się sam Chrystus, który zaspokaja najgłębsze głody ludzkiej duszy. Abyśmy mieli większy przystęp do Niego pozostał obecny pod eucharystyczną postacią chleba. Eucharystia staje się jedyną i niepowtarzalną szansą spotkania z Bogiem, w którym spełniają się nasze ostateczne pragnienia. Święci, którym świat miał tak wiele do zaoferowania, a oni rezygnowali z tego i wybierali Chrystusa są bardzo wymownym świadectwem i drogowskazem, gdzie jest źródło ludzkiego szczęścia i spełnienia. Takim przykładem jest błogosławiona Jolanta.
Jolanta, w brzemieniu węgierskim Jolenta, znana także pod imieniem Helena była ósmym dzieckiem z dziesięciorga dzieci króla węgierskiego Beli IV z dynastii Arpadów i Marii, córki cesarza bizantyńskiego Teodora I Laskarisa. Z jej najbliższej rodziny aż 4 osoby zostały wyniesione na ołtarze: dwie jej siostry – św. Kinga i św. Małgorzata Węgierska, ciotka – św. Elżbieta i stryjenka – bł. Salomea. Jolanta urodziła się w 1244 r. w Ostrzychomiu na Węgrzech. Pierwsze lata spędziła na dworze węgierskim. Gdy miała siedem lat przybyła na krakowski dwór do swojej siostry Kingi, która za zgodą męża Bolesława Wstydliwego, przez ślub dziewictwa zrezygnowała z macierzyństwa. Jolanta otoczona czułą miłością starszej siostry wzrastała w atmosferze pobożności i surowości obyczajów, jakie panowały na dworze. Mała Jolanta razem z Kingą uczestniczyła w nabożeństwach, spełniała miłosierne uczynki wobec ubogich i chorych. Przykład starszej siostry miał przemożny wpływ na jej życie. Kronikarz napisał o niej: „Zdaje się jej w chwilach tęsknoty…, że Chrystus biały i promienny staje przed nią, uniesiony ponad ziemią, z uśmiechem nieopisanej słodyczy i miłości. Zdaje się, że wyciąga ku niej ręce. I wtedy milknie głos ziemi. I wtedy wchodzi w duszę cisza i spokój”. Na dworze krakowskim Jolanta poznała bardzo dobrze język polski i polskie zwyczaje.
W roku 1256 dwunastoletnia Jolanta została zaręczona z księciem kaliskim Bolesławem Pobożnym. Dwa lata później, w roku 1258, w Krakowie, za specjalną dyspensą papieską ze względu na wiek Jolanty, biskup krakowski Prandota pobłogosławił związek małżeński. Książę miał wtedy 37 lat, zaś Jolanta 14. Po dwóch latach, z wielkim bólem Jolanta opuszczała swoją siostrę Kingę, z którą łączyły ją nie tylko więzy krwi, ale przede wszystkim bardzo mocne więzy duchowe. Po ślubie książęca para zamieszkała w Kaliszu. W roku 1257 zmarł starszy brat Bolesława, książę wielkopolski Przemysław I. Pozostawił po sobie syna Przemysława II i cztery córki. Ich opiekunem i władcą całej Wielkopolski, aż do osiągnięcia pełnoletniości przez Przemysława został Bolesław. Bolesław Pobożny wraz z Jolantą dokładał wszelkich starań, aby powierzonego ich opiece Przemysława II wychować na dobrego, chrześcijańskiego władcę. Jolanta włożyła wiele wysiłku w wychowanie patriotyczne i religijne trzech swoich córek: Elżbiety, późniejszej żony Henryka Grubego, księcia wrocławskiego, Jadwigi poślubionej Władysławowi Łokietkowi, od 1320 r. królowi zjednoczonej Polski, matki Kazimierza Wielkiego i Anny, która wstąpiła do klarysek.
Jolanta miała ogromny wpływ na męża, to dzięki niej otrzymał on przydomek „Pobożny”. W źródłach czytamy, że łatwiej było księżnej wychować trzy córki w bojaźni Bożej niż „ łagodzić i uśmierzać Bolesława …, umysł wyniosły, wielkiemi w bojach odniesionymi zwyciestwy; całego zatem dokładała usiłowania, aby swą dobrocią, pokorą i cierpliwością nakłonić go do litości i miłosierdzia nad jeńcami, których on, jej uwagami skłoniony, na wolność wypuszczał. Ta świątobliwa księżna obudziła w małżonku swoim gorącą pobożność i głęboką pokorę, a dla tych cnót, rzadkich w człowieku wyższego urodzenia, współcześni Pobożnym go nazwali”. Jolanta odgrywała także ważną rolę w działalności politycznej męża, o czym świadczą jej własne pieczęcie na ważniejszych dokumentach książęcych, na których była podpisywana: „Umiłowana małżonka, pani Jolenta”. Największe jednak pole działalności Błogosławionej to dobroczynność oraz fundacje dla Kościoła. Pod jej wpływem Bolesław ufundował klasztory franciszkańskie w Kaliszu, Gnieźnie, Obornikach, Pyzdrach i Śremie. Wyposażył klasztor klarysek w Zawichoście, benedyktynów w Mogilnie i cysterek w Ołoboku. Także fara kostrzyńska istnieje dzięki fundacji Jolanty. Jolanta zakładała i utrzymywała szpitale dla ubogich. Znana była powszechnie ze swej hojności.
W roku 1279 zmarł Bolesław Pobożny. Po ponad dwudziestu latach szczęśliwego życia księżna Jolanta została wdową. W tym samym roku zmarł Bolesław Wstydliwy, mąż jej starszej siostry św. Kingi. Po śmierci męża księżna Kinga ufundowała w Sączu klasztor sióstr Klarysek wraz z kościołem p.w. św. Klary, do którego wstąpiła razem z młodszą siostrą Jolantą. Mimo książęcego pochodzenia Jolanta z pokorą wypełniała swoje obowiązki w klasztorze, nie stroniąc od pracy fizycznej. Nosiła włosiennicę, biczowała się, spożywała jeden posiłek dziennie, nie jadała mięsa. W roku 1278, podczas kolejnego najazdu Tatarów, obie siostry schroniły się wraz z 70 zakonnicami w zamku w Pieninach nad Dunajcem. Tradycja mówi, że Tatarzy, którzy oblegli zamek, wycofali się, zdjęci trudną do wytłumaczenia trwogą, kiedy otoczyła ich gęsta mgła.
Od 1292 roku Jolanta przebywała w klasztorze w Śremie, po czym przeniosła się do ufundowanego przez bratanka zmarłego męża, Przemysła II, klasztoru klarysek w Gnieźnie, gdzie pozostała do końca życia. Prawdopodobnie piastowała w klasztorze godność ksieni. Jak mówi tradycja, mimo godności książęcej i przełożonej klasztoru pełniła funkcje służebne. Zajmowała przylegającą do schodów bardzo ciasną celę. Zachowując surowe reguły klarysek, Jolanta czynnie praktykowała skrajne ubóstwo i oderwanie od świata, nie zaniedbując równocześnie działalności charytatywnej. Trwała na modlitwie w ciągu dnia i godzinach nocnych. Niedługo przed śmiercią, Jolanta, która żywiła szczególne nabożeństwo do męki Chrystusa ujrzała niezwykłą jasność, z której wyłonił się ubiczowany i przywiązany do słupa Jezus Chrystus. To mistyczne przeżycie spotęgowało jeszcze bardziej tęsknotę spotkania z Chrystusem w wieczności. W czasie choroby przewidziała dzień swojej śmierci. Pobłogosławiła siostrom zakonnym, pożegnała każdą z nich, po czym spokojnie odeszła do Pana. Przyjmuje się, że błogosławiona Jolanta zmarła 17 czerwca 1304 roku.
Jolanta odeszła w opinii świętości. Za jej wstawiennictwem wierni
otrzymywali liczne łaski uzdrowień i nawróceń. Jej grób nawiedzili między innymi: Elżbieta Łokietkówna, królowa węgierska, król Zygmunt Stary, który ogłosił ją patronką królestwa, Zygmunt III Waza. Proces beatyfikacyjny, poparty przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, rozpoczęto w 1776 roku. W 1827 roku papież Leon XII ogłosił Jolantę błogosławioną (z książki Wypłynęli na głębię) .
PRÓŻNE MYŚLENIE
Elżbieta wybrała się na spacer ze swoją 5- letnią wnuczką Victorią, córką mojej bratanicy. Wstąpiły do sklepu. Babcia zaproponowała kupno sandałów dla wnuczki. Victoria pomyślała chwilę i powiedziała: „Nie możemy ich kupić, bo tata z mamą kupili nowy dom i musimy teraz oszczędzać. Zresztą mam sandały w domu”. Babcia z dumą spojrzała na swoją mądralę i powiedziała: „Victoria nie przejmuj się, ja zapłacę za te sandały”. Wnuczka z radością zaczęła przymierzać sandałki. A gdy wędrowały z zakupami w torbie Viktoria wróciła do spraw finansowych, mówiąc: „Gdy dorosnę zostanę doktorem i będę miała bardzo dużo pieniędzy”. Po chwili milczenia dodała z pewną dozą żalu: „Ale nie tak dużo jak ma ksiądz”. Na pytanie babci, dlaczego tak myśli powiedziała, że w kościele na każdej mszy św. zbierają dla księdza dwa duże kosze pieniędzy. A gdy jest kilka Mszy św. w niedzielę, to ksiądz otrzymuje duży worek pieniędzy każdego tygodnia. Nie wiem, czy przekonało Victorię tłumaczenie babci, że te pieniądze nie należą do księdza, ale są przeznaczane na pokrycie kosztów utrzymania kościoła i innych budynków parafialnych. Zabawna i bardzo sympatyczna historia. Takie myślenie usprawiedliwia wiek dziecka, które patrzy i ocenia według tego co widzi, nie znając głębszych zasad funkcjonowania wspólnoty ludzkiej. I chociaż ten obraz nie przystaje do rzeczywistości, to jednak nie mówimy, że jest on fałszywy, tylko dziecięcy. Fałszywy staje się wtedy, gdy dorosły człowiek, z różnych powodów ocenia rzeczywistość bardzo powierzchownie, nie wnikając w istotę rzeczy. Wtedy to powierzchowne myślenie staje się próżnym myśleniem, bo nie pomaga odkrywać człowiekowi prawdy o życiu.
W ostatnich tygodniach w prasie polonijnej wiele pisano o tragicznej sytuacji matki, która z desperacją walczyła o godny pochówek swojego syna. 47-letni Andrzej zmarł w szpitalu w Harlemie. Trudno sobie wyobrazić ból matki, która staje nad trumną swojego dziecka ze świadomością, że będzie ono pochowane, z powodu niedostatków finansowych w zbiorowym grobie, nad którym nie będzie nawet wypisane nazwisko zmarłego, tylko odnotowane w rejestrze cmentarnym. Krystyna, matka zmarłego nie była w stanie pokryć kosztów nawet najskromniejszego pochówku syna. Niewielka renta nie wystarcza nawet na utrzymanie, a ponad to w styczniu została okradziona. Została bez środków do życia. Tragiczna sytuacja matki poruszyła wiele wrażliwych serc. W tę sprawę była także zaangażowana znana woluntariuszka Eryka. Zakłopotana zadzwoniła do mnie pytając, czy mam jakiś pomysł na rozwiązanie tej sytuacji. Nic mi nie przychodziło do głowy, po za tym, co najczęściej robi się w takich sytuacjach – pochówek w zbiorowym grobie, albo zbiórka pieniędzy na pokrycie kosztów pogrzebu i zakup grobu. Miejsce na cmentarzu to spory wydatek. Po kilku dniach dowiedziałem się z prasy, że problem miejsca na cmentarzu został rozwiązany. Po prostu, Eryka ofiarowała miejsce spoczynku dla śp. Andrzeja w swoim rodzinnym grobowcu. Nie byłem zaskoczony tą decyzją, bo znam Erykę z jej charytatywnej działalności wśród Polonii. Wielu ludzi zawdzięcza jej życie. Potrzebującym ofiarowała i ofiaruje nie tylko swój czas, ale często i własne pieniądze. Nie chce ona, aby o tym mówiono, pisano. Ale nie wszystko da się ukryć przed wścibskim okiem dziennikarzy. Prasa pisze tylko o nielicznych (a jest ich dużo) odruchach ludzkiego serca Eryki. Dlatego nie zdziwiłem, gdy za pomoc swoim Rodakom otrzymała wysokie odznaczenie państwowe. Przyjęła je, ale bez jakiegoś entuzjazmu. Z doświadczenia wiemy, że dla niektórych odznaczenie, zauważenie staje się tak ważne, że działalność charytatywna, czy inna jest tylko drogą do tego. I nieraz źle oceniają bliźnich przykładając do nich swoją miarę myślenia. Takie myślenie, odwołując się do słownictwa św. Pawła możemy nazwać „próżnym myśleniem”. Nie prowadzi ono do okrycia prawdy, a tym bardziej Chrystusa, który jest samą prawdą.
W podsumowaniu powyższej historii zwróciłem uwagę na nasze myślenie, bo tu wszystko się zaczyna. Dr David R. Hamilton, autorytet medyczny o wieloletnim doświadczeniem w branży farmaceutycznej, a także autor światowych bestsellerów zwrócił uwagę na zależność pomiędzy umysłem, a stanem ciała. Ten problem pochłonął go do tego stopnia, że zaczął zgłębiać nie tylko prace naukowców, ale także dzieła mistyków. Efektem tych zainteresowań jest książka pt. „Wszystko zaczyna się od myśli. Potęga twojego umysłu”. Autor ukazuje w jaki sposób umysł i emocje mogą wpływać na cały organizm, a nawet na strukturę DNA. Myśli i uczucia, idee i przekonania, nadzieje i marzenia zmieniają nasze ciało, okoliczności życiowe, a nawet środowisko w którym żyjemy. Podaje także dowody na to, że siła miłości jest tak potężna, że może stymulować powstawanie nowych, zdrowych komórek w naszym ciele. W pierwszym rozdziale książki czytamy: „Naukowcy odkryli, że myśli pełne wdzięczności i złości generowały w ciele przeciwne skutki. W ramach tego badania poproszono dwanaście osób, aby myślały ‘wdzięczność’, a drugą grupę dwunastu osób poproszono, aby myślała ‘złość’. W tym czasie naukowcy monitorowali ich serca. Po przeprowadzeniu analizy komputerowej bicia serca naukowcy odkryli, że serca ludzi myślących ‘wdzięczność’ biły bardziej równomiernie i regularnie – nazywa się to ‘spójnością wewnętrzną’ – niż serca osób, które myślały ‘złość’. Dobrze wiadomo, że coś, co wibruje w sposób spójny, może ‘wciągnąć’ sąsiednie obiekty w ten sam równomierny rytm. Na przykład, gdybyś w jednym pomieszczeniu wprawił w ruch duże wahadło i wiele mniejszych, przy czym każde z nich poruszałoby się w innym tempie, a następnie na jakiś czas pozostawiłbyś je samym sobie, to mniejsze wahadła dostosowałyby swój ruch do rytmu większego. Duże wahadło ‘wciągnęłoby’ mniejsze, czyli wpłynęłoby na ich ruch. A tego rodzaju spójność wywołuje efekt domina w reszcie ciała”. Nauka nie zgadza się ze wszystkimi tezami stawianymi przez autora, jak i też nie wszystko przystaje do nauki ewangelicznej, ale wiele prawd z tej książki, może okazać się użytecznymi w naszym duchowym wzroście.
A zatem, aby poznać najważniejszą Prawdę naszego życia trzeba dostroić nasze myśli do najważniejszego „Wahadła”, którym jest Bóg. A czyni się to w Jego bliskości , której winniśmy szukać w każdej sytuacji i minucie naszego życia. A wtedy nasze myśli będą „biły” w rytm samego Boga. Św. Paweł w Liście do Efezjan wyraża tę myśl słowami: „odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga w sprawiedliwości i prawdziwej świętości”. Na różnych drogach odnajdujemy bliskość Boga. Ale jedyną i niepowtarzalna Drogą jest Jezus Chrystus. W Ewangelii na dzisiejszą niedzielę czytamy: „Odpowiedział im Jezus: ‘Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie’”. Zniżając się do poziomu fizjologii możemy powiedzieć, że nasze zdrowie, nasze życie, nawet jego długość i jakość zależą od pokarmu, który spożywamy. To także odnosi się do sfery życia duchowego, nadprzyrodzonego. Karmiąc się słowem Chrystusa, spożywając Go pod postaciami Eucharystycznymi stajemy się „obrazem Boga”, upodabniając się do Niego w przymiocie świętości i wieczności (Kurier Plus, 2014).
ZABIEGAJCIE O POKARM, KTÓRY NIE NISZCZEJE
Jakże często spotykam w kościele ludzi, którzy po wielu poszukiwaniach, błądzeniu odnaleźli swoje miejsce na kościelnej ławce, miejsce na „ławce” w swojej duszy, gdzie mogą usiąść spokojnie i z radością liczyć piękno mijających dni bez obawy, że to piękno kiedyś utracą. Gdy to dzieje się w życiu celebryty, wtedy sprawa staje się głośna, jak to było w przypadku aktora, prezentera telewizyjnego Michała Koterskiego, znanego także jako Misiek Koterski. Kilka lat temu przeszedł jedną z najbardziej spektakularnych przemian w polskim show-biznesie. Odnalazł Boga, zerwał z uzależnieniami i całkowicie odmienił swoje życie.
Na pytanie Jana Staszczyka: „O co chodzi z twoim nawróceniem? Doznałeś iluminacji?” odpowiedział: „Dziennikarze uwielbiają takie historie i trochę to wykreowali. Bóg zawsze był blisko mnie, tylko ja byłem daleko od niego. Zażywałem narkotyki od czternastego roku życia, przez dwadzieścia lat. Pokończyłem wszystkie możliwe ośrodki leczenia uzależnień. I po tych wszystkich terapiach doszedłem do momentu, w którym wszystko straciłem. A potem chciałem sobie udowodnić, że potrafię kontrolować narkotyki i alkohol. Mieszałem wszystko ze wszystkim, brałem rano i przed snem. Z tych wszystkich ‘mikstur’ chciałem znaleźć tę jedną, która da mi szczęście. Okazało się, że to niemożliwe. I doszedłem do momentu, w którym nie potrafiłem żyć ani z narkotykami, ani bez nich. Ale w końcu przyszedł taki dzień, że uklęknąłem i powiedziałem tak prosto z serca i szczerze: Boże, zabierz mi tę obsesję brania, a zrobię wszystko, żeby już nigdy nie wrócić do narkotyków. I tak się stało, przestałem odczuwać głód narkotykowy”.
Na swoje czterdzieste urodziny odbył pielgrzymkę do Medjugorie. Tak ją wspomina: „Moje serce należy do Jezusa. Medugorje, podobno przyjeżdża się tam na specjalne zaproszenie Matki Bożej, to były cudowne chwile spędzone w pokoju ducha, radości w sercu i miłości do Boga, samego siebie i innych ludzi. Chciałbym to w sobie zatrzymać na zawsze”. Ważny w jego życiu był moment spowiedzi: „Czułem się, jakby ktoś mi dał nowe oczy. Minęły dwa dni, potem przyszło do spowiedzi, która też była dodatkowym oczyszczeniem, ale to, co się już największego wydarzyło, było 11 grudnia. Ten pierwszy tydzień nazwałem tygodniem cudów – wszystko było nowe, nie wiedziałem co robić. Co chwilę się modliłem, klękałem, bo myślałem, że za każdym razem trzeba klękać. To jest szok dla człowieka, który wcześniej nie zetknął się z tym namacalnie. Nagle orientujesz się, że wszystko, co babcia i ciocia mówiły o Bozi, jest prawdą”.
Jedną z tych prawd ukazuje dzisiejsza Ewangelia, która odkrywa przed nami tajemnicę naszego błądzenia w szukaniu pokarmu, który zaspokoiłby nasze najgłębsze pragnienia. Jezus rozmnożył chleb i ryby dla pięciu tysięcy ludzi, po czym przepłynął na drugi brzeg jeziora Galilejskiego. Tłumy szukały Jezusa. A gdy Go odnalazły On powiedział do nich: „Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do syta. Zabiegajcie nie o ten pokarm, który niszczeje, ale o ten, który trwa na życie wieczne, a który da wam Syn Człowieczy”. W tych słowach możemy odnaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego ludzie błądzą, dlaczego są rozczarowani po osiągnięciu celu swoich poszukiwań. Jesteśmy istotami duchowymi posiadającymi dusze, łaknącymi piękna, prawdy, mądrości i wiecznego spełnienia. Dlatego doświadczamy głodu, który leży u podstaw wszystkich innych naszych głodów, a to jest głód chleba życia wiecznego, głód doświadczenia obecności Boga.
Ewangeliczny tłum szukał chleba, który zaspokaja głód fizyczny. Ten chleb stał się symbolem wszelkich dóbr niezbędnych do życia. Pragnienie tego chleba nie jest czymś złym, bo o ten chleb każe modlić się Chrystus w modlitwie Ojcze nasz: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”. Obfitość tego chleba w tradycji biblijnej staje się znakiem Bożego błogosławieństwa. Jednak w modlitwie Ojcze nasz prośba o chleb powszedni jest na drugim miejscu. Wcześniej prosimy: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie święć się imię Twoje; przyjdź królestwo Twoje; bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi”. Te słowa są prośbą o pokarm „który trwa na życie wieczne, a który da wam Syn Człowieczy”. Jeśli pogoń za chlebem zaspakajającym głód fizyczny przesłoni nam „chleb” pochylenia głowy przed świętością Boga, wprowadzania zasad Królestwa Bożego i pełnienia woli Bożej w naszym życiu, to wtedy wcześniej czy później odczujemy niewystarczalność rzeczy, których symbolem jest chleb, pokarm dla ciała.
Zapowiedzią eucharystycznego chleba była manna na pustyni, o której mówi pierwsze czytanie. Na pustyni Izraelici zaczęło szemrali przeciw Mojżeszowi i Aaronowi. Mówili: „Obyśmy pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzie zasiadaliśmy przed garnkami mięsa i jadaliśmy chleb do syta! Wyprowadziliście nas na tę pustynię, aby głodem zamorzyć całą tę rzeszę”. Wtedy Bóg powiedział do nich przez Mojżesza: „Oto ześlę wam chleb z nieba, jak deszcz. I będzie wychodził lud, i każdego dnia będzie zbierał według potrzeby dziennej”. Rzeczywiście wieczorem przyleciały przepiórki i pokryły obóz, a nazajutrz rano warstwa rosy leżała dokoła obozu. Gdy się warstwa rosy uniosła ku górze, wówczas na pustyni leżało coś drobnego, ziarnistego, niby szron na ziemi. Wtedy powiedział do nich Mojżesz: „To jest chleb, który daje wam Pan na pokarm”. Manna zaspokoiła głód fizyczny i głód Boga, w którym jest nasza wieczność.
Manna na pustyni, jak i chleb rozmnożony przez Jezusa jest zapowiedzią Eucharystii, o której Chrystus mówi: „Ja jestem chlebem życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”. Doświadczył tego Tom Philips, który w wieku czterdziestu lat był prezesem dużej firmy w Massachusetts. Miał wspaniałą rodzinę, piękny dom, luksusowe samochody. Ale do pełni szczęścia czegoś mu brakowało. Pewnej nocy, w czasie podróży do Nowego Jorku dowiedział się czego mu brakuje do pełni szczęścia. Przeżył niezwykłe doświadczenie religijne, o którym powiedział: „Widziałem, czego mi w życiu brakowało. To był Jezus Chrystus”.
Dominic Hart pisze, jak można odnaleźć Chrystusa we wspólnocie Kościoła:
„Nie jestem katolikiem ze względu na kapłanów
Nie jestem katolikiem ze względu na biskupów
Nie jestem katolikiem ze względu na papieża
Jestem katolikiem ze względu na miłość Boga
Jestem katolikiem ze względu na Chrystusa
Jestem katolikiem ze względu na Eucharystię
Jestem katolikiem, ponieważ wierzę w słowo Boże” (Kurier Plus, 2021).
Szukanie znaku
Maciej Krzywosz w książce „Cuda w Polsce Ludowej” pisze: „13 maja 1965 r. 14-letnia Jadwiga Jakubowska z podbiałostockiego Zabłudowa zobaczyła na łące Matkę Boską. 24 maja Mikołaj Sosniuk, miejscowy komendant posterunku Milicji Obywatelskiej, poinformował przełożonych w Białymstoku o tym fakcie oraz o ludziach modlących się w miejscu cudu. Dzień później białostocka Służba Bezpieczeństwa przekazała informację do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. 30 maja płk Bogusław Aftyka, komendant wojewódzki MO, wydał rozkaz użycia pałek oraz gazów łzawiących przeciwko setkom pątników zgromadzonym na łące. Sprowokowane w ten sposób zamieszki w ostateczności doprowadziły do użycia broni palnej, czego skutkiem było wielu rannych”. Na miejsce rzekomych objawień ciągle przybywali wierni, zostawiając symbole wiary katolickie i prawosławnej.
25 czerwca 1965 roku 54-letnia Emilia Michałowska została aresztowana za napisanie i propagowanie wiersza o objawieniu pt. „Dzieweczka z miasteczka”. Tego samego dnia kuria w Białymstoku wydała komunikat, w którym wzywała wiernych do zachowania spokoju informując: „Gdyby zaś rzeczywiście okazało się coś niezwykłego, należy sprawę dokładnie przedłożyć władzy kościelnej, pamiętając, że wielkie rzeczy nie dzieją się w podnieceniu”. Parę dni później do aresztu trafiła matka Jadwigi Jakubowskiej. Całodobowe patrole milicji we wrześniu opuściły miejsce objawień, ograniczając się do niszczenia krzyży, usuwaniu świec i kwiatów na miejscu objawień. Dziś na miejscu wydarzeń sprzed pół wieku znajduje się zadbana, udekorowana kwiatami kapliczka.
Podobnych „objawień” są tysiące i tylko nieliczne, po bardzo skrupulatnym dochodzeniu są uznawane przez Kościół za autentyczne. W powyższych wydarzeniach wybrzmiewa ciekawość i pragnienie doświadczenia wiary, które przybrało formę pytania zadanego Jezusowi w dzisiejszej Ewangelii: „Jaki więc Ty uczynisz znak, abyśmy go zobaczyli i Tobie uwierzyli?” Pytali, mimo że takie znaki niektórzy z nich widzieli na własne oczy. Byli przecież świadkami cudów Jezusa jak wskrzeszenia, uzdrowienia, uciszenia burzy i rozmnożenia chleba. Ewangeliczne pytanie jest o tyle odmienne, że padło w kontekście cudu rozmnożenia chleba. Chrystus wykorzystuje niejako cud, który zaspokoił głód ciała do zwrócenia uwagi zebranym na chleb, który zaspakaja inne, ważniejsze głody: „Zabiegajcie nie o ten pokarm, który niszczeje, ale o ten, który trwa na życie wieczne, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec”.
Zgromadzeni nawiązują do cudu zesłania manny na pustyni dla zgłodniałych Izraelitów w drodze do Ziemi Obiecanej, który został wyproszony przez Mojżesza. Pytają Jezusa jakim On wykaże się znakiem, oferując „pokarm, który nie niszczeje”. Jezus im odpowiada: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój daje wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu”. Któż z nas nie pragnie takiego chleba, dlatego nie dziwi nas prośba tłumu: „Panie, dawaj nam zawsze ten chleb!” Zapewne tłum był zaskoczony, gdy usłyszał odpowiedź Jezusa: „Ja jestem chlebem życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”.
Pełne zaufanie i przyjęcie Chrystusa zaspokajają najgłębsze pragnienia człowieka. W kontekście chleba ta wiara staje się bardzo wymagająca. W czasie Ostatniej Wieczerzy Jezus wziął chleb w swoje ręce odmówił modlitwę dziękczynienia, połamał go i podał swoim uczniom, mówiąc: „To jest Ciało moje, które za was będzie wydane: to czyńcie na moją pamiątkę!” A w innym miejscu powie: „Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata”. Jakże jest to ogromnym wezwanie wiary. Uwierzyć, że w tym eucharystycznym kawałku chleba jest obecny Jezus, który zaspokaja najgłębsze głody ludzkiej duszy, w tym głód życia wiecznego. Stając wobec tej tajemnicy rodzi się nieraz pytanie z dzisiejszej Ewangelii: „Jaki więc Ty uczynisz znak, abyśmy go zobaczyli i Tobie uwierzyli?” Jezus odpowiada niedowiarkom i dzisiaj poprzez liczne cuda eucharystyczne uznane przez Kościół, a jest ich tysiące, i te które są w trakcie weryfikacji. Do tych drugich należy niżej opisany.
Błogosławiona siostra Maria Kandyda od Eucharystii, włoska karmelitanka żyjąca na przełomie wieków XIX i XX, była wielką czcicielką Chrystusa Eucharystycznego. Mawiała: „Nasz Jezus, złożony w ofierze, jest podporą świata i Kościoła, jest wiecznym błaganiem, wstawiającym się za nami, jest przyczyną łask i miłosierdzia spływających z łona Ojca na ziemię i na każdą duszę”. To właśnie przy jej relikwiach dokonał się cud rozmnożenia hostii. W 2007 roku w Raguzie, w kaplicy klasztoru sióstr karmelitanek bosych siostra zakrystianka dzień wcześniej przygotowała dwadzieścia cztery komunikanty do konsekracji. Z okazji urodzin nieżyjącej siostry Marii sprawowano Mszę św. na której pojawił się kapłan z grupą pielgrzymów. Gdy doszło do udzielania komunii św. siostry zorientowały się, że nie wystarczy Komunii dla wszystkich. I stał się cud. Komunii świętej udzielono ponad czterdziestu osobom znajdującym się w kaplicy, a w puszcze zostało jeszcze pięćdziesiąt dodatkowych komunikatów.
Tej cudowności można doświadczyć także na innej drodze jak nawrócona aktorka porno Bree Solstad. Znana w mediach społecznościowych jako „Miss B Converted” na platformie X pisze o historii swojego nawrócenia. Pisze między innymi: „Zdecydowałam się zaprzestać pracy seksualnej. Pokutować za moje niezliczone grzechy. Porzucić moje życie pełne grzechu, bogactwa, wad i próżnej obsesji na punkcie własnej osoby. To upokarzające doświadczenie, które przez wielu będzie wyśmiewane lub analizowane. Rezygnuję ze wszystkich moich dochodów i oddaję swoje życie Jezusowi. Byłam nędzną, okropną grzesznicą i nadal nią jestem, ale teraz przyjęłam sakrament pojednania i jestem czysta. Musimy przekonać kobiety, że szybkie pieniądze to nie wszystko i że nasze działania mają realne konsekwencje, zarówno w tym życiu, jak i – co ważniejsze – w wieczności. Płakałam z radości, kiedy po raz pierwszy przyjęłam ciało i krew Jezusa” (Kurier Plus, 2024).