18 niedziela zwykła Rok A
WSPÓLNOTA
Gdy Jezus usłyszał o śmierci Jana Chrzciciela, oddalił się stamtąd w łodzi na miejsce pustynne, osobno. Lecz tłumy zwiedziały się o tym i z miast poszły za Nim pieszo. Gdy wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi i uzdrowił ich chorych. A gdy nastał wieczór, przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: „Miejsce tu jest puste i pora już spóźniona. Każ więc rozejść się tłumom: niech idą do wsi i zakupią sobie żywności”. Lecz Jezus im odpowiedział: „Nie potrzebują odchodzić; wy dajcie im jeść”. Odpowiedzieli Mu: „Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb”. On rzekł: „Przynieście mi je tutaj”. Kazał tłumom usiąść na trawie, następnie wziął te pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo i połamawszy chleby, dał je uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości i zebrano z tego, co pozostało, dwanaście pełnych koszy ułomków. Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci (Mt 14,13–21).
Spożywający cudownie rozmnożony chleb na pustkowiu chcieli nawet obwołać Chrystusa królem. Zaspokoił ich głód fizyczny, a co ważniejsze- uczynił to w sposób cudowny, nadprzyrodzony. Zapewne głód nadprzyrodzoności był większy aniżeli głód chleba powszedniego. Gdyby dzisiaj zdarzały się takie rzeczy to zapewne gromadziłyby miliony ludzi, którzy o przysłowiowym „głodzie i chłodzie” szli by za Jezusem, aby doświadczyć cudu, który mówi o wszechpotężnej obecności Boga wśród nas.
Czy jednak dzisiaj jest możliwy jest cud rozmnożenia chleba? W jego istotnym aspekcie jest to możliwe. Cud rozmnożenia chleba był wydarzeniem wieloaspektowym. Najczęściej zwracamy uwagę na wymiar ilościowy rozmnożenia chleba. On najbardziej działa na naszą wyobraźnię. Ale nie mniej ważnym aspektem jest ludzka wielkoduszność i szczodrość. Jezus włączył je w ten cud. Ktoś z tłumu podzielił się pięcioma chlebami i dwiema małymi rybkami, które Jezus pobłogosławił i rozmnożył. Można powiedzieć, że Jezus dokonał cudu rozmnożenia chleba wykorzystując ludzką wielkoduszność i ofiarność.
Ożywieni tymi wartościami, w bliskości Chrystusa możemy doświadczyć cudu rozmnożenia tylko, że w zmienionych warunkach i okolicznościach. Tak jak w poniższej historii. Pewnego dnia do drzwi jednego z domów zastukał mężczyzna, prosząc o odrobinę pożywienia. Młoda kobieta otworzyła drzwi i powiedziała: „Przykro mi, ale w tej chwili nie mam nic do zjedzenia”. „Nie przejmuj się”- odpowiedział mężczyzna-„Ja mam zupę w proszku, potrzebuję trochę wody i garnek do gotowania, to mi wystarczy, aby przygotować najpyszniejszą zupę na świecie”. Kobieta dała mu duży garnek.
Nieznajomy napełnił go wodą i wsypał zupę. W międzyczasie kobieta szepnęła swoim sąsiadkom o dziwnym człowieku, który gotuje zupę w jej domu. Wkrótce wielu z nich przybyło do jej mieszkania, z zaciekawieniem patrząc na przybysza zajętego gotowaniem zupy. Nieznajomy skosztował zupy i powiedział: „Pyszna, ale gdyby ktoś z was miał ziemniaki to by była jeszcze pyszniejsza”. „Mam je w domu”- powiedziała kobieta. Zaraz pobiegła, aby je przynieść. Nieznajomy ponownie skosztował zupy i powiedział: „Wyśmienita, byłaby jeszcze lepsza gdybyśmy mieli warzywa”. Natychmiast ktoś przyniósł marchew i cebulę. Ponownie nieznajomy skosztował zupy i powiedział: „Przepyszna, ale gdyby tak dodać jeszcze trochę mięsa to byłaby wyśmienita”. Tym razem sąsiadka poszła do domu i przyniosła trochę mięsa. Teraz jeszcze potrzebujemy odrobinę pieprzu i soli i możemy zasiadać do stołu. Gospodyni domu podała przyprawy i talerz dla każdego. Jeszcze ktoś poszedł i przyniósł chleb i owoce. Zgromadzeni zasiedli do przygotowanej uczty, byli szczęśliwi, radośni, rozmawiali i śmiali się. Zaś nieznajomy niepostrzeżenie opuścił ucztę, którą sam przygotował, włączając w to przygotowanie ludzką hojność i ofiarność.
Jezus, który ofiarował za nas samego siebie gromadzi nas, abyśmy w łączności z Nim, poprzez swą ofiarność i życzliwość budowali wspólnotę świętych. Tak wiele odczuwamy potrzeb, ale też tak wiele mamy sobie do ofiarowania; wartości ducha, serca i wartości materialne. Chrystus pomnaża te dary i w Nim nabierają one wiecznego wymiaru. A radość wspólnoty budowanej tu na ziemi przez miłość i życzliwość znajduje przedłużenie i pełnię w wieczności (z książki „Ku wolności”).
SŁUCHAJCIE MNIE
To mówi Pan Bóg: „Wszyscy spragnieni przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy. Kupujcie i spożywajcie, dalejże, kupujcie bez pieniędzy i bez płacenia za wino i mleko. Czemu wydajecie pieniądze na to, co nie jest chlebem? I waszą pracę na to, co nie nasyci? Słuchajcie mnie, a jeść będziecie przysmaki i dusza wasza zakosztuje tłustych potraw. Nakłońcie wasze ucho i przyjdźcie do mnie, posłuchajcie mnie, a dusza wasza żyć będzie” (Iz 55,1–3a).
Gdy mamy coś ważnego do powiedzenia chcemy, aby nas z uwagą słuchano. Egoista w pierwszym rzędzie chce być słuchany, bo to zaspakaja jego próżność – popatrzcie jak mnie chętnie słuchają, czytają. Jestem wspaniały, mam wiele do powiedzenia. Altruista chce być słuchany, bo jest przekonany, że ma coś ważnego do zakomunikowania człowiekowi, chciałby, aby to było przyjęte, bo służy to dobru człowieka. U kaznodziei i piszącym te rozważania, te dwie tendencje zmagają się ze sobą. Najlepiej, gdy zdominuje je harmonijna proporcja. Gdy jej zabraknie, to wtedy lepiej, aby zwyciężyła tendencja altruistyczna. Bo kaznodzieja przekazuje bardzo ważne słowo, słowo Boże. Ale wtedy może być problem ze słuchaczem, który nieraz bardziej koncentruje się na formie przekazu, niż na samym słowie Bożym. A przecież nawet w niezbyt udanym kazaniu, jeśli skoncentrujemy się na słowie Bożym odnajdziemy prawdę bożą, która może jeszcze jaśniej zabłysnąć na tle niezbyt elokwentnej mowy. Wymaga to jednak większej uwagi i mądrości słuchacza. Czasami przemawiający stosują różne praktyki, aby zwrócić uwagę słuchaczy. Nieraz kończy się tak jak w poniższej anegdocie. Młody ksiądz zwierza się biskupowi, że ma problem z utrzymaniem uwagi słuchaczy w czasie kazania. „Powiedz coś bulwersującego na początku” – poradził mu biskup. „Ale co? Niech ks. biskup da mi przykład”- prosi kapłan. „Zacznij tak” – powiedział biskup – „Jestem zakochany. Zakochałem się w mężatce. Jej imię Maryja”. Uradowany kapłan wrócił do domu i w najbliższą niedzielę rozpoczął kazanie tymi słowami: „Ks. biskup jest zakochany. Zakochał się w mężatce”. Tu kaznodzieja się zaciął i zmieszany powiedział: „Ale zapomniałem jej imię”.
Skuteczny sposób przekazu ważnych informacji znalazł nauczycieli znany z niekonwencjonalnych metod wychowawczych. Na początku roku zakomunikował uczniom, że potrzebny będzie dodatkowy mały notatnik, który kosztuje 5 dolarów. Następnego dnia rozdał wszystkim uczniom notatniki. Z tym, że połowa uczniów zapłaciła, a druga połowa otrzymała je za darmo. Uczniowie, którzy zapłacili zbuntowali się, mówiąc, że to niesprawiedliwe. Nauczyciel przytoczył im ewangeliczną przypowieść o robotnikach w winnicy. Gospodarz winnicy zatrudniał robotników o różnej porze dnia. Jedni pracowali cały dzień inni tylko godzinę, ale wszyscy otrzymali taka samą zapłatę. Jednak nie przekonało to uczniów do końca. Po kilku tygodniach sprawa notatników wróciła ponownie. Nauczyciel kazał je przynieść do szkoły. Okazało się, że dwie trzecie uczniów, którzy otrzymali notatnik za darmo pogubiło je. Pozostali mówili, że gdzieś tam są, tylko trzeba odszukać. Zaś każdy, kto zapłacił za notatnik miał go przy sobie. Nauczyciel zatytułował ten mały notatnik „Szanujemy i cenimy to, co nas kosztuje”. Tę prawdę znamy z życia codziennego, cenimy to, co kosztowało nas wiele wysiłku. I przeciwnie, mniej cenimy to, co otrzymaliśmy za darmo. Bardzo często zaczynamy cenić powietrze, gdy nam oczy wychodzą na wierzch z jego braku. Cenimy życie, gdy zostało go nam kilka dni. W starych kronikach parafii św. Krzyża zauważyłem jak bardzo pierwsi emigranci cenili swoją parafię. Na taki stosunek składa się wiele czynników, ale z pewnością najważniejszym był wysiłek i poświecenie pierwszych parafian na rzecz budowy, zarówno materialnej jaki duchowej swojej parafii.
Powyższe refleksje możemy odnieść do spraw religijnych. Tak wiele otrzymujemy od Boga, i to za darmo. W pierwszym czytaniu prorok Izajasz przedstawia Boga, jako ulicznego sprzedawcę, który woła, aby ludzie przychodzili i brali rzeczy rozdawane przez Niego: „To mówi Pan Bóg: „Wszyscy spragnieni przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy. Kupujcie i spożywajcie, dalejże, kupujcie bez pieniędzy i bez płacenia za wino i mleko”. Prorok Izajasz poprzez symboliczne obrazy wzywa do korzystania z darów bożych. Bóg hojnie je rozdaje. Wystarczy tylko przyjść i wyciągnąć po nie rękę. Symbolem tej hojności jest woda tryskająca ze źródła. Podobnie, metafora wina i mleka, chleba, przysmaków i tłustych potraw staje się obrazami obfitych łask duchowych, jakimi obdarza nas Bóg. I to wszystko otrzymujemy za darmo. Wystarczy tylko przyjść do Boga i słuchać jego słów. W znaczeniu biblijnych słuchać to coś więcej niż słyszeć, to przyjąć słowo i nim żyć. Ten pokarm staje się pokarmem dla duszy. Prorok Izajasz mówi: „Nakłońcie wasze ucho i przyjdźcie do mnie, posłuchajcie mnie, a dusza wasza żyć będzie”.
Chrystus w mówieniu o ludzkich pragnieniach duchowych i pokarmie dla duszy nie zatrzymuje się tylko na obrazach. To, co ma być obrazem obfitości łask Bożych staje się w cudowny sposób samą łaską. Za Chrystusem szły ogromne tłumy ludzi złaknionych Jego słów i czynów. Nie zwracali zbytnio uwagi na pokarm fizyczny. I tak pod wieczór znaleźli się w jednym z najpiękniejszych miejsc w Ziemi św., nad brzegiem Jeziora Galilejskiego. Byli głodni i spragnieni. Apostołowie radzą Jezusowi, aby rozesłał tłumy, celem zakupienia żywności. Jednak Jezus każe im uczynić coś, co przekracza ich możliwości: „Nie potrzebują odchodzić; wy dajcie im jeść”. Apostołowie się usprawiedliwiają: „Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb”. Jezus każe im przynieść to co mają. I wtedy dokonuje cudu rozmnożenia chleba. Wszyscy zasycili głód. Ewangelia mówi: „Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci”. Nie tylko apostołowie, ale i zebrani tam ludzie wiedzieli, że był to cud. Tłumy rozpoznały w Nim kogoś wielkiego. Chciały go obwołać królem. Chrystus rzeczywiście jest królem, ale nie takim, jak oni wtedy myśleli; królem od pomnażania dóbr materialnych.
Arystokratka Diana Cooper, żona ambasadora angielskiego wybrała się na koncert. W przerwie, po dłuższej rozmowie ze swoja sympatyczną sąsiadką zorientowała się, że jest to królowa Anglii, Elżbieta II. Speszona powiedziała: „Proszę przyjąć moje przeprosiny za moją poufałość. Nie poznałam bez korony Waszej Wysokości”. Królewskość Chrystusa rozpoznajemy po słowie i czynie. A to wymaga pewnego wysiłku z naszej strony, nie tyle intelektualnego, co wysiłku wiary. Tak było z tłumami, które nasyciły się cudownie rozmnożonym chlebem. Zapewne nieliczni skojarzyli rozmnożenie chleba ze słowami Jezusa: „Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki”. Jeszcze większego wysiłku wiary wymagało przyjęcie słów Chrystusa z Ostatniej wieczerzy: „Bierzcie, jedzcie; to jest ciało moje, które za was będzie wydanwe; to czyńcie na Moją pamiątkę”. Chrystus nie opuszcza tych, którzy mimo tylu słów i cudownych znaków nie są skłonni do uwierzenia. Po śmierci Jezusa, dwaj apostołowie załamani i smutni szli do Emaus. Po drodze zaprosili wędrowca, który tak pięknienie mówił o sprawach bożych. Prosili, aby został z nimi. I został i gdy łamał chleb rozpoznali, że to zmartwychwstały Chrystus. Wszystko ułożyło się wtedy w sensowną całość. I cud rozmnożenia chleba, i słowa, że Chrystus jest chlebem życia, że chleb w Wieczerniku stał się Jego ciałem, że chleb eucharystyczny jest pokarmem na drodze ku wieczności.
Chociaż trudno to wszystko ogarnąć umysłem, to posłuszni słowom Chrystusa; „To czyńcie na moja pamiątkę”, sprawujemy Eucharystie, wierząc, że jest ona źródłem nieogarnionych łask bożych. Historia naszego zbawienia jest niejako ukierunkowana na ten najważniejszy dar, cud, cud zbawczej obecności Chrystusa pod postacią chleba. Aby zbawienie stało się naszym udziałem wystarczy tylko usłuchać słów Chrystusa: „Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało Moje” (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).
ZNAK CHLEBA
Bracia: Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował. I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani potęgi, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym (Rz 8,35.37–39).
Po zakończeniu drugiej wojny światowej większość europejskich krajów leżało w gruzach. W wielu miastach panowała nędza i głód. Można było spotkać na ulicach małe osierocone dzieci, które wygłodzone szukały czegokolwiek do zjedzenia. Pewnego chłodnego i zamglonego dnia, w porannych godzinach jedną z londyńskich ulic jechał samochodem amerykański żołnierz. Nagle zauważył małego chłopca, który z nosem przyklejonym do szyby wystawowej obserwował jak piekarz miesił ciasto i robił z niego małe bułeczki. Wygłodniały chłopiec wodził wzrokiem za każdym ruchem piekarza. Żołnierz zatrzymał się, wysiadł z samochodu i cicho podszedł do chłopca. Przez zaparowane okno widział piekarza, którzy wyciągał z pieca pachnące bułki i kładł na półce przy oknie wystawowym. Na ten widok chłopiec przełykając ślinę głęboko westchnął. Poruszyło to serce zahartowanego w bojach żołnierza. „Synu… czy chciałbyś dostać tę bułkę?”- zapytał żołnierz. Chłopiec przestraszył się, i jąkając się powiedział: „O tak… tak… chciałbym… chciałbym… ” Żołnierz wszedł do piekarni i kupił całą torbę słodkich bułek. Po czym wrócił do chłopca i z uśmiechem podał apetyczne bułki, mówiąc: „To dla ciebie”. Po czym odwrócił się i zdążał w kierunku samochodu, ale nagle poczuł, że ktoś mocno pociągnął go z tyłu za ubranie. Odwrócił się, i wtedy usłyszał nieśmiałe słowa chłopca: „Proszę pana, czy pan jest Bogiem?” (Charles Swindoli: Improving Your Serve). Ten mały chłopiec w dobroci człowieka dopatrywał się obecności Boga. Przez niego przemówiło doświadczenie ludzkości, które mówi, że Bóg jest najwyższym dobrem, i że wszelkie dobro w Nim bierze początek.
Naród Wybrany rozpoznawał Boga przez Jego, pełne miłości działanie. Wśród wielu takich znaków Bożej miłości była manna, którą Bóg karmił swój lud na pustyni, w drodze do Ziemi Obiecanej. Bóg powiedział do Mojżesza: „Oto ześlę wam chleb z nieba, na kształt deszczu. I będzie wychodził lud, i każdego dnia będzie zbierał według potrzeby dziennej. Chcę ich tak doświadczyć, czy pójdą za moimi rozkazami czy też nie. Lecz w dniu szóstym zbiorą zapas tego, co przyniosą, a będzie to podwójna ilość tego, co będą zbierać codziennie. Mojżesz i Aaron powiedzieli do społeczności Izraelitów: Tego wieczora ujrzycie, że to Pan wyprowadził was z ziemi egipskiej. A rano ujrzycie chwałę Pana, gdyż usłyszał On, że szemracie przeciw Panu” (Wj 16, 4-7). I rzeczywiście rankiem, na podobieństwo szronu ziemia pokryła się manną. Jedli do sytości i wychwalali dobroć Pana. Nie musieli pytać jak ten osierocony chłopiec przed piekarnią w Londynie, oni wiedzieli, że jest to chleb z nieba, i że ręka boża spoczywa nad nimi
Dobroć boża wyrażona w znaku chleba w całej pełni objawia się w Nowym Testamencie. Jezus dowiedział się, że Jego kuzyn Jan Chrzciciel został zamordowany. Potrzebował zatem ciszy i spokoju, dlatego w poszukiwaniu samotności udał się z apostołami na drugi brzeg jeziora. Ale kiedy wysiadł z łodzi zobaczył ludzi, spragnionych Jego słowa. Zaczął ich nauczać. Wieczorem nie odsyła zgłodniałych ludzi, ale kierowany dobrocią rozmnaża dla nich chleb. Pięcioma bochenkami chleba i dwiema rybami nakarmił pięć tysięcy ludzi. A ponad to zebrano jeszcze dwanaście koszów ułomków. W cudzie rozmnożenia chleba zebrani rozpoznali w Chrystusie moc bożą i chcieli obwołać Go królem. Chleb rozmnożony na pustyni staje się zapowiedzią innego chleba. W czasie Ostatniej Wieczerzy Chrystus bierze chleb w swoje ręce i mówi: „ Bierzcie to jest Ciało Moje”. Rozpoznajemy Go w tym znaku w każdej Mszy świętej. Spożywamy Go i wspominamy Jego śmierć na krzyżu i zmartwychwstanie. I dziękujemy, że w swej dobroci stał się dla nas chlebem, pokarmem na drodze ku wieczności.
Spożywanie Eucharystycznego Chleba ściśle łączy nas z Chrystusem tak, że stajemy się przedłużeniem Bożej dobroci w świecie. A gdy powierzamy Mu nasze dobro, On je pomnaża w nieskończoność. Ewangeliczny chłopiec powierzył Chrystusowi pięć chlebów i dwie ryby, a Chrystus pomnożył je i nakarmił tysiące ludzi. Matka Teresa z Kalkuty oddała Chrystusowi do dyspozycji cały swój majątek, który wynosił kilka dolarów. A Chrystus rozmnożył to dobra, do nadzwyczajnych rozmiarów. Dzisiaj zakon założony przez Matkę Teresę dociera z pomocą do potrzebujących całego świata. Prowadzi setki sierocińców, przytułków, szpitali. Matka Teresa potrafiła także zarazić dobrocią tych, którzy jeszcze nie przyjęli Chrystusa. Wspomina ona, jak to pewnego dnia odwiedziła hinduską rodzinę, która od kilku dni nie miała nic do jedzenia. Zaniosła dla tej rodziny niewielką ilość ryżu. Była jednak zaskoczona, gdy matka rodziny bez żadnego zastanowienia podzieliła skromną porcje ryżu na dwie części, i jedną z nich zaniosła, mieszkającej po sąsiedzku muzułmańskiej rodzinie. Matka Teresa widząc to powiedziała: „Ile ci zostało tego ryżu, czy to wystarczy dla twojej rodziny?” „Ale oni także od kilku dni nie mają nic do jedzenia” – odpowiada kobieta. Przez poświecenie i hojność Matki Teresy wielu odkrywało Boga. Dobroć świadczona bliźniemu może stawać się najwspanialszym sposobem głoszenia Ewangelii. Wyczuwał to zapewne instynktownie mały chłopiec, który zadał pytanie amerykańskiemu żołnierzowi: „Proszę pana, czy pan jest Bogiem?”
Ożywieni głęboką wiarą, możemy dostrzec dobroć przychodzącego do nas Boga nawet przez ludzi, którzy przez swe zło starają się rozmazywać i zacierać obraz Bożej dobroci. Uboga starsza kobieta miała za sąsiada bardzo bogatego człowieka. Mimo ubóstwie uważała, że ma za co Bogu dziękować. Miała w sobie wiele wewnętrznej radości, której źródłem była pewność, że Bóg, któremu całkowicie zaufała na pewno jej nie opuści. Bezbożny sąsiad często kpił sobie z jej ufnej wiary. Pewnego razu usłyszał, gdy modliła się, prosząc Boga o pomoc. Nie miała w domu nic do jedzenia. Sąsiad, słysząc to chciał z niej zakpić. Wziął bochenek chleba i położył pod drzwiami jej mieszkania, następnie zadzwonił do drzwi i szybko wrócił do swojego mieszkania. Kobieta wyszła, wzięła bochenek chleba i zaczęła z radością dziękować Bogu: „Dziękuję ci Boże. Wiedziałam, że mnie nie opuścisz”. A wtedy pojawił się sąsiad i zaczął z niej szydzić słowami: „O nierozumna kobieto. Ty myślisz, że to Bóg wysłuchał twojej modlitwy. Żaden Bóg, to ja położyłem ten chleb”. A wtedy kobieta bez żadnego zawahania powiedziała: „Dziękuję Bogu. On zawsze wspiera mnie w mojej nędzy i wysłuchuje mojej modlitwy. Nieraz posługuje się podłym człowiekiem, aby wysłuchać mojej prośby” (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).
ZAPROSZENIE NA UCZTĘ
W roku 1971 obchodzono w Iranie 2500 rocznicę powstania Imperium Perskiego. Szach Iranu Mohammad Reza Pahlawi zarządził czterodniowe uroczystości, które kosztowały 100 milionów dolarów. Centralnym punktem tych obchodów było ogromne i wystawne przyjęcie, które zorganizowano w olbrzymim jedwabnym namiocie, oświetlonym kolorowymi lampami, kosztującymi 840 tysięcy dolarów. Na bankiet zaproszono 600 dostojników z 69 państw.
W czasie, gdy powstawało i krzepło Imperium Perskie, w Izraelu, politycznie niewiele znaczącym narodzie prorocy głosili i oczekiwali przyjścia Królestwa Bożego. Prorok Izajasz w pierwszym czytaniu z dzisiejszej niedzieli zaprasza w imieniu Boga na ucztę tego Królestwa: „Wszyscy spragnieni przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy. Kupujcie i spożywajcie, dalejże, kupujcie bez pieniędzy i bez płacenia za wino i mleko. Czemu wydajecie pieniądze na to, co nie jest chlebem? I waszą pracę na to, co nie nasyci? Słuchajcie mnie, a jeść będziecie przysmaki i dusza wasza zakosztuje tłustych potraw”. Zaproszenie proroka Izajasza jest skierowane także do współczesnego człowieka, który często wydaje pieniądze na to co nie jest prawdziwym chlebem. W czasach biblijnych chleb był tak podstawowym pokarmem, że w Piśmie św. używany jest czasami jako synonim posiłku, który zaspakaja głód człowieka. Chlebem, o którym mówi prorok Izajasz jest słowo boże. Jest ono pokarmem dla duszy. Spożywanie go jest wzrastaniem ku wieczności: „Nakłońcie wasze ucho i przyjdźcie do mnie, posłuchajcie mnie, a dusza wasza żyć będzie”- pisze prorok Izajasz. Człowiek współczesny, tak jak za czasów Izajasza wydaje grube pieniądze na to, co nie jest prawdziwym chlebem, zaspakajającym głód, o którym mówi prorok. Także praca nie przynosi ukojenia duszy, a wręcz przeciwnie, wpędza człowieka w kołowrót zabiegania, które nie tylko zabiera wewnętrzny pokój, ale zamazuje drogę prowadzącą na ucztę niebieską.
Ewangelia kontynuuje i rozwija myśl proroka Izajasza. Rozmnożenie przez Jezusa chleba i ryb nie jest zwykłym zaspokojeniem fizycznego głodu. Jest ono zaproszeniem na ucztę, o której mówi prorok Izajasz. Szukając najpełniejszego wymiaru uczty przygotowanej przez Jezusa przytoczę refleksję Mary Lynn Hendrickson zamieszczoną na łamach czasopisma „Catholic” z kwietnia 2008 roku. „Czym jest obiad? To cudownie, że wszyscy wieczorem możemy zasiąść do wspólnego stołu we własnym domu. Każdy z nas robi wszystko, aby być razem w tym czasie. Praca, spotkania, zajęcia sportowe, zdania szkolne są odkładane. Obiad jest rzeczą świętą. Każdy na miarę swych możliwości włącza się w jego przygotowanie. Młodsze dzieci nakrywają stół, starsze pomagają w gotowaniu. Również w czasie tygodnia każdy ma jakieś zadanie związane z przygotowaniem obiadu. Kiedy usiądziemy razem do wspólnie przygotowanego obiadu, pamiętamy o naszych bliskich, którzy w tej chwili są daleko stąd. Podając zupę według receptury babci wspominamy miłość i zatroskanie nieżyjących już rodziców. Dziękujemy Bogu za sąsiada, który ofiarował nam ze swego ogrodu pomidory, sałatę i inne warzywa. Zaczynamy i kończymy posiłek kierując wdzięczną myśl do Boga i ludzi. Dziękujemy za łaskę bycia razem. Zapalmy świecę na stole jako symbol obecności Chrystusa wśród was. Dosłownie łamiemy się chlebem – po ułamaniu kawałka podajemy bułkę następnej osobie. Posiłek to coś więcej niż zaspokojenie fizycznego głodu. Wspólny posiłek tak przygotowany i spożywany pozwala doświadczyć miłości, która jest fundamentem szczęśliwej i spełnionej rodziny. Członkowie rodziny, którzy zaszywają się w jakimś zakamarku domu, oglądając telewizję i spożywając posiłek przygotowany w mikrofalówce tracą dużo więcej niż tylko smaczny i zdrowy obiad na rodzinnym stole. Wspólne przygotowanie i spożywanie posiłku są formą bardzo ważnej miłości w naszym wspólnotowym życiu”.
Widzimy jak zwykły rodzinny obiad może odgrywać ważną rolę w życiu człowieka. Uczta przygotowana na pustkowiu przez Chrystusa ma nieskończenie głębszą wymowę i znaczenie. Niedaleko Jeziora Galilejskie, w jednym z najpiękniejszych zakątków Ziemi Świętej Jezus kazał usiąść tłumom i rozmnożył dla nich chleb i ryby. I chociaż na tej uczcie nie było obfitości pokarmów, tylko zwykły codzienny pokaram rybaków galilejskich; chleb i ryby, to jednak była ona przedsmakiem wspaniałej uczty, którą zapowiadał prorok Izajasz. Tu wypełniały się słowa proroka: „Wszyscy spragnieni przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy…”. W przygotowanie tej uczty Chrystus włączył ludzką dobroć, hojność. Ktoś z tłumu ofiarował pięć chlebów i dwie ryby, a Chrystus rozmnożył tę wielkoduszność oraz chleb i ryby. Niektórzy z tłumu zauważyli rozmnożenie tylko chleba i ryb, chociaż to pierwsze rozmnożenie było ważniejsze. A najważniejsze przesłanie tej uczty uczniowie Jezusa odkryją później. Jest to zapowiedź Eucharystii, pokarmu na życie wieczne. Rozmnożenie chleba jest ostatnim ze znaków historii zbawienia zapowiadających Eucharystię. Wcześniejsze to manna na pustyni oraz oliwa i chleb rozmnożone przez proroka Eliasza. Jezus rozmnożył chleb, łamał go i dawał tłumom. Słowo „łamał” w Nowym Testamencie zarezerwowane jest tylko w odniesieniu do Eucharystii. Sposób nakarmienia tłumu przypomina wieczerzę paschalną, w czasie której ojciec rodziny bierze chleb i wobec wszystkich wypowiada błogosławieństwo, następnie łamie chleb i każdemu daje kawałek. W czasie ostatniej wieczerzy Jezus zachowuje się podobnie: „A gdy oni jedli, Jezus wziął chleb i odmówiwszy błogosławieństwo, połamał i dał uczniom, mówiąc: Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje”.
Franois Xayier Nguyen von Thuan, arcybiskup koadiutor Sajgonu w Wietnamie został w roku 1975 aresztowany przez władze komunistyczne i osadzony w więzieniu, w którym spędził trzynaście lat, z czego dziewięć w ścisłej izolacji. Mimo uwięzienia i izolacji bardzo owocnie duszpasterzował. W książce „Świadkowie nadziei” napisał: „Podobnie jak chłopiec, o którym mówi Ewangelia miałem tylko pięć bochenków chleba i dwie ryby. Jest to bardzo mało, ale powierzyłem to Chrystusowi, a On dokonał reszty”. Ważne miejsce w jego życiu zajmowała Eucharystia: „Kiedy zostałem aresztowany, musiałem wyjść z domu, tak jak stałem. Na następny dzień pozwolono mi napisać do moich bliskich, aby dostarczyli mi najbardziej niezbędnych rzeczy: ubrania, szczoteczkę do zębów… Napisałem: „Przyślijcie mi, proszę, trochę wina jako lekarstwo na żołądek’. Moi wierni natychmiast zrozumieli, o co chodzi. Natychmiast przysłali mi małą buteleczkę mszalnego wina, z napisem: ‘lekarstwo na ból żołądka’, i hostie ukryte w łuczywie. Nigdy nie zdołam wyrazić mojej wielkiej radości: codziennie, używając trzech kropel wina i kropli wody, ukrytej w dłoni, odprawiałem Mszę świętą. To był mój ołtarz, to była moja katedra. Było to prawdziwe lekarstwo dla duszy i ciała: ‘Lekarstwo nieśmiertelności, antidotum, żeby nie umrzeć, ale mieć zawsze życie w Jezusie’ – jak mówi Ignacy z Antiochii. I tak, w więzieniu czułem w mym sercu bicie serca samego Jezusa. Czułem, że moje życie było Jego życiem, a Jego życie moim. Eucharystia stała się dla mnie oraz dla innych chrześcijan Jego ukrytą obecnością, dodającą odwagi wśród niezliczonych trudności. Eucharystyczny Jezus był potajemnie adorowany przez chrześcijan, którzy wraz ze mną znajdowali się w więzieniu, tak jak to wiele razy miało miejsce w rozmaitych więzieniach XX wieku. I tak mrok więzienia stał się paschalnym światłem, podczas nawałnicy ziarno zakiełkowało pod ziemią. Więzienie przekształciło się w szkołę katechizmu. (…). Katolicy ochrzcili swych towarzyszy, stali się ich ojcami chrzestnymi” (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).
BŁOGOSŁAWIONY OJCIEC JAN BEYZYM
Przed cudownym rozmnożeniem chleba, Chrystus skierował do swoich uczniów słowa: „Nie potrzebują odchodzić; wy dajcie im jeść”. A zatem normalną drogą wychodzenia naprzeciw ludzkim potrzebom nie jest cud, ale nasza, życzliwie wyciągnięta ręka. Jeżeli jednak Chrystus rozmnożył chleb, to znaczy, że oprócz zwykłego współczucia, zawarł w tym zdarzeniu o wiele ważniejsze przesłanie. Skierował naszą uwagę na nadprzyrodzoną rzeczywistość i Chleb, który jest pokarmem duszy na drodze ku wieczności. W pewnym sensie, cud rozmnożenia chleba trwa, gdy uczniowie Chrystusa wypełniają polecenie swego Mistrza: „…wy dajcie im jeść”. Usłuchał tego wezwania błogosławiony Jan Beyzym. Udał się do najbiedniejszych z biednych, do trędowatych. Jako posługacz trędowatych starał się ze wszystkich swoich sił zaradzić ich nędzy duchowej i materialnej. Leczył ich, pielęgnował, ubierał, zapewniał dach nad głową, żywił.
Jan Beyzym urodził się 15 maja 1850 roku w posiadłości Beyzymy Wielkie, na Wołyniu. Był najstarszym synem Jana i Olgi z hr. Stadnickich. Do roku 1863 przebywał z rodzicami w Onackowcach, pobierając nauki wraz z młodszym rodzeństwem pod kierunkiem domowych nauczycieli. Tragedia narodowa, jaką był upadek Powstania Styczniowego była także tragedią rodziny Beyzymów. Ojciec Jana wspierał powstańców, udzielał im schronienia. Za tę działalność został skazany na karę śmierci. Zaś dwór Beyzymów w Onackowcach spalili Kozacy. W tej sytuacji Olga przeniosła się z 13- letnim Janem i trójką młodszych dzieci do Kijowa. Tutaj Jan uczęszczał do gimnazjum, po ukończeniu, którego przedostał się do Galicji i 10 grudnia 1872 roku wstąpił do nowicjatu jezuitów w Starej Wsi pod Brzozowem. Dwa lata studiował nauki humanistyczne i filozofię w kolegium starowiejskim. Przez następne dwa lata był wychowawcą i opiekunem młodzieży w kolegium Towarzystwa Jezusowego w Tarnopolu. Dał się wtedy poznać jako utalentowany i uwielbiany przez młodzież wychowawca. Następnie udał się do Krakowa na studia teologiczne, po ukończeniu których otrzymał 26 lipca 1881 r. święcenia kapelańskie. Wrócił do Tarnopola i pracował jako wychowawca, aż do zamknięcia tutejszego konwiktu. Po złożeniu ostatnich ślubów zakonnych przybył w roku 1886 do Chyrowa, gdzie przez 10 lat wychowywał młodzież w słynnym Zakładzie naukowo-wychowawczym Ojców Jezuitów.
Wtedy dojrzało w nim pragnienie wyjazdu na misje. W liście do generała zakonu z dnia 23 października 1897 roku ojciec Beyzym napisał: „Rozpalony pragnieniem leczenia trędowatych, proszę usilnie Najprzewielebniejszego Ojca Generała o łaskawe wysłanie mnie do jakiegoś domu misyjnego, gdzie mógłbym służyć tym najbiedniejszym ludziom, dopóki będzie się to Bogu podobało. Wiem bardzo dobrze, co to jest trąd i na co muszę być przygotowany; to wszystko jednak mnie nie odstrasza, przeciwnie, pociąga”. Ojciec Beyzym otrzymał pozwolenie na wyjazd na Madagaskar, gdzie miał pracować wśród trędowatych. Tu warto przypomnieć, że trąd w tamtych czasach był jedną z najstraszniejszych nieuleczalnych chorób. Aby nie zarazić innych, chorych izolowano. Niejednokrotnie byli pozbawieni jakiejkolwiek opieki i zabezpieczenia materialnego. Tej nędzy materialnej towarzyszyła nędza duchowa.
Ojciec Beyzym przybył na Madagaskar w grudniu 1898 roku. Zamieszkał wspólnie z chorymi. Przełamał w ten sposób bariery strachu, przekleństwa, wzgardy i znieczulicy, odgradzające chorych od własnych rodzin i reszty społeczeństwa, skazujących zarażonych na powolną śmierć nie tylko z powodu trądu, ale i z głodu. Opatrując rany ciała, leczył także dusze. Nauczał religii, głosił rekolekcje, odprawiał Msze święte, przygotowywał ich do godnej śmierci itd. Krzewił wśród swoich czarnych podopiecznych kult Czarnej Madonny z Jasnej Góry. Nie była to łatwa praca. W liście do redakcji „Misji Katolickich” z roku 1899 pisał: „Niech nikt nie myśli, że pielęgnować trędowatych to bardzo łatwo albo przyjemnie. Czytać opisy w ‘Misjach (Katolickich)’ lub gdzie indziej i przepatrywać rysunki, to łatwo się robi, a może i z przyjemnością, ale między opisem lub rysunkiem a rzeczywistością gruba różnica. O sobie trzeba zupełnie zapomnieć, tj. uważać na siebie tylko tyle, ile trzeba, żeby nierozważnie życia nie narażać bez potrzeby, co zresztą piąte przykazanie nakazuje, ale oddać się trzeba zupełnie obowiązkowi i być gotowym na śmierć z trądu, jeżeli się chce z pożytkiem dla tych nieszczęśliwych pracować”.
Ojciec Beyzym zabiegał o pomoc dla trędowatych. Najczęściej kierował swoje apele do rodaków. Tę pomoc otrzymywał, chociaż była to kropla w morzu potrzeb. Licząc na tę postanowił w roku 1902 zbudować nowoczesny ośrodek dla trędowatych. Po dziewięciu latach w Maranie otwarto szpital pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej, działający tam do dziś. Był to najlepszy zakład leczniczy na całym Madagaskarze. Do obsługi chorych sprowadził o. Beyzym siostry zakonne ze Zgromadzenia św. Józefa z Cluny. Po zbudowaniu szpitala ojciec Beyzym z pokorą mówił, że nie ma w tym jego zasługi, ponieważ wszystkim kierowała Pani z Jasnej Góry. Ojciec Beyzym był dla trędowatych pełen wyrozumienia i współczucia, ale dla tych, którzy lekceważyli chorych potrafił być ostry. Pewnego razu nie dotarły na czas leki, ojciec Jan był zmartwiony. I wtedy jeden z mężczyzn zapytał go o powód. Ojciec Beyzym powiedział, o co chodzi. Dalszy ciąg rozmowy tak opisuje Błogosławiony: „Ojciec zanadto pieści swoich trędowatych (nie mówił mi to Malgasz, ale Europejczyk), to wszystko przyciśnięte i przygnębione teraz chorobą, przedtem każdy z nich to był łajdak, co się zowie; trzeba im dać trochę pocierpieć, niech pokutują za dawne grzechy. Chciał dalej coś jeszcze majaczyć, ale przerwałem mu, bo już nie mogłem wytrzymać, kipiało we mnie na dobre: – Dość tego, mój panie. Jakim kto jest, łajdak czy poczciwy – to niech sądzi Pan Bóg, a nie my; jest to chory, któremu pomóc trzeba, i po sprawie. To, co nagadałeś, zapamiętam dobrze i jak zachorujesz, to przyjdę ci dosłownie powtórzyć to samo, to jest, że w młodości byłeś łajdak, teraz pokutuj za grzechy, itd. Poczerwieniał po same uszy i zamilkł”.
Gdy Ojciec Beyzym zgromadził środki i ludzi, którzy prowadzili jego dzieło, sam zapragnął wyjechać na Sachalin, gdzie zsyłano polskich działaczy niepodległościowych i zwykłych kryminalistów. To miejsce nazywano „prawdziwym piekłem na ziemi”. Prosząc o pozwolenie na wyjazd pisał do prowincjała: „Proszę mnie nie posądzać o to, żebym miał utracić powołanie do trędowatych, bo tak źle jeszcze, dzięki Bogu, nie jest. Czuję się w mym powołaniu mocny i najchętniej pozostanę do śmierci na tym posterunku, jeśli taka będzie wola Matki Najśw. Gdyby zaś Ona zechciała mnie mieć na Sachalinie, najchętniej także tam pośpieszę. Chodzi mi o to, żebym mógł choć coś przynajmniej zrobić dla większej chwały Bożej i nie stawać po śmierci z próżnymi rękoma przed Panem Jezusem, że zaś na Sachalinie można się spodziewać dobrego zarobku na życie wieczne, dlatego proszę o tę łaskę codziennie Matkę Najśw., nigdy jednak nie proszę inaczej, jak tylko pod warunkiem, jeżeli taka Jej wola i łaska”.
Tego pragnienia nie udało mu się zrealizować. Ojciec Beyzym wyczerpany pracą i osłabiony niedożywieniem zachorował poważnie na febrę, a ponadto zaczął rozwijać się trąd, którym wcześniej się zaraził. Zmarł 1 października 1912 r. w Fianarantsoa na Madagaskarze. Po jego śmierci madagaskarska prasa pisała: „Najpiękniejszą pochwałą tego człowieka jest to, że z miłości do Jezusa Chrystusa zabiegał, by zawsze być posługaczem trędowatych, i otrzymał na to pozwolenie. Są takie przymusowe prace, na jakie nawet zbrodniarzy się nie skazuje, a o. Beyzym pokochał je całym sercem”.
18 sierpnia 2002 Ojciec Święty Jan Paweł II wyniósł ojca Jana Beyzyma do chwały błogosławionych (z książki Wypłynęli na głębię).
CHLEB UZDROWIENIA
W czasie pielgrzymki na kanonizacje św. Jana Pawła II odwiedziliśmy sanktuarium św. Ojca Pio w San Giovanni Rotondo. To niewielkie miasteczko jest częścią Parku Narodowego Gargano. Zachwyca ono pięknem położenia i atmosferą spokoju i modlitwy. Mimo, że nie ma tu znaczących zabytków, to jednak odwiedza to miasto rocznie ponad siedem milionów ludzi. W piękno przyrody tego miejsca wkomponowane jest piękno duchowe, które rozsiewa św. Ojciec Pio, który spędził tutaj, w klasztorze kapucynów ponad 50 lat. Był stygmatykiem, potrafił czytać w ludzkich duszach, miał dar bilokacji, za jego wstawiennictwem dokonywały się cuda fizyczne i duchowe. Tak jak za życia Świętego, tak i dzisiaj przybywają tu pielgrzymi w poszukiwaniu chleba uzdrawiającego ciało i duszę. Św. Jan Paweł II kilka razy spotykał się z św. Ojcem Pio. W roku 1974 podczas pielgrzymki do grobu Świętego powiedział „Ten stary kościół pozostanie dla mnie miejscem spotkania ze Sługą Bożym Ojcem Pio. Po prawie 27 latach wciąż mam przed oczami jego osobę, jego obecność, jego słowa, Mszę Świętą odprawianą przez niego przy bocznym ołtarzu św. Franciszka, ten konfesjonał, gdzie udawał się spowiadać kobiety, zakrystię, ołtarz główny, gdzie teraz się znajdujemy”. Późnymi wieczorami klękaliśmy przed relikwiami św. Ojca Pio w nowej bazylice, odmawialiśmy różaniec i czuliśmy jak nadprzyrodzone światło wypełnia naszą duszę. Pewnego razu pan Bogdan spacerował całą noc ulicami tego miasta, bo słyszał opowieść, że czasami można spotkać św. Ojca Pio, który przemierzając ulice San Giovanni Rotondo odmawia różaniec. Ja również z grupą pielgrzymów wyruszałem na nocne spacery. Czy spotkaliśmy Świętego? Chyba tak. Dostrzegaliśmy jego obecność oczyma duszy. Wypełniał nasze serca nadzwyczajną bliskością Boga, pokojem, sycił nas chlebem innym niż ten, który spożywaliśmy w restauracji hotelowej.
W lutym 2008 roku obiegła świat informacja o liście biskupa Karola Wojtyły do Ojca Pio, którego kopię odnaleziono w kurii metropolitalnej w Krakowie. Oto treść tego listu: „Rzym, 14 grudnia 1963 / Przewielebny Ojcze, / Wasza Wielebność z pewnością pamięta, że już kilka razy w przeszłości pozwalałem sobie prosić Ojca o modlitwę w przypadkach szczególnie trudnych i godnych uwagi. Chciałbym przede wszystkim szczególnie podziękować, również w imieniu samych zainteresowanych, za Ojca modlitwy w intencji pewnej kobiety, katolickiej lekarki, chorej na raka, oraz syna pewnego adwokata z Krakowa, ciężko chorego od urodzenia. Obie te osoby dzięki Bogu czują się już dobrze. Pozwalam sobie ponadto, Czcigodny Ojcze, polecić Ojca modlitwom sparaliżowaną kobietę mieszkającą w mojej archidiecezji. Równocześnie pozwalam sobie polecić Ojcu olbrzymie trudności duszpasterskie, jakie moja skromna osoba napotyka w obecnej sytuacji. Korzystam z okazji, by ponownie zapewnić Ojca o mojej głębokiej czci, w której pragnę się utwierdzać. Waszej Wielebności czciciel w Jezusie Chrystusie / + Karol Wojtyła / Biskup tytularny Ombi / Wikariusz Kapitularny w Krakowie”.
Do św. Ojca Pio przybywali ludzie w poszukiwaniu chleba uzdrowienia, zarówno fizycznego jak i duchowego. A Święty brał na siebie ludzkie sprawy i powierzał je Chrystusowi, który czynił cud rozmnożenia swojej łaski. Chleb uzdrowienia fizycznego zawsze prowadził do uzdrowienia duchowego. Pragnienie zaspokojenia tego głodu przyciągało i przyciąga ludzi do tego miejsca. Zapisano całe księgi cudami rozmnożenia chleba, uzdrawiającego duszę i ciało. Oto jeden z nich. Zdeklarowany ateista, Ezio Saltamerenda, znany naukowiec, dyrektor Instytutu Bioterapii w Genui, z ciekawości wybrał się do San Giovanni Rotondo, aby spotkać Ojca Pio. Saltamerenda publicznie kpił z ludzi wierzących i mówił, że jeżeli Bóg istnieje, to tylko dla słabych i głupich. Przy pierwszym spotkaniu św. Ojciec Pio zapytał go wprost: „Co jest najważniejszym celem twojego życia?”. „Rozmnażanie gatunku” – odpowiedział profesor. „Idź stąd, nikczemniku, czy nie czujesz, że twoja dusza jest w stanie rozkładu?” – powiedział Święty. Dotknął ręką jego ust i odszedł. Saltamerenda wrócił do domu, ale cały czas czuł to dotknięcie i silne wezwanie do nawrócenia. To było tak mocne wewnętrzne przynaglenie, że po niedługim czasie z powrotem przyjechał do San Giovanni Rotondo, ale już z zamiarem pójścia do spowiedzi. Jednak kiedy podszedł do konfesjonału, Ojciec Pio odesłał go i nakazał mu się najpierw dobrze przygotować. Saltamerenda błąkał się po okolicach San Giovanni Rotondo, rozmyślając nad swoim dotychczasowym życiem. Po kilku dniach wewnętrznej walki ponownie przyszedł do Ojca Pio, który po wysłuchaniu jego spowiedzi z całego życia wyliczył mu wszystkie grzechy, których sam penitent nie wyznał z powodu zapomnienia. Po otrzymaniu rozgrzeszenia Saltamerenda doświadczył uczucia niesamowitej ulgi, pozbywszy się przygniatającego go ciężaru zła, powiedział że była to największa radość w całym jego dotychczasowym życiu. Od tego momentu stał się żarliwym chrześcijaninem. Nasycił się chlebem uzdrawiającym duszę.
Nawrócenie tego naukowca wkomponowuje się w słowa proroka Izajasza na dzisiejszą niedzielę: „To mówi Pan Bóg: ‘Wszyscy spragnieni przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy. Czemu wydajecie pieniądze na to, co nie jest chlebem? I waszą pracę na to, co nie nasyci? Słuchajcie mnie, a jeść będziecie przysmaki i dusza wasza zakosztuje tłustych potraw. Nakłońcie wasze ucho i przyjdźcie do mnie, posłuchajcie mnie, a dusza wasza żyć będzie”. W życiu jesteśmy targani różnymi pragnieniami. Te materialne, cielesne wołają najgłośniej i bardzo często absorbują całą naszą uwagę, stają się najważniejsze. Gdy jednak je zaspokoimy, okazuje się, że nie są w stanie zaspokoić najgłębszych pragnień naszej duszy. Prorok Izajasz mówi, że one nie są prawdziwym chlebem. Prorok wzywa do słuchania słów Boga, które zastawiają dla nas duchową ucztę. Jeśli będziemy spożywać z tego stołu, wtedy żyć będziemy pełnią życia. Zaspokoimy głód duszy, która „żyć będzie”. Św. Paweł w zacytowanym na wstępie Liście do Rzymian wskazuje na Chrystusa, który stał się dla nas uzdrawiającym chlebem. Jeśli Mu uwierzymy, to wtedy nic nas nie oderwie od Niego: „I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani potęgi, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym”.
Wielkie rzesze ludzkie spragnione chleba uzdrowienia duszy i ciała szły za Jezusem. A On uzdrawiał. W Ewangelii czytamy: „Gdy wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi i uzdrowił ich chorych”. Uzdrowienia fizyczne stawały się źródłem uzdrowienia duszy. Jezus kierując się miłością widział umęczenie tego tłumu i rozmnożył dla nich chleb. Chrystus pragnie, abyśmy się włączyli w to rozmnożenie uzdrawiającego chleba. Uczniowie powiedzieli: „Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb”. To jest stanowczo za mało, aby nakarmić tak wielki tłum. Ale gdy powierzymy Bogu nawet nasz mały dar, tak jak apostołowie pięć chlebów, to On ześle swoje błogosławieństwo i dokona się cud rozmnożenia. Wiele razy modlimy się za ludzi, którzy są w różnorakich potrzebach. To dobrze, że się modlimy, ale trzeba pamiętać, że w czasie tej modlitwy Chrystus pyta nas: A ty co zrobiłeś dla potrzebujących? Może być to nie wiele, ale gdy przyniesiesz to do Mnie, Ja to rozmnożę (Kurier Plus, 2017).
CUD CHLEBA
Słowa, przypowieści, wydarzenia zawarte w Ewangelii zawierają bardzo różnoraki przekaz dla nas. To tak jakby stanąć pod Giewontem w różnych miejscach. Z każdego miejsca widzimy krzyż na szczycie. Ale wszystko to co jest poniżej krzyża wygląda inaczej w zależności od miejsca zatrzymania się. Szlaki prowadzące na szczyt też mogą być inne. Na szczycie ewangelicznej góry jest zawsze Chrystus, który na nas czeka, aby nas zbawić. Ważne, aby w naszej ziemskiej wędrówce mieć zawsze przed oczyma ten szczyt i podążać w jego kierunku. W naszej wspinaczce towarzyszyć nam będą różne krajobrazy i różne mogą być trudności naszych ścieżek. Ale pozostaje dla wszystkich jeden cel.
Wydarzenie ewangeliczne zacytowane na wstępie ma nas przybliżyć do tajemnicy Chrystusa. W tej perspektywie możemy interpretować cud rozmnożenia chleba nad Jeziorem Galilejskim z trzech punktów widzenia. Pierwsza interpretacja jest dosłowna. Możemy na to patrzeć jako zwykłe rozmnożenie bochenków chleba i ryb. Chrystus użył swojej nadzwyczajnej mocy, coś w rodzaju magicznej siły, aby nakarmić swoich słuchaczy. Druga to interpretacja przenośna. Chrystus w swojej boskiej mocy rozmnaża chleb i ryby, aby nakarmić zgłodniałych ludzi. Czyni to z miłości do nich. W człowieku o wiele ważniejsze są głody duchowe, jak wieczność, bezgraniczna miłość, pragnienie pokoju, akceptacji. Cud rozmnożenia chleba ukazuje Chrystusa jako Boga, który może zaspokoić wszelkie nasze pragnienia. A ten rozmnożony chleb staje się symbolem Eucharystii, w której w tajemniczy sposób obecny jest Chrystus, który staje się pokarmem duchowym, pokarmem na drodze ku wieczności. Zgromadzeni nie tylko zaspokoili głód fizyczny, ale dojrzeli w Chrystusie kogoś, kto może zaspokoić ich inne głody. Chcieli Go obwołać królem.
Trzecia interpretacja zwraca naszą uwagę na bardzo istotny aspekt tego wydarzenia. Jeden z egzegetów Pisma św. tak to wyjaśnia. Wyobraźmy sobie taką scenę. Wokół Jezusa jest ogromny tłum ludzi. Jest późne popołudnie a oni są głodni. Czy uwierzyłbyś, że wybrali się na cały dzień nad jezioro bez prowiantu? Nie sądzę. Ludzie tamtych czasów, gdy udawali się w drogę zawsze coś brali do zjedzenia i do picia. Przychodzi wieczór, głód się wzmaga. Nikt jednak nie wyciąga swego jedzenia, bo nie chce się nim dzielić z innymi. Są samolubni. W tej sytuacji Jezus przejmuje inicjatywę. Zaczyna błogosławić, dzielić dzielić się uśmiechem, życzliwością i niewielka ilością chleba, którą posiadali apostołowie. Pod wpływem tego wszyscy zaczęli sięgać do swoich zapasów dzielić je z innymi. Wkrótce zorientowali się, że jest dość jedzenia i więcej niż potrzebowali.
Czytając tę interpretację przypomniałem sobie wydarzenie z Seminarium Duchownego w Lublinie. Na piątym roku studiów zostałem tak zwanym instruktorem, który mieszkał razem z alumnami pierwszego roku studiów i miał nad nim pieczę. Było to po pożarze Seminarium i sale wykładowe zamieniono na mieszkania. Ja miałem pod opieką 18 nowicjuszy. Zaintrygowało mnie nocne szeleszczenie papierów. Co się dzieje? Okazało się, że jeden z nowicjuszy po otrzymaniu z domu paczki żywnościowej chował ją pod łóżko i nocą, gdy wszyscy spali podjadał sobie, bez obawy, że trzeba się podzielić. Po roku usunięto go z Seminarium, nie tylko za samolubstwo. Mam nadzieję, że żona postawiła go do pionu i potrafi się teraz dzielić swoimi dobrami.
Doszukując się najgłębszych treści w ewangelicznym rozmnożeniu chleba warto zastanowić się na procesem pieczenia chleba zauważając coś więcej niż tylko fizyczny proces jego powstawania. Pieczenia chleba może być głęboko duchowym doświadczeniem, jak to zauważyła pisarka i redaktorka, Meghan Murphy-Gill. Pisze ona: „Zadaniem piekarza jest wypieczenie pysznego chleba poprzez wydobycie jak największej ilości smaków z jego składników. Odbywa się to w prostym procesie fermentacji, która prawdopodobnie jest odpowiedzialny za pochodzenie życia na Ziemi. Aktywne drożdże w procesie fermentacji żywią się cukrami uwolnionymi z mąki pszenicy po jej zmieszaniu z wodą. Fermentacja dosłownie przekształca składniki z jednej substancji w drugą. Zadaniem piekarza jest utrzymywanie drożdży przy życiu, aby ciasto rosło, aż do momentu pieczenia, kiedy oddają one „ostatni oddech”, umierając w gorącym piecu. Drożdże umierają, aby dać życie chlebowi, który spożywany daje nam życie. . . W mojej osobistej praktyce odkryłem, że podczas pieczenia i łamania chleba w sposób taki zwyczajny, ale głęboki mamy okazję doświadczenia tajemniczego związku między życiem a śmiercią. Pszenica żyje, dopóki nie zostanie zebrana i zmielona. Drożdże giną pod wpływem wysokiej temperatury i powstaje nowy produkt. Chleb wyciągnięty z pieca jest czymś innym niż składniki, z których powstał. Staje się pokarmem bogatym i pożywnym. Łamiąc go i jedząc, otrzymujemy życie. Chleb podtrzymuje nie tylko życie fizyczne, ale jest potrzebny do podtrzymania życia duchowego.”
Proces pieczenia chleba odzwierciedla tajemnicę Chrystusa. Bóg posyła swojego Syna, w który boskość miesza się z tym co ludzkie. Gdy Chrystus umiera na krzyżu, wtedy rodzi się w procesie zbawienia nowy człowiek, przed którym otwiera się pełnia życia. Chrystus staje się dla nas chlebem. Spożywając ten chleb stajemy się kościołem. Przychodzimy z naszymi talentami i darami i dzięki „drożdżom”, którym jest Duch Boży, stajemy się jednym chlebem, Kościołem, ciałem Chrystusa.
Prorok Izajasz w pierwszym czytaniu wzywa nas do zdobywania takiego chleba: „Wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy! Kupujcie i spożywajcie, dalejże, kupujcie bez pieniędzy i bez płacenia za wino i mleko! Czemu wydajecie pieniądze na to, co nie jest chlebem? I waszą pracę – na to, co nie nasyci?”.
Markowe ubrania, luksusowe samochody, wystawne życie, szaleńcza pogoń za władzą i sławą… jest wydawaniem pieniędzy „na to, co nie nasyci” odwiecznych głodów człowieka. Nie nasyci, nawet gdy rozpędzimy do szaleństwa nasze chomicze koło. Wręcz przeciwnie szaleńcza pogoń za coraz to nowymi rzeczami, wrażeniami nie pozwala cieszyć się dogłębnie tym co posiadamy, cieszyć się po prostu życiem. Można powiedzieć, że chwytamy życie „po łebkach”. Aby wyrwać się z tego chemicznego koła konieczne jest zatrzymanie i refleksja nad swoim życiem. Z tego dystansu dostrzegamy, że statusu społecznego, zadowolenia z życia, pokoju wewnętrznego, który jest konieczny w osiągnięciu szczęścia nie musimy budować na prymitywnej potrzebie posiadania i władzy. Jest inna opcja. Punktem odniesienia dla nas zamiast na przykład posiadania czegoś może być wewnętrzny rozwój. Dzięki temu szybko możemy dostrzec, że nasze relacje z innymi są inne, pełne szacunku i miłości. Jesteśmy spokojniejsi, szczęśliwsi. Odkrywamy swoją autentyczność, dobrą energię. A najważniej, odkryjemy, że warto wydać pieniądze „na to, co nie jest chlebem”. Chrystus w cudzie rozmnożenia chleba zaczął od zaspokojenia głodu fizycznego, aby nas doprowadzić do przyjęcia z wiarą Jego słów: „Ja jestem chlebem życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie” (Kurier Plus, 2020).
„Na próżno żyłem…”
Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego, Jana, zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: Twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie” Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: „Wstańcie, nie lękajcie się” (Mt 17,1-8).
Dla chrześcijan najważniejszą życiową podróżą jest pielgrzymka do Ziemi Świętej. Pielgrzymkę do Grobu Pańskiego w Jerozolimie odbył Jan Długosz, nasz wybitny historyk-kronikarz, autor świetnej syntezy polskich dziejów pt. „Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego”. Wybrał się na pielgrzymkę w jubileuszowym roku 1450. Do Ziemi Świętej wyruszył pieszo, a później z Włoch statkiem. Po dotarciu do Ziemi Świętej rozpoczął pielgrzymkę śladami Jezusa. Najczęściej wyruszano wtedy z Jaffy, zwykle w karawanie, na grzbietach osłów, pod strażą muzułmańskich urzędników i w asyście franciszkanina. Przez miasto Rama docierano do Jerozolimy. Po przybyciu do Świętego Miasta, zakwaterowaniu i po krótkim odpoczynku już następnego dnia nawiedzano Bazylikę Grobu Pańskiego, a potem inne miejsca. Po powrocie do kraju Jan Długosz napisał: „Na próżno żyłem dotychczas, dopóki ziemi rodzinnej Zbawiciela nie oglądałem”.
Te ostatnie słowa mówią jak ważną rolę w życiu religijnym Jana Długosza odegrała pielgrzymka do Ziemi Świętej. Doświadczenie bliskości Boga w czasie pielgrzymki odmieniło jego spojrzenie na życie na tyle, że swoje dotychczasowe życie uznał w pewnym sensie za zmarnowanie, niedopełnione, puste. Wyznanie Długosza bardzo często jest bliskie przeżyciom dzisiejszych pątników, którzy wyruszają ze mną do Ziemi Świętej. Z tego względu tak często organizuję pielgrzymki do Ziemi Świętej. Zawsze mam komplet chętnych i jeszcze grupę oczekujących. Jestem przekonany, że poza kapłańską posługą sakramentalną organizowanie pielgrzymek do Ziemi Świętej jest najważniejszą formą mojej posługi duszpasterskiej. Nasze pielgrzymowanie w swym zewnętrznym kształcie jest inne niż było pielgrzymowanie Jana Długosza, ale cel duchowy jest taki sam. Chcemy doświadczać bliskości Boga i powtórzyć za Długoszem: „Na próżno żyłem dotychczas, dopóki ziemi rodzinnej Zbawiciela nie oglądałem”.
W czasie naszego pielgrzymowania odwiedzamy miejsce, o którym mówi dzisiejsza Ewangelia na Uroczystość Przemienienia Pańskiego: „Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego, Jana, zaprowadził ich na górę wysoką, osobno”. Jest to majestatyczna góra Tabor o wysokości 588 m. Zalesione i strome zbocza prowadzą na płaski szczyt. Z góry rozciąga się wspaniała panorama okolicy. Góra Tabor od najdawniejszych czasów była miejscem kultycznym. Zgodnie z tradycją średniowieczną to właśnie tutaj arcykapłan Melchizedek spotkał się z Abrahamem. Mojżesz, wypowiadając przed śmiercią swoje błogosławieństwo, skierował do Zabulona słowa: „Zwołają narody na górę (Tabor), by tam złożyć prawe ofiary”. Na tej górze było miejsce kultu piętnowane przez proroka Ozeasza. Na niej Barak zgromadził wojowników z pokolenia Zabulona i Neftalego i u jej podnóża pokonał wojska kananejskie.
Na tę Górę pielgrzymujemy najczęściej autobusem, a u jej podnóża przesiadamy do małych busów. Tylko nieliczni decydują się na pieszą wspinaczkę, tak jak uczynił Jezus ze swoimi uczniami. Wspinaczka sama w sobie jest pewnego rodzaju pielgrzymką. Trzeba zostawić wiele zbędnych rzeczy i podjąć trud wspinaczki, aby tam doświadczyć bliskości Boga. Zapewne apostołowie podejmując ten trud mieli świadomość, że na szczycie otrą się o świętość tego miejsca, ale to czego doświadczyli przerosło ich wszelkie oczekiwanie. Zobaczyli przemienionego Jezusa: „Twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim”. Zapewne też nie skojarzyli tego wydarzenia z wizji proroka Daniela o przychodzącym Synu Bożym: „Patrzałem w nocnych widzeniach: a oto na obłokach nieba przybywa jakby Syn Człowieczy. Podchodzi do Przedwiecznego i wprowadzają Go przed Niego. Powierzono Mu panowanie, chwałę i władzę królewską, a służyły Mu wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie zagładzie”.
Apostołowie dojrzeli w Chrystusie chwałę Boga i chcą w tej chwale pozostać. Piotr mówi: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. Jednak na tę chwałę trzeba będzie jeszcze poczekać. Tymczasem mają wrócić do szarej rzeczywistości, która w niedługim czasie przybierze formę cierpienia Golgoty. Na te trudne dnie będzie padać światło chwały Boga z Góry Tabor, które będzie umocnieniem apostołów w wierze, że ostatecznie chwała Boża zwycięży. Drogę do tego wytyczają słowa z obłoku chwały: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie”.
Wspinaczka na Górę Tabor ma drugi ważniejszy wymiar, bo dotyka naszego serca, gdzie człowiek spotyka się z Bogiem. Św. Izaak o tej duchowej wspinaczce, drodze pisze: „Nie ma potrzeby, abyśmy wędrowali po niebie i ziemi w poszukiwaniu Boga lub wysyłali nasze umysły w różne miejsca w poszukiwaniu Go. Oczyść, o człowieku, swoją duszę i oddal od siebie wszelkie troski, które są poza twoją naturą, i okryj zmysły i poruszenia swojej duszy zasłoną czystości i pokory: w ten sposób odkryjesz Tego, który jest w tobie, ponieważ tajemnice są objawione pokornym”. W pokornej uległości słowom Bożym możemy dotrzeć na szczyt naszej duchowej Góry Tabor, gdzie doświadczymy chwały Bożej. Dopełnieniem powyższych słów jest myśl św. Jan z Damaszku: „Chrystus został więc przemieniony: nie przybierając tego, czym nie był, ani nie zmieniając się w to, czym nie był, ale ukazując to, czym był dla swoich uczniów, otwierając ich oczy i umożliwiając widzenie tym, którzy byli niewidomi”.
Zapewne powyższej prawdy doświadczyła była modelka Klaudia Tołłoczko, która dziś mówi: „Bóg daje mi wszystko, czego potrzebuję”. W jednym z wywiadów powiedziała: „Pracę w modelingu rozpoczęłam w wieku szesnastu lat i utrzymywałam się z niej do dwudziestego drugiego roku życia. Gdy chodziłam do gimnazjum, znajomi często mówili mi, że jestem fotogeniczna i że powinnam pomyśleć o pracy w charakterze fotomodelki. Stwierdziłam, że spróbuję. Wzięłam udział w jednej sesji zdjęciowej, potem kolejnej. Zaczęłam otrzymywać sporo zleceń komercyjnych, dobrze płatnych. W wieku niespełna dwudziestu lat miałam na Instagramie konto, które obserwowało prawie pół miliona osób”.
Jej wspinaczka na Górę Tabor wiodła przez cierpienie: „Choroba nie była jedynym cierpieniem, które przyprowadziło mnie do Pana Boga. Niedługo po tym, jak zachorowałam, zmarł mój wujek, Paweł, który był dla mnie jak brat. Dzieliła nas niewielka różnica wieku. Był młodym, zdrowym mężczyzną, nigdy na nic nie chorował. Całe moje życie przebiegło mi wtedy przed oczami (…). Chrystus przyszedł i zmienił moje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Zdecydowałam się na spowiedź generalną. Na kilku kartkach A4 wypisałam grzechy, którymi przez te wszystkie lata raniłam Pana Boga. Duch Święty przypominał mi nawet drobne przewinienia z dzieciństwa, takie jak zabranie babci z portfela, bez jej wiedzy, kilku złotych. Ta spowiedź to był taki dobry początek. Początek przepięknej przygody z Bogiem” (Kurier Plus, 2023).