|

13 niedziela zwykła Rok A

WZIĄĆ KRZYŻ

Jezus powiedział do swoich apostołów: „Kto miłuje ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto miłuje syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je znajdzie. Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał.Kto przyjmuje proroka jako proroka, nagrodę proroka otrzyma. Kto przyjmuje sprawiedliwego, nagrodę sprawiedliwego otrzyma. Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych, dlatego że jest uczniem, zaprawdę powiadam wam, nie utraci swojej nagrody” (Mt 10,37–42).

Przed wielu laty, będąc alumnem Seminarium Duchownego w Lublinie uczestniczyłem w wakacjach dla młodzieży niepełnosprawnej w Dąbrowicy pod Lublinem. Było to bardzo cenne doświadczenie dla kandydatów do stanu duchownego. W miarę potrzeby i naszych możliwości pielęgnowaliśmy chorych, ale przede wszystkim dzieliliśmy z nimi wspólny czas. W radości wakacyjnej nie brakowało także modlitwy, słowa Bożego. Te wakacje były pewną formą rekolekcji duchowych, czasem szukania Boga. Stawałem wtedy przed wielką tajemnicą cierpienia w obliczu, której milkły słowa, a mądrość ludzka była przeraźliwe bezradna. Mimo tej ludzkiej bezradności, większość niepełnosprawnych potrafiła się cieszyć i uśmiechać.

Pamiętam dwudziestoparoletnią Agatę. W wieku ośmiu miała punkcję rdzenia kręgowego. W czasie tego zabiegu uszkodzono rdzeń kręgowy w efekcie, czego Agata została przykuta na całe życie do wózka inwalidzkiego. Wspominała pierwsze, bardzo trudne i bolesne lata swego kalectwa. Zapomniała wtedy, czym jest uśmiech, radość, nadzieja. Ale ten czas należał już do przeszłości. Agata potrafi się teraz uśmiechać, cieszyć, dziękować Bogu za kwiaty kwitnące na łąkach, śpiewające ptaki, za słońce, które zapala poranne zorze, za blask ogniska w wieczornej porze. Odlazła sens swego życia, a wraz z nim radość.

Chcę wspomnieć jeszcze jednego uczestnika tych wakacyjnych rekolekcji, dwudziestoparoletniego Mariana. Jako kilkunastoletni chłopiec skoczył do wody. Wody była zbyt płytka i Marian uderzył głową w twarde dno w wyniku, czego doznał uszkodzenia rdzenia kręgowego. Młody chłopiec na całe życie został skazany na wózek inwalidzki. Minęło wiele lat od tego wydarzenia a Marian jest ciągle zbuntowany. Ma pretensje do wszystkich, nie ukrywa swej agresji. Wydawało się, że w swym nieszczęściu nienawidzi nawet tych, którzy okazywali mu wiele miłości. Nigdy nie widziałem, aby się uśmiechał. Żal było patrzeć na jego cierpienie, zarówno fizyczne jak i duchowe. Pod koniec rekolekcji wydawało się, że coś w tym młodzieńcu zaczęło się przełamywać. Od tamtych wakacji nie spotkałem Mariana, nie wiem czy odnalazł promyk, choć drobnej radości na drodze swego życia.

Te dwie opisane historie mogą być pewnym sensie ilustracją prawdy kryjącej się w słowach Jezusa: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za mną, nie jest mnie godzien”.

Marian był zbuntowany przeciw Bogu, nie potrafił jeszcze wziąć swego krzyża i pójść za Chrystusem. Nie chciał zaakceptować swojej sytuacji. Tym sprowadzał smutek na siebie samego i swoje otoczenie. Agata zaś, po wielu zmaganiach wzięła swój krzyż. Zaakceptowała swoją sytuację. I to przyniosło jej głęboki pokój, który wypełnił jej wnętrze i ogarniał tych, którzy z nią przebywali.

Zdaję sobie sprawę, że pisanie w tym kontekście, o tak wielkim cierpieniu może wydać się nietaktem. Jestem jednak daleki od jakiegokolwiek oceniania, chcę tylko abyśmy spojrzeli na zmagania tych wielkich ludzi i pomyśleli o swoich krzyżach i swoim stosunku do nich. Piszę „wielkich ludzi” bez cudzysłowu, bo rzeczywiście ci niepełnosprawni, w swoim zmaganiu o wiarę w sens życia są duchowymi gigantami.

Doświadczamy w życiu cierpienia, tragedii życiowych. Doświadczamy sytuacji, które wydają się nam bez wyjścia, wydaje się, że nic nie możemy zmienić. Stajemy wtedy także przed bolesnym wyborem. Możemy unikać podjęcia tego krzyża i pogrążyć się w smutku i beznadziei. Lub też możemy podjąć ten krzyż i pójść za Chrystusem, a wtedy, może w wielkim bólu będzie się rodził w nas pokój i poczucie sensu.

W świetle powyższych rozważań rodzą się pytania. Dlaczego jedni mogą wziąć swój krzyż i iść za Chrystusem, a inni nie? Dlaczego niektórych cierpienie uszlachetnia, a innych prowadzi do ruiny? Dlaczego cierpienie prowadzi jednych ku pełniejszej dojrzałości człowieczeństwa a innych nie?

Odpowiedzi na te pytania możemy znaleźć w jednej z książek wybitnego psychiatry Viktora Frankla. Frankl był więźniem obozu koncentracyjnego w czasie drugiej wojny światowej. Doświadczył on tam brutalnej rzeczywistości obozowej, która zmieniała więźniów w zwierzęta lub świętych. Doświadczył zła, które doprowadzało niektórych więźniów do rozpaczy i nienawiści, a innych do nadziei i miłości. Frankl pisze, że wiara była decydującym czynnikiem, który popychał jednych do zezwierzęcenia, a drugich do świętości. To autentyczna wiara dawała więźniom moc zachowania godności ludzkiej, nadzieję i siłę przetrwania.

A zatem Chrystusowe wezwanie do podejmowania swojego krzyża jest wezwaniem do zachowania godności ludzkiej, zdobywania radości i szczęścia niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajdziemy. Wraz z Chrystusem możemy wszystko przekuwać na pokój i radość, które już tu na ziemi wznoszą się ponad szarość dnia i sięgają nieba. (z książki Ku wolności).

BOŻA GOŚCINNOŚĆ   

Pewnego dnia Elizeusz przechodził przez Szunem. Była tam kobieta bogata, która zawsze zapraszała go do spożycia posiłku. Ilekroć więc przechodził, udawał się tam, by spożyć posiłek. Powiedziała ona do swego męża: „Oto jestem przekonana, że świętym mężem Bożym jest ten, który ciągle do nas przychodzi. Przygotujmy mały pokój górny, obmurowany, i wstawmy tam dla niego łóżko, stół, krzesło i lampę. Kiedy przyjdzie do nas, to tam się uda”. Gdy więc pewnego dnia Elizeusz tam przyszedł, udał się do górnego pokoju i tamże położył się do snu. I powiedział do Gechaziego, swojego sługi: „Co można uczynić dla tej kobiety?”. Odpowiedział Gechazi: „Niestety, ona nie ma syna, a mąż jej jest stary”. Rzekł więc: „Zawołaj ją”. Zawołał ją i stanęła przed wejściem. I powiedział: „O tej porze za rok będziesz pieściła syna” (2 Krl 4,8–11.14–16a).

Z wielkim sentymentem wspominam świat znany mi z opowieści moich rodziców i dziadka. Był to czas, kiedy to do wiejskich chat na przednówku zaglądał głód. Każdy wiedział, co to znaczy być głodnym, co to znaczy być w potrzebie. Jednak ten świat niedostatku materialnego miał coś, co przewyższa o całe niebo dzisiejsze domy, zasobne i dostatnie. Domy nie były zamykane. Jeszcze w domu mojego dzieciństwa nie było zamków w drzwiach. Biedne wiejskie chaty miały szeroko otwarte drzwi dla żebraków, których w tamtym czasie nazywano dziadami. W moich rodzinnych stronach dziad znaczył nie tylko kogoś, kto był ubogi materialnie, ale kogoś, kto został przez życie mocno doświadczony, uczył się w twardej szkole życia i wędrując od wioski do wioski stawał się kopalnią różnych wieści i mądrości ludowej. Biedak mógł zawsze liczyć, że gospodarze podzielą się z nim miską zupy i jak mają, to dadzą kromkę chleba na drogę. Wspaniałą rzeczą jest spotkanie człowieka otwartego, przyjacielskiego, gościnnego. Są to cechy autentycznego ucznia Chrystusa. W dzisiejszych czasach, gdy zasobność domów rośnie a serca ich właścicieli obrastają sadłem domy stają się fortecami nie do zdobycia. Nawet przy wjeździe do niektórych dzielnic miasta stoją strażnicy i nie wpuszczą nie tylko biedaka, ale nikogo, kto tu nie mieszka.

Uwzględniając powyższe tendencje we współczesnym świecie możemy oczyma wyobraźni zobaczyć taką scenę. Po długiej i mroźnej ziemie przyszła wreszcie wiosna. Ciepłe podmuchy wiatru, słońce, deszcz odmieniły świat. Roześmiani i radośni ludzie na ulice swoich miast. Przez szeroko otwarte okna i drzwi wdzierało się do domów świeże, wiosenne powietrze i świtało słoneczne. Ludzie mówili: „Dzięki Bogu nareszcie mamy piękną wiosnę, cudowne słońce”. Aż tu nagle na ulicy pojawił się brudny i obdarty żebrak, który z nadzieją spoglądał na otwarte drzwi i okna. Były to płonne nadzieje, które rozwiał trzask pospiesznie zamykanych okien i drzwi. Biedak bezskutecznie stukał do drzwi wszystkich domów. Żadne z nich nie otwarły się. Nawet ludzie zaniknęli z ulicy. Żebrak pozostał chwilę, szukając wzrokiem choć jednej życzliwej duszy. Ale nie znalazł. Odszedł z nadzieją, że może na innej ulicy będą życzliwsi ludzie. Gdy żebrak zniknął z pola widzenia, znowu otwarły się okna i drzwi domów, a na ulicy pojawili się roześmiani ludzie, wdzięczni Bogu za piękny wiosenny dzień.  Z wielką ochotą otwierali drzwi i okna swoich domów na boże dary wypełniające ich domy świeżym wiosennym powietrzem, światłem słonecznym, zamykając się równocześnie na przyjęcie samego Boga, który przychodził do nich w biednych i potrzebujących.

Chrystus wzywa nas do gościnności, życzliwego otwarcia się na bliźniego. Dzisiejsza gościnność jest inna od tej, kiedy to nie zamykano drzwi domów. W dzisiejszych czasach niektóre domy wyposażone są w zamki przeciwwłamaniowe, łańcuchy, alarmy. Są strzeżone przez złe psy. Idąc ulicą willowej dzielnicy Lublina widzę często tabliczki z napisami: „Zły pies”. Zastanawiam się nieraz, o kogo tu chodzi, ale podobizna psa na tabliczce upewnia mnie, że zły jest pies. W dzisiejszych czasach, gdy mamy większy dostatek żywności, nie znaczy to, że niema ludzi biednych. Ludzkie biedy przybierają nieraz inną formę. W dzisiejszym świecie tak wiele jest ludzi samotnych, wyobcowanych, zagubionych, wyrzuconych poza margines społeczny. Gościnność dla przyjaciół to nic wielkiego. Gościnność dla obcych może wiązać się z pewnym ryzykiem. Chrystus mówi w dzisiejszej Ewangelii: „Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał”. W pierwszym rzędzie te słowa odnoszą się do apostołów, których Jezus posyła do głoszenia światu Ewangelii. Ale słowa z tej samej Ewangelii powiedziane zaraz po tych słowach: „Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych, dlatego że jest uczniem, zaprawdę powiadam wam, nie utraci swojej nagrody” wskazują, że to On przychodzi do nas w najbardziej potrzebujących.

Zachętę do gościnności zawiera także zacytowane na wstępie pierwsze czytanie z 2 Księgi Królewskiej. Na Wschodzie, w czasach Elizeusza gościnność była niepisanym prawem. Jednak kobieta z Szunem w swojej gościnności nie poprzestała na zwyczajowym przyjęciu gościa, ale okazała mu szczególne względy. Ilekroć prorok przechodził przez tę miejscowość zapraszała go na posiłek. Nakłoniła także swego męża, aby przygotował dla proroka specjalny pokoik. Czyniła to nie tylko względów zwyklej ludzkiej gościnności, ale była przekonana, że prorok jest mężem bożym. A zatem ta gościnność miła wymiar religijny. Za tę gościnność otrzymała większą nagrodę niż mogła się spodziewać. Kobieta bardzo boleśnie przeżywała brak dzieci. W tamtych czasach były znakiem bożego błogosławieństwa. W wymiarze ziemskim potomstwo było bardzo ważne, ponieważ zapewniało rodzicom obronę i opiekę na stare lata. Prorok obiecuje gościnnej kobiecie, że rok porodzi syna i tak się stało. Kobieta z Szunem nie szczędziła niczego Elizeuszowi, dlatego Bóg okazał się dla niej tak hojny, zaspakajając jej najgłębsze pragnienie.

Chrystus za gościnność obiecuje nagrodę, której nie utracimy. Kto uczyni, z pozoru niewielką rzecz ze względu Chrystusa jak chociażby podanie kubka wody pragnącemu „…nie utraci swojej nagrody”.  A jest to nagroda wieczna. Nie czekając jednak wieczności, gdy będziemy praktykować gościnność do jakiej wzywa nas Chrystus, doświadczymy tej nagrody na ziemi. Owocem jej będzie przyjaźń międzyludzka, życzliwość, współpraca. Można powiedzieć, że wtedy na naszych ulicach i w naszych domach, a przede wszystkim sercach zapanuje radość wiosny. Jest to radość obumierania, z którego rodzi się zmartwychwstanie. Radość dorastania do  zmartwychwstania, to także dźwiganie własnego krzyża razem z Chrystusem: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je znajdzie”. Życie to odnajdujemy także na drodze praktykowania gościnności wobec bliźnich (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

KSZTAŁTY KRZYŻA

Bracia: Czyż nie wiadomo, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie, jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca. Otóż, jeżeli umarliśmy razem z Chrystusem, wierzymy, że z Nim również żyć będziemy, wiedząc, że Chrystus, powstawszy z martwych, już więcej nie umiera, śmierć nad Nim nie ma już władzy. Bo to, że umarł, umarł dla grzechu tylko raz, a że żyje, żyje dla Boga. Tak i wy rozumiejcie, że umarliście dla grzechu, żyjecie zaś dla Boga w Chrystusie Jezusie (Rz 6,3–4.8–11).

Z nieoficjalnych policyjnych źródeł w Houston w stanie Teksas pochodzą poniższe wskazania, co trzeba robić, aby wychować chuligana. 1. Od wczesnych lat należy dawać dziecku wszystko, czego tylko pragnie. 2.Trzeba śmiać się z jego niewybrednych i grubiańskich słów. Będzie się uważać za mądre i dowcipne. 3. Należy je odgradzać od wszelkich wpływów religijnych. Żadnej wzmianki o Bogu. Nie zmuszać do chodzenia na religię i do kościoła. Gdy dorośnie samo sobie wybierze religię i światopogląd. 4. Nie wolno mówić dziecku, że źle postępuje. Nigdy! Biedactwo gotowe nabawić się kompleksu winy. A co będzie, gdy później przydarzy mu się nieszczęście- np. gdy je zaaresztują za kradzież samochodu? Ile się nacierpi w przekonaniu, że całe społeczeństwo je prześladuje. 5. Konsekwentnie róbcie wszystko za dziecko, gdy porozrzuca dookoła rzeczy sami je podnieście i połóżcie na swoim miejscu. W ten sposób nabierze przekonania, że odpowiedzialność za to, co robią, nie spoczywa na nim, lecz na otoczeniu. 6. Pozwalajcie dziecku wszystko czytać, wszystko oglądać w telewizji, wszystkiego spróbować. Tylko w taki sposób nabierze doświadczenia i pozna, co jest dla niego dobre, a co złe. 7. Dawajcie mu tyle pieniędzy, ile zechce. Niech nie musi ich zarabiać. Byłoby rzeczą tragiczną, gdyby musiało się tak męczyć, jak wy kiedyś. 8. Zaspakajajcie wszystkie jego życzenia. Niech odżywia się najlepiej, używa trunków i narkotyków, ma wszystkie wygody. Gdyby odczuwało jakiś brak, nie będzie sobą, stanie się człowiekiem nerwowym, obdarzonym kompleksami. 9. Stawajcie zawsze w obronie dziecka. Obojętnie z kim popadnie w konflikt- z policją, nauczycielem czy sąsiadami. Nie wolno dopuścić, by dziecku ktoś wyrządził krzywdę, tylko ono może bezkarnie krzywdzić innych, poczynając od babci, kolegów itp. (ks. Julian Kaczówka TChr).

Z perspektywy dziecka wygląda to na wspaniałe i szczęśliwe dzieciństwo. Każda zachcianka zaspokojona, żadnych wyrzeczeń, żadnego poświecenia, cierpienia i stresów. Nic z tych rzeczy, które w potocznym języku nazywamy krzyżem codziennym. Jednak, gdy wyobraźnią sięgniemy dalej, wtedy dostrzeżemy tragiczną moc spełnienia się powyższych, policyjnych wskazań. W życiu wszystko ma swoją cenę, która w kontekście chrześcijańskim jawi się jako forma niesienia krzyża.

Ten krzyż przybiera potrójny kształt. Po pierwsze- wysiłek i wyrzeczenia związane ze zdobywaniem różnego rodzaju pozytywnych wartości, takich jak materialne uposażenie, wykształcenie, zdobycie stanowiska, praca dla dobra najbliższych, czy też samodoskonalenie. Po drugie- krzyż utrudzenia, zmartwień, problemów, choroby, konfliktów rodzinnych, zazdrości współpracowników, ludzkiej głupoty… i tu można by mnożyć w nieskończoność. Po trzecie- krzyż, który przychodzi nam dźwigać z tego powodu, że jesteśmy uczniami Chrystusa. Ten krzyż wiąże się często z wyborami moralnymi. Ludzie, którzy decydują się na pójście za Jezusem muszą zmienić swoje plany życiowe, które bardzo często mają charakter zbyt merkantylny i pogoni za pustą sławą. Krzyż ten przypomina: nie możecie być niewolnikami tych rzeczy. Podjęcie tego krzyża jest wezwanie do umierania dla siebie. Ten proces umierania zaczyna się w momencie chrztu. Św. Paweł porównuje chrzest ze śmiercią: „Czyż nie wiadomo, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający nas w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie, jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca” (Rz. 6, 3-4).

Ten kto nie bierze swego krzyża w potrójnym wymiarze nie jest godzien nazywać się uczniem Chrystusa. „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien”. Przez podjęcie krzyża Chrystusowego prawdziwie zyskujemy życie, którego pełnia ukaże się w wieczności. „Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z Mego powodu, znajdzie je”. Ta prawda, w życiu wielu świętych nabiera często szczególnie dramatycznego wymiaru. Tak było w przypadku św. Maksymiliana Kolbego.

Dnia 17 lutego 1941 roku gestapo zabrało o. Kolbego, wywieziono go do Warszawy na osławiony Pawiak. Niemiecki strażnik na widok zakonnika w habicie z różańcem zapytał drwiąco, czy wierzy w Chrystusa. Kiedy otrzymał odpowiedź twierdzącą, uderzył go w twarz. Powtarzało się to wiele razy, ale o. Kolbe nie ustąpił. 25 maja tegoż roku wywieziono go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Otrzymał numer 16 670. Przydzielono go do oddziału „krwawego Krotta”. Komendant obozu polecając temu zwyrodnialcowi więźniów, powiedział: „Masz tu tych darmozjadów i pasożytów społeczeństwa, naucz ich pracować, jak należy”. Krott specjalnie zawziął się na o. Kolbego. Wyznaczał mu nieludzką pracę, bił go, kopał przy każdej okazji i oblewał stekiem najohydniejszych wyzwisk, katował go nieraz tak, że był ledwie żywy, cały zalany krwią. Gdy pewnego razu Krott wymierzył mu bykowcem 50 uderzeń, ten stracił przytomność. Krott kazał go przykryć gałęziami i zakopać, ale współwięźniowie jakoś go wydobyli.

Pod koniec lipca 1941 roku uciekł jeden z więźniów z bloku o. Kolbego. Wściekły komendant nakazał zwołać na plac cały blok i co dziesiątego wytypowanego przez siebie więźnia skazał na śmierć głodową, w specjalnie na to przygotowanym bunkrze. Wśród przeznaczonych na śmierć znalazł się Franciszek Gajowniczek. Nieszczęśliwy westchnął, że musi opuścić żonę i dzieci. Wtedy stała się rzecz, która zdumiała katów. Z szeregu wyszedł o. Kolbe i prosił, by jego skazano na śmierć zamiast Gajowniczka, który stał obok niego. Na pytanie: kim jest? odparł, że jest kapłanem katolickim. Jest samotny, a Gajowniczek ma żonę i dzieci. Poszedł na śmierć wraz z 9 towarzyszami do bloku śmierci, nr 13. Bunkier, który dotąd był miejscem przekleństw i rozpaczy, pod przewodnictwem o. Maksymiliana stał się przybytkiem Bożej chwały. Modlono się i śpiewano nabożne pieśni. Przyzwyczajony do głodu o. Kolbe przeżył w bunkrze dwa tygodnie bez kruszyny chleba i kropli wody. Wreszcie oprawcy dobili go zastrzykiem fenolu. Stało się to 14 sierpnia, w wigilię Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny 1941 roku. O. Kolbe miał zaledwie 47 lat.

Robert był bardzo cenionym pracownikiem. Bardzo szybko awansował, aby w końcu stanąć na czele firmy. Pod jego rządami firma wspaniale się rozwinęła. Przyszedł jednak czas emerytury i rozstania się z firmą. W czasie bankietu pożegnalnego Robert powiedział z pewnym żalem: „Wiem, że wielu z was chciałoby awansować na moje stanowisko. To dobrze, ale ku przestrodze chcę coś wam powiedzieć. W ostatnim tygodniu moja córka wyszła za mąż. W czasie ceremonii ślubnej uświadomiłem sobie, że nie znam imienia jej najlepszego przyjaciela, nie wiem jaką książkę przeczytała w ostatnim okresie, jak jest jej ulubiony kolor. To jest cena jaką zapłaciłem za tę pracę. Jeśli jesteście gotowi na takie poświęcenie, to stanowisko jakie zajmowałem w firmie jest w zasięgu waszej ręki. (Rabbi Marc Gelman i Msgr Tom Hartman).

Dokonując różnego rodzaju wyborów, Ewangelia zwraca naszą uwagę, na ten najważniejszy, krzyż Chrystusa od którego zależy nie tylko doczesność, ale przede wszystkim nasza wieczność (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

Z KRZYŻEM KU ZBAWIENIU

O nie­wiel­kiej miejs­co­woś­ci Mięt­ne w pa­ra­fii Gar­wo­lin usły­szał przed la­ty pra­wie ca­ły świat, a to za spra­wą mło­dzie­ży z Ze­spo­łu Szkół Rol­ni­czych, któ­ra od­waż­nie bro­ni­ła krzy­ży w swo­jej szko­le. Na fa­li ru­chów wol­noś­cio­wych i na­dziei wy­zwo­le­nia z komunizmu, którą nio­sła So­li­dar­ność, w ro­ku 1980 za­wie­szo­no w szko­le krzy­że. Jed­nak ra­dość wol­noś­ci nie trwa­ła dłu­go. Jun­ta woj­sko­wa kie­ro­wa­na przez Wojciecha Jaruzelskie­go ogło­si­ła 13 grud­nia 1981 r. stan wo­jen­ny. I wte­dy roz­po­czę­to stop­nio­we usu­wa­nie krzy­ży ze szko­ły. Przy koń­cu 1983 r. po­zos­ta­ło w pra­cow­niach szkol­nych tyl­ko kil­ka krzy­ży. W grud­niu 1983 r. dy­rek­tor szko­ły otrzy­mał po­le­ce­nie od dy­rek­to­ra De­partamen­tu Oświa­ty i Wy­cho­wa­nia w Siedlcach, któ­ry wcześ­niej wi­zy­to­wał szko­łę, zdję­cia po­zos­ta­łych krzy­ży. Zde­cy­do­wa­nych dzia­łań w tym za­kre­sie do­ma­gał się rów­nież Ko­mi­tet Wo­jewódz­ki Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Ro­bot­ni­czej w Siedlcach. Pod wpły­wem tej pres­ji dy­rek­tor na­ka­zał usu­nię­cie ze szko­ły krzy­ży. Dzia­ła­nia te spot­ka­ły się z sprze­ci­wem ucz­niów i sa­mo­rzą­du szkol­ne­go. 19 grud­nia 1983 r. uczniowie wy­sto­so­wa­li pe­tyc­ję do dy­rek­to­ra szko­ły do­ma­ga­jąc się wy­jaś­nie­nia przy­czyn zdję­cia krzy­ży i żą­da­jąc ich po­now­ne­go za­wie­sze­nia. Te­go sa­me­go dnia od­był się apel, pod­czas któ­re­go dy­rek­tor usi­ło­wał uza­sad­nić swo­ją de­cyz­ję. Nie spot­kał się ze zro­zu­mie­niem mło­dzie­ży, któ­ra po ape­lu na znak pro­tes­tu nie ro­zesz­ła się do sal lek­cyj­nych, lecz za­in­to­no­wa­ła pieśń „My chce­my Bo­ga”. Ucz­nio­wie żą­da­li przywró­cenia krzy­ży. Mło­dzież wspie­ra­li mod­lit­wą i sło­wem miejs­co­wi ka­pła­ni oraz or­dy­na­riusz sied­lec­ki ks. bp Jan Ma­zur, któ­ry na znak so­li­dar­noś­ci z ucz­nia­mi pod­jął gło­dów­kę o chle­bie i wo­dzie.

Wo­bec mło­dzie­ży sto­so­wa­no róż­ne­go for­my na­cis­ku i re­pres­ji. Jed­nak nie przy­no­si­ło to żad­ne­go efek­tu. Ucz­nio­wie od­waż­nie trwa­li przy krzy­żu. Mło­dzież oku­pu­jąc bu­dy­nek szkol­ny mod­li­ła się oraz śpie­wa­ła pieś­ni re­li­gij­ne i pa­trio­tycz­ne. Ucz­nio­wie gro­ma­dzi­li się tak­że na mod­lit­wie w koś­cie­le. Pro­ces­jo­nal­nie prze­nieś­li do koś­cio­ła usu­nię­te ze szko­ły krzy­że. 8 mar­ca 1984 ro­ku za­wie­szo­no za­ję­cia w szko­le i pod­sta­wio­no au­to­ka­ry, któ­re mia­ły od­wieźć ucz­niów do miejs­ca ich za­miesz­ka­nia. Oni jed­nak po­sta­no­wi­li udać się do koś­cio­ła w Gar­wo­li­nie. Po omi­nię­ciu blo­kad ZO­MO zgro­ma­dzi­li się w koś­cie­le na Mszy św. Wła­dze ko­mu­nis­tycz­ne roz­wią­za­ły szko­łę i za­rzą­dzi­ły nową re­kru­tac­ję ucz­niów, żą­da­jąc od ro­dzi­ców pod­pi­sa­nia zo­bo­wią­zań lo­jal­noś­ci wo­bec za­rzą­dzeń szko­ły. Więk­szość ro­dzi­ców od­mó­wi­ła pod­pi­su. Prze­cią­ga­ją­cy się kon­flikt roz­wią­za­no 4 i 5 kwiet­nia 1984 r. W wy­ni­ku uz­god­nień roz­po­czę­to w peł­nym wy­miar­ze za­ję­cia szkol­ne, za­wie­szo­no krzyż w bib­lio­te­ce szkol­nej i od­stą­pio­no od res­tryk­cji wo­bec pro­tes­tu­ją­cej mło­dzie­ży.

Pa­trząc przez pryz­mat za­cy­to­wa­nej na wstę­pie Ewan­ge­lii mo­że­my po­wie­dzieć, że w po­wyż­szym wy­pad­ku mło­dzież szkol­na god­na by­ła mia­na ucz­niów Chrys­tu­sa. Ca­łym ser­cem przy­ję­ła sło­wa Zba­wi­cie­la: „Kto nie bier­ze swe­go krzy­ża, a idzie za Mną, nie jest Mnie go­dzien”. Jed­nak tak spek­ta­ku­lar­na ma­ni­fes­tac­ja wia­ry, go­to­wość na dźwi­ga­nie krzy­ża ma peł­ną war­tość wte­dy, gdy wy­ras­ta z oso­bis­te­go przy­ję­cia Chrys­tu­sa za swe­go Mis­trza i dźwi­ga­nia ra­zem z Nim swe­go oso­bis­te­go krzy­ża. Ci­che dźwi­ga­nie krzy­ża, naś­la­do­wa­nie Chrys­tu­sa w nie­sie­niu krzy­ża jest o wie­le trud­niej­sze niż pu­blicz­na ma­ni­fes­tac­ja przy­wią­za­nia do krzy­ża. A za­tem spójrzmy na ten prob­lem przez pryz­mat dzi­siej­szej Ewan­ge­lii. Każ­dy z nas ma włas­ny krzyż. Nie ma sen­su py­ta­nie, kto z nas ma cięż­szy, waż­niej­sza jest świa­do­mość, że otrzy­mu­je­my wy­star­cza­ją­cą łas­kę od Bo­ga, aby go udźwig­nąć. Waż­niej­sza jest tak­że od­po­wiedź na py­ta­nia, czy ak­cep­tu­je­my swój krzyż i czy bier­ze­my go na ra­mio­na? Chrys­tus wziął swój krzyż. A co my ro­bi­my ze swo­im? Nasz krzyż kła­dzie się na na­sze ra­mio­na zmar­twie­nia­mi, prob­le­ma­mi, cho­ro­bą, skłó­ce­niem ro­dzi­ny, śmier­cią ko­goś blis­kie­go, de­pres­ją. Tę lis­tę krzy­żo­wą moż­na by pi­sać w nie­skoń­czo­ność. Ma­łe, co­dzien­ne krzy­ży­ki su­mu­ją się na krzyż ca­łe­go ży­cia. Cza­sa­mi ko­lej­ny ma­ły krzy­żyk prze­le­wa jak­by cza­rę i wy­da­je się nam, że jest za cięż­ki. Oprócz krzy­ży, któ­re nie­sie co­dzien­ne ży­cie są ta­kie, któ­re wy­ni­ka­ją z fak­tu, że jes­teś­my ucz­nia­mi Chrys­tu­sa. Wier­ność nau­ce Chrys­tu­so­wej wią­że się częs­to z tru­dem i wy­rze­cze­niem. Przy­zna­jąc się do Chrys­tu­sa mu­si­my się li­czyć z tym, że znaj­dą się lu­dzie uwik­ła­ni w grzech lub omo­ta­ni sza­leń­czą ide­o­lo­gią, któr­zy bę­dą wkła­dać na na­sze ra­mio­na krzy­że. Do­świad­czy­ła te­go mło­dzież z Mięt­ne. Osta­tecz­nie jed­nak nie­sie­nie krzy­ża z Chrys­tu­sem ro­dzi ra­dość zmar­twych­wsta­nia w tej nie­wiel­kiej ska­li, ja­ką wy­zna­cza­ją na­sze ma­łe co­dzien­ne krzy­że i w tej osta­tecz­nej per­spe­kty­wie, którą ukaz­uje nam Chrys­tus zmar­twych­wsta­ły.

Dźwi­ga­nie krzy­ża z Chrys­tu­sem w pew­nym sen­sie jest umie­ra­niem dla sie­bie. Ten pro­ces umie­ra­nia za­czy­na się w chrzcie świę­tym. Świę­ty Pa­weł w liś­cie do Rzy­mian pi­sze: „Czyż nie wia­do­mo, że my wszys­cy, któr­zyś­my otrzy­ma­li chrzest za­nur­za­ją­cy w Chrys­tu­sa Je­zu­sa, zos­ta­liś­my za­nur­ze­ni w Je­go śmierć? Za­tem przez chrzest za­nur­za­ją­cy nas w śmierć zos­ta­liś­my ra­zem z Nim po­grze­ba­ni po to, abyś­my i my wkro­czy­li w no­we ży­cie, jak Chrys­tus po­wstał z mart­wych dzię­ki chwa­le Oj­ca”. W chrzcie świę­tym wyz­by­wa­my się sta­re­go czło­wie­ka ży­ją­ce­go w grze­chu i sta­jemy się no­wym stwo­rze­niem, aby żyć w wol­noś­ci dzie­ci bo­żych. Oczy­wiś­cie jest to pro­ces trwa­ją­cy ca­łe ży­cie i tyl­ko ten prze­trwa, kto bier­ze swój włas­ny krzyż i oży­wio­ny łas­ką bo­żą idzie za Chrys­tu­sem. Ce­lem te­go obu­mie­ra­nia jest zmar­twych­wsta­nie. Czło­wiek, któ­ry ego­is­tycz­nie pa­trzy na ży­cie, myś­li tyl­ko o so­bie, osta­tecz­nie zos­ta­je sam, tra­ci wszyst­ko. A ten kto po­tra­fi po­świę­cić się dla Chrys­tu­sa i bliź­nie­go zys­ku­je wszyst­ko. Dro­ga po­świę­ce­nia to dro­ga mi­łoś­ci. Prawdzi­wa mi­łość żą­da ofia­ry. Ta mi­łość za­pro­wa­dzi­ła Chrys­tu­sa na krzyż, któ­ry był tyl­ko kró­tkim przy­stan­kiem na dro­dze ku zmar­twych­wsta­niu.

Ak­cep­tac­ja krzy­ża i wzię­cie go na ra­mio­na po­zwa­la na­wet w naj­trud­niej­szych sy­tu­ac­jach od­na­leźć ra­dość i sens ży­cia. Dla ilus­trac­ji przy­to­czę sce­nę z fil­mu: „Hymn Ame­ry­ki”. Mło­dy męż­czyz­na w wy­pad­ku stra­cił no­gi. Nie był w sta­nie od­na­leźć się w no­wej rze­czy­wis­toś­ci. Nie za­ak­cep­to­wał swo­je­go ka­lec­twa. Po­padł w pe­sy­mizm i de­pres­ję. Nie ch­ciał się z ni­kim spo­ty­kać, na­wet z dziew­czy­ną, którą ko­chał z wza­jem­noś­cią. Zam­knął się w swo­im po­ko­ju i ciąg­le słu­chał mu­zy­ki. Co­raz bardziej po­grą­żał się w wew­nętrz­nym mro­ku, a je­go ser­ce ogar­nia­ła roz­pacz. Nie wi­dział sen­su ży­cia, nic go nie cie­szy­ło. Nie za­ak­cep­to­wał swo­je­go krzy­ża i co­raz bardziej po­grą­żał się w roz­pa­czy i bó­lu. Dla kon­tras­tu przy­to­czę his­to­rię opo­wie­dzia­ną przez Ro­ber­ta Bru­ce. Pew­ne­go ra­zu szedł za­tło­czo­ną i gwar­ną uli­cą. Nag­le poś­ród ha­ła­su, gło­su klak­so­nów, roz­mów ludz­kich usły­szał prze­pięk­ny śpiew. Wy­czu­wa­ło się w nim ogrom­ną ra­dość ży­cia, szczęś­cie i wdzięcz­ność. Bru­ce za­czął się roz­glą­dać za szczęś­li­wym śpie­wa­kiem. Kie­dy go zo­ba­czył nie mógł uwie­rzyć włas­nym oczom. Był nim mło­dy męż­czyz­na na wóz­ku in­wa­lidz­kim. W ja­kimś wy­pad­ku stra­cił no­gi. Pier­wszy męż­czyz­na nie za­ak­cep­to­wał swo­je­go krzy­ża, od­rzu­cił go, po­grą­ża­jąc się w bó­lu i bez­sen­sie ży­cia. Dru­gi męż­czyz­na prze­ciw­nie przy­jął swój krzyż i od­na­lazł ra­dość ży­cia i po­tra­fił tą ra­doś­cią ob­dar­zać in­nych.

War­to na za­koń­cze­nie za­py­tać: Dla­cze­go jed­ni ak­cep­tu­ją krzyż a in­ni nie? Dla­cze­go jed­ni lu­dzie do­świad­cza­jąc krzy­ża nie tra­cą ra­doś­ci ży­cia, co wię­cej sta­ją się lep­si, doj­rzal­si, a in­ni gorz­knie­ją i sta­cza­ją się na przy­sło­wio­we dno? Od­po­wiedź na te py­ta­nie da­je słyn­ny psy­cho­te­ra­peu­ta Vik­tor Fran­kl w książ­ce: „Ludz­kie po­szu­ki­wa­nie sen­su”. Wspo­mi­na­jąc po­twor­ne wa­run­ki w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym, pi­sze, że jed­ni pod wpły­wem obo­zo­we­go kos­zma­ru ule­ga­li zez­wier­zę­ce­niu, in­ni sta­wa­li się świę­ty­mi. Jed­ni by­li opa­no­wa­ni roz­pa­czą i nie­na­wiś­cią, dru­dzy na­dzie­ją i mi­łoś­cią. Co spra­wia­ło, że jed­ni sta­wa­li się zwie­rzę­ta­mi in­ni świę­ty­mi? Frankl da­je od­po­wiedź: wia­ra. Wia­ra sta­wa­ła się źród­łem mo­cy, ra­tu­ją­cej czło­wie­czeń­stwo, ra­dość i na­dzie­ję. A gdy bier­ze­my krzyż ra­zem z Chrys­tu­sem wte­dy ra­dość, o któ­rej pi­sze Frankl, się­ga nie­ba i wiecz­noś­ci (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

ŚWIĘTA PERPETUA

Chrystus żąda, aby jego wyznawcy postawili Go w swoim życiu na pierwszym miejscu, nawet przed tak bliskimi osobami jak rodzice, czy własne dzieci. Jest to wymaganie, które w pierwszej chwili może wydawać się zbyt rygorystyczne i trochę nieludzkie. Jednak po głębszej refleksji zauważymy, że bezwzględna miłość do Chrystusa pomaga nam pełniej kochać bliźniego. W Chrystusie miłość bliźniego poszerza się o wymiar wieczności, w którym to wymiarze oddanie życia z miłości do bliźniego jest normą dorastania do rzeczywistości nieba. Nieraz zderzenie miłości Boga z miłością do najbliższych ma bardzo dramatyczny przebieg i w tej sytuacji, opowiedzenie się za Bogiem, mogą zrozumieć tylko ci, którzy całym sercem zaufali Chrystusowi, jak święta Perpetua.

Święta Perpetua pochodziła ze szlachetnego rodu w Północnej Afryce. Ojciec jej był poganinem a matka chrześcijanką. Dwudziestoletnia Perpetua została wydana za mąż. W tym to czasie cesarz rzymski Septymiusz Seweryn wzniecił nowe prześladowanie chrześcijan. Na początku jego panowania chrześcijanie cieszyli się względnym spokojem, a to dlatego, że wcześniej cesarz, jak mówi legenda został uzdrowiony przez chrześcijanina Proklusa. Później jednak z coraz większą niechęcią odnosił się do wyznawców Chrystusa, aż w końcu, w roku 202 wydał dekret prześladowczy. Na mocy tego dekretu rozpoczęło się okrutne prześladowanie chrześcijan w Afryce i innych prowincjach rzymskim. W jednym z największych miast afrykańskich, Kartaginie aresztowano dwie młode katechumenki tzn. osoby przygotowujące się do chrztu świętego. Jedną z nich była Perpetua, matka niemowlęcia a drugą Felicyta, która była w stanie błogosławionym. Za przyznanie się do Chrystusa, obydwie zostały skazane na śmierć. Miały być razem rzucone na pożarcie dzikim zwierzętom. Na dzień śmierci musiały czekać w więzieniu, gdyż prawo rzymskie nie pozwalało na wykonanie wyroku śmierci na kobietach w ciąży. Jak mówi tradycja, Perpetua w oczekiwaniu na śmierć pisała pamiętnik i to z jego fragmentów poznamy ostatnie dni życia Świętej, a szczególnie dramatyczne spotkania z synkiem i ojcem, który błagał ją, aby wyparła się Chrystusa, a przez to ocaliła swoje życie.

Oto fragmenty pamiętnika Perpetuy: „Gdyśmy jeszcze byli w śledztwie, a ojciec mój nie przestawał mnie przekonywać i odwodzić od mego postanowienia, rzekłam: – Ojcze, czy widzisz leżące tam naczynie. Odpowiedział: – Widzę. Ciągnęłam dalej: – Czy można je nazwać czym innym, niż jest? Odrzekł: – Nie. – A więc i ja nie mogę nazwać się czym innym, niż jestem, to znaczy chrześcijanką.

W tym czasie udzielono nam Chrztu. Mnie zaś natchnął Duch Święty, abym będąc w wodzie, nie prosiła o co innego, jak o wytrzymałość mojego ciała. Po kilku dniach wtrącono nas do więzienia. Przeraziłam się, gdyż nigdy dotąd nie przebywałam w takich ciemnościach. Cóż to był za okropny dzień! Zaduch panował straszliwy z powodu natłoku ludzi. Żołnierze zachowywali się brutalnie, a do tego gnębiła mnie jeszcze troska o dziecko.

Wkrótce potem rozeszła się wieść, że będą nas przesłuchiwać. Przybył także z miasta mój ojciec, trawiony niepokojem i starał się ponownie skłonić mnie do zmiany postanowienia, mówiąc: – Ulituj się nade mną, starym ojcem. Umiłowałem cię więcej, niż twoich braci. Nie wydawaj mnie ludziom na hańbę. Miej wzgląd na rodzeństwo, na matkę, na ciotkę, na dziecko twoje, które nie będzie mogło żyć bez ciebie. Poniechaj swego zamiaru. Nie gub nas wszystkich. Tak mówił mój ojciec, całując mnie po rękach, rzucając mi się do nóg. Ja zaś bolałam bardzo i pocieszałam go, mówiąc: – Będzie, co Bóg zechce, wszak przyszłość nie w naszej jest mocy, lecz Boga. Zasmucony opuścił mnie.

Nazajutrz podczas posiłku porwano nas nagle na przesłuchanie. Przybyliśmy na rynek. Wieść o tym rozeszła się natychmiast po sąsiednich dzielnicach miasta i zbiegł się niezwykły tłum ludzi. Weszliśmy na podwyższenie. Towarzysze moi zapytywani wyznawali wiarę. Gdy przyszła kolej na mnie, niespodziewanie zjawił się ojciec z mym synkiem i odezwał się: Błagam cię, zlituj się nad dzieckiem! Hilarion, który po zmarłym konsulu, Minuncjuszu Timanianie, przejął władzę sądowniczą, dodał od siebie: Miejże wzgląd na siwego ojca, miej wzgląd na dziecko, złóż ofiarę za po¬myślność cesarza. Następnie wydano na nas wyrok, skazujący wszystkich na walkę z dzikimi zwierzętami. Weseli powróciliśmy do więzienia. Tyle napisałam do dnia poprzedzającego mą ofiarę”.

Sam przebieg męczeństwa znamy z opisu naocznego świadka. „Zaświtał wreszcie dzień zwycięstwa. Z więzienia do amfiteatru szli niby do nieba weseli, z pogodnym obliczem. Gdy wszystkich podprowadzono do bramy i zaczęto ich zmuszać do przebrania się w symboliczne szaty kapłanów Saturna (zwierząt), a niewiasty w szaty kapłanek Cerery, Perpetua, trwając w niezłomnej postawie aż do końca, stanowczo zaprotestowała. I prześladowcy, mimo całej swej niesprawiedliwości, przyznali jej w tym wypadku rację. Trybun zgodził się, by ich poprowadzono na arenę, tak jak przyszli. Perpetua, która już szatanowi zdeptała niegdyś głowę, śpiewała po drodze psalm. Rewocatus, Saturnin i Saturnus grozili przypatrującym się widzom sądem Bożym. Gdy zaś podeszli przed Hilariona, gestami i mimiką poczęli mu pokazywać: Ty nas osądziłeś, osądzi cię Bóg! Obito ich, ale oni cieszyli się tylko, że mogą w ten sposób współcierpieć z Panem.

Dla niewiast diabeł przygotował wbrew przyjętemu obyczajowi dziką krowę, aby nawet zwierzę było tej samej płci, co one. Rozebrano je więc, owinięto w sieci i podprowadzono. Ponieważ jednak ludzie zaczęli sarkać, widząc delikatne dziewczę oraz młodą matkę z kapiącym jeszcze mlekiem u piersi, odwołano je i przyodziano w luźne tuniki. Pierwszą rzucono Perpetuę. Upadła na biodra, lecz zaraz usiadła i podciągnęła rozerwaną tunikę, by zasłonić nią udo, obojętna na ból, wrażliwa na naruszenie skromności. Potem szpilką spięła włosy w węzeł, uważając, że nie godzi się, aby męczennica cierpiała z rozwichrzonymi włosami, sprawiając wrażenie, że smuci się swoją chwałą. Powstawszy, ujrzała leżącą Felicytę. Podeszła więc do niej i podała jej rękę, pomagając podnieść się z ziemi. Tak stanęły obok siebie, wzruszając swoim wyglądem widzów. Wobec tego odprowadzono je z powrotem do bramy. Potem jednak św. Perpetuę i Felicytę oddano na pastwę owej rozwścieczonej krowy, która zadała im wiele ran. Ich zaś towarzyszy oddano na pastwę lampartów i innych zwierząt. Wszystkich, których zwierzęta poraniły śmiertelnie, ale nie pozbawiły jeszcze życia, dobito mieczem. Taka też śmierć spotkała ostatecznie św. Perpetuę i św. Felicytę”. Działo się to w Kartaginie 7 marca 202 lub 203 roku.

Święta Perpetua kochała swoich bliskich całym sercem, ale gdy Bóg zażądał świadectwa, wybierała miłość Boga, w której ocaliła na wieczność siebie i swoją miłość do najbliższych (z książki Wypłynęli na głębię).

PRAWDZIWA MIŁOŚĆ I KRZYŻ

W Ewangelii na dzisiejszą niedzielę słyszymy słowa Chrystusa: „Kto miłuje ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto miłuje syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”. A nam się często wydaje, że nie ma większej miłości, jaką darzą nas rodzice. Są oni gotowi oddać za nas swoje życie. I prawdę mówiąc oddają je, tylko to „oddawanie” rozłożone jest na raty. Każdego dnia i miesiąca spłacają należną ratę, a czynią to z wielką radością. Troska o nas, praca ponad siły, zmęczenie, to cena ofiarnej miłości. Chrystus nie konkuruje z taką miłością, nie musimy wybierać między miłością rodzinną a miłością Chrystusa. Miłość rodzinna cudownie wpisuje się w miłość Chrystusa. A miłość Chrystusa daje nam moc, abyśmy nie pogubili się w miłości rodzinnej, ziemskiej, ludzkiej. Miłość rodzinna, jak każda inna wymaga ofiary, poświęcenia. Chrystus jest nie tylko wzorem takiej miłości, ale także źródłem mocy w jej realizacji. Ta miłość przybiera nieraz formę krzyża, który mamy nieść razem z Chrystusem ku zmartwychwstaniu. W przeciwnym wypadku marnujemy krzyż ofiarnej miłości i rozmijamy się z Chrystusem, który mówi: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien”.

Prawdziwa miłość rodzicielska chroni przed tak zwanym „rozpuszczeniem” dzieci. Rodzice kierowani fałszywie pojmowaną miłością, starają się spełnić każdą zachciankę swoich dziecka i jak najmniej od nich wymagać. Mówiąc językiem ewangelicznym, chcą ich uchronić przed krzyżmem, który związany jest z naszym codziennym życiem i prawdziwą miłością. Nieraz słyszałem nawet uzasadnienie takiej miłości: „Nam było bardzo ciężko, to niech naszym dzieciom będzie lżej”. A lżej wcale im nie będzie. Z domu wynieśli wiele, z wyjątkiem najważniejszego – miłości ofiarnej. Ciągle nastawieni na branie. Nie wiedzą co to jest radość dawania, dzielenia się. A gdy rodzice, nie mają już dla nich darów, w kształcie materialnym, to za bardzo nie są im potrzebni. Mogą sobie dogorywać w samotności w domu, o eufemistycznej nazwie „dom spokojnej starości”. Bardzo często w tym miejscu prawdziwa jest tylko starość, a nie ma tu ani domu, ani spokoju.

Świetnie ujmuje ten problem genialny pedagog Janusz Korczak w dwudziestu przykazaniach dla rodziców. Niektóre z nich chcę teraz przytoczyć:

  1. Nie psuj mnie. Dobrze wiem, że nie powinienem mieć tego wszystkiego, czego się domagam. To tylko próba sił z mojej strony.
  2. Nie bój się stanowczości. Właśnie tego potrzebuję – poczucia bezpieczeństwa.
  3. Nie bagatelizuj moich złych nawyków. Tylko ty możesz pomóc mi zwalczyć zło, póki jest to jeszcze w ogóle możliwe.
  4. Nie zwracaj zbytniej uwagi na moje drobne dolegliwości. Czasami wykorzystuję je, by przyciągnąć twoją uwagę.
  5. Nie dawaj mi obietnic bez pokrycia. Czuję się przeraźliwie tłamszony, kiedy nic z tego wszystkiego nie wychodzi.
  6. Nie bądź niekonsekwentny. To mnie ogłupia i wtedy tracę całą moją wiarę w ciebie.
  7. Nie rób z siebie nieskazitelnego ideału. Prawda na twój temat byłaby w przyszłości nie do zniesienia. Nie wyobrażaj sobie, iż przepraszając mnie stracisz autorytet. Za uczciwą grę umiem podziękować miłością, o jakiej nawet ci się nie śniło.
  8. Nie bądź ślepy i przyznaj, że ja też rosnę. Wiem, jak trudno dotrzymać mi kroku w tym galopie, ale zrób, co możesz, żeby nam się to udało.
  9. Nie bój się miłości. Nigdy.

W dorosłym życiu jest podobnie. Nie tylko prawdziwa miłość ma swoją cenę, ale każdy życiowy sukces. Popatrzmy jak to się ma w sporcie. Wiele radości dostarczyła nam polska narciarka Justyna Kowalczyk. Wiele razy stawała na najwyższym podium, a myśmy z radością i dumą słuchali Mazurka Dąbrowskiego. Sportsmenka mówiła, że w takich momentach czuła ogromną radość spełnienia. Było to jednak okupione wieloma wyrzeczeniami, do których przyuczała się od najmłodszych lat. W wywiadzie dla Sport.pl powiedziała: „Bardzo dużo pracowałam wtedy na roli, a to, choć jakoś bardzo nie bolało, z reguły nie było przyjemne. Wiesz, dziecko ma inny system wartości, wolałoby sobie w tym czasie pobiegać do lasu, pobawić się, a tu trzeba jednak wziąć grabie i coś nimi robić. Dziś to doceniam, bo mam duży szacunek do pracy. Można powiedzieć, że ból treningowy wyszedł z mojego życia”. O swoim zwycięstwie w Soczi powiedziała: „Oczywiście, że się z medalu cieszyłam. Jak z żadnego innego. Na podium, gdy płynęły łzy, myślałam: ‘Jezu, dałam radę po tych dwóch latach. To niemożliwe’. Miałam pękniętą kość, ściągnięte paznokcie po odmrożeniu, ale to jest ból fizyczny, który można ogarnąć. Życie sportowca wytrzymałościowego to eksperymenty z bólem fizycznym”. Do tego doszło jeszcze jedno poświęcenie, które przyćmiło radość zwycięstwa. We wspomnianym wywiadzie powiedziała: „Tak, byłam w ciąży, poroniłam rok temu w maju, na obozie treningowym. Na samym początku obozu. Właśnie wtedy, gdy się szykowałam do wyprostowania swoich ścieżek. Wiadomo, że gdybym donosiła tę ciążę, dość zaawansowaną, nie wystartowałabym w Soczi. Miałam już w planie inne życie, przynajmniej na najbliższy rok. W moje przygotowania związek zainwestował pieniądze, moja drużyna – czas. Chciałam im to wszystko wyjaśnić i zacząć rozwikływać sytuację. Niestety, los zdecydował inaczej. To były przerażające i traumatyczne dni. Tak to się wszystko poplątało, że zostałam z tym sama”.

Biegnąc w ziemskich zawodach nie można zapominać, że ten bieg ma także inny wymiar, o którym św. Paweł pisze: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który mi w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia, a nie tylko mnie, ale i wszystkim, którzy umiłowali pojawienie się Jego”. W dążeniu do tego celu potrzebne są także wyrzeczenia. Święta Faustyna w „Dzienniczku” pisze: „Poznałam, że każda dusza chciałaby pociech Bożych, ale żadną miarą nie chce opuścić pociech ludzkich, a tu tymczasem te dwie rzeczy żadną miarą z sobą pogodzić się nie dadzą”. A zatem w osiągnięciu ostatecznego celu, musimy nieraz korygować cele ziemskie, co może przybierać formę wyrzeczenia, krzyża.  Św. Paweł ukazuje wieczny wymiar naszego zabiegania o kształt miłości ofiarnej w naszym życiu: „Otóż jeżeli umarliśmy razem z Chrystusem, wierzymy, że z Nim również żyć będziemy, wiedząc, że Chrystus, powstawszy z martwych, już więcej nie umiera, śmierć nad Nim nie ma już władzy. Bo to, że umarł, umarł dla grzechu tylko raz, a że żyje, żyje dla Boga. Tak i wy rozumiejcie, że umarliście dla grzechu, żyjecie zaś dla Boga w Chrystusie Jezusie” (Kurier Plus, 2017).

KRZYŻ DLA CIEBIE

Najbardziej znany krzyż na świecie stoi na Golgocie w Jerozolimie, w miejscu krzyża, na którym umierał Chrystus. Najczęściej do tego krzyża zdążamy Drogą Krzyżową, którą według tradycji szedł Chrystus z krzyżem na ramionach. Stacje drogi krzyżowej mówią o cierpieniu Chrystusa, które w naszym przeżywaniu tajemnicy paschalnej wysuwa się nieraz na pierwsze miejsce. Zjednoczeni z cierpieniem Chrystusa klękamy na wzgórzu Golgoty i dotykamy miejsca, gdzie stał Chrystusa. Cierpienie Chrystusa nie jest najważniejsze w tej tajemnicy. Chrystus nie dźwigał krzyża dla samego cierpienia. To ogromne cierpienie było znakiem nieogarnionej miłości, którą Bóg nas obdarzył w dziele zbawienia. Cierpienie śmierci na Golgocie kontrastuje z nadzwyczajną radością zwycięstwa, które emanuje z pustego grobu Jezusa nieopodal Golgoty. Dlatego na krzyż, który staje się naszym udziałem w krzyżu Chrystusa patrzymy przez pryzmat bezgranicznej miłości, bo jak mówi Chrystus nie ma większej miłości jak oddać swoje życie za bliźniego. Człowiek wypełniony tak piękną miłością jest szczęśliwy niezależnie od tego jaką cenę cierpienia trzeba za nią zapłacić. Na cierpienie krzyża patrzymy także przez pryzmat najwspanialszego zwycięstwa, a takim jest zwycięstwo nad grzechem i śmiercią. Gdy walczymy o takie zwycięstwo, to cena cierpienia także schodzi na drugi plan.

Najpełniej tajemnicę krzyża widzimy w krzyżach cmentarnych, które ukazują miłość jaśniejącą pełną gamą kolorów zmartwychwstania, w której są także ciemniejsze barwy cierpienia, ukazujące głębię naszego ziemskiego życia. O tej tajemnicy przypominają nam, krzyże które nosimy na szyi, i które na różny sposób wpisują się w pejzaż naszego życia. Bardzo wymowne w tym względzie jest Wzgórze Krzyży położone w pobliżu Szawli na Litwie. Miejsce to zwane jest Górą Krzyży, Górą Modłów, Górą Zamkową lub Górą Świętą. Przekazy głoszą, że w roku 1430 postawiono tutaj kapliczkę oraz wielki krzyż, które miały upamiętniać fakt przyjęcia przez Żmudzinów chrztu. Od tego wydarzenia miejscowa ludność zaczęła stawiać tam i innych miejscach drewniane krzyże, które były wyznaniem wiary i symbolem cierpienia, które w Chrystusie zapowiada zwycięstwo. Po powstaniu listopadowym oraz styczniowym, a więc po roku 1831 i 1863, na Górze Krzyży potajemnie chowano uczestników tych niepodległościowych zrywów a na ich mogiłach umieszczano krzyże. Później stawiano je również poległym w niewiadomych okolicznościach a także zesłanym na Sybir. Władza sowiecka starała się wszelkimi sposobami unicestwić to miejsce pamięci. Jednak to się nie udało. Szacuje się, że obecnie na Górze znajduje się około 150 tysięcy krzyży. Nadal stawiają je pielgrzymi z Litwy i z całego świata.

Tam w czasie mszy św. Jan Paweł II powiedział między innymi: „Przychodzimy tu – na Wzgórze Krzyży – aby przypomnieć wszystkich synów i córki waszej ziemi, na których także wydawano wyroki, których skazywano na więzienia, na łagry, na Sybir czy na Kołymę – na śmierć. Skazywano niewinnych. Rozpętała się wtedy nad waszą ojczyzną straszliwa machina totalitarnej przemocy. Machina systemu, który deptał i poniżał człowieka. Ci, którzy pozostali przy życiu, którzy przeżyli zgrozę przemocy i śmierci, wiedzieli, że oto odnawia się i dopełnia na ich oczach, pośród ich rodaków i rodzin to, co dokonało się na Golgocie. W ten sposób dramat krzyża przeżywany był przez wielu waszych rodaków. Dla nich Chrystus ukrzyżowany stanowił bezcenne źródło siły ducha w momencie zesłania i wyroku śmierci. Sam Chrystus zapewnia nas o tym, że w Jego krzyżu na Golgocie otwiera się horyzont życia wiecznego dla świata, dla człowieka żyjącego w tym świecie, a zarazem poddanego konieczności umierania. Sam Chrystus nas o tym zapewnia, gdy mówił: Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne’ oto synowie i córki waszej ziemi przynosili na to wzgórze krzyże – podobne do tego krzyża z Golgoty, na którym umarł Odkupiciel. Wyznawali w ten sposób pewność swej wiary, że ci ich bracia i siostry, którzy pomarli – a raczej zostali uśmierceni na różne sposoby – ‘mają życie wieczne’. Ponad śmiercionośną nienawiścią, jaka rozpętała się również na naszym europejskim kontynencie – jest miłość. Jest to ta miłość, jaką Bóg umiłował świat w Chrystusie ukrzyżowanym i zmartwychwstałym. Krzyż jest znakiem tej miłości. Krzyż jest znakiem życia wiecznego w Bogu”.

W tych krzyżach przez cierpienie tak łatwo dopatrzyć się związków z krzyżem Chrystusa. Przybierają one także w naszym życiu inną formę, gdzie bardziej widać miłość niż cierpienie. Oto jeden z takich przykładów, która wydarzyła się w czasie pandemii koronawirusa w Nowym Jorku. Gubernator tego stanu Andrew Cuomo informował w mediach o sytuacji jaka panuje w Nowym Jorku, wskazując co należy robić w czasie tego kryzysu. Te konferencje stały się tak popularne, że były transmitowane w telewizji na całe Stany Zjednoczone. W czasie konferencji 24 kwietnia, po zdaniu relacji o stanie pandemii w Nowym Jorku, tuż przed czasem pytań zadawanych przez dziennikarzy, gubernator przeczytał list, który otrzymał od emerytowanego rolnika z Kansas: „Drogi panie Cuomo. „Nie jestem pewien czy kiedykolwiek przeczyta pan ten list, bo jest pan teraz bardzo zajęty zmagając się z niewiarygodna katastrofą, która dotknęła nasz kraj. Przeżywamy ogromny kryzys, co do tego nie ma wątpliwości. Jestem emerytowanym rolnikiem w północno-wschodniej części Kansas. Żona ma tylko jedno płuco, a do tego dochodzi jeszcze cukrzyca. Oboje jesteśmy już po siedemdziesiątce i szczerze się jej boimy. Wraz z listem przesyłam jedną maskę N95 z czasów, gdy prowadziłem farmę. Nigdy nie była używana. Jeśli możesz, to przekaż ją pielęgniarce lub lekarzowi w swoim stanie. Zachowałem cztery maski dla mojej najbliższej rodziny. Z poważaniem, Dennis i Sharon Ruhnke.”

Wzruszony gubernator powiedział: „Rolnik w północno-wschodnim Kansas, którego żona ma jedno płuco i cukrzycę. Ma pięć masek. Wysyła jedną z nich dla lekarza lub pielęgniarki, cztery zatrzymał dla rodziny. Jakie ogromne jest piękno w drugim człowieku. Jak piękna jest bezinteresowność i ofiarność. „Ta miłość, odwaga, hojność ducha sprawiają, że ten kraj jest piękny, że jej mieszkańcy są piękni. Hojność i ofiarność takich ludzi rekompensuje wszelką brzydotę, która widzimy”.

Takiego piękna jest w Nowym Jorku bardzo wiele. W czasie pandemii tak wielu woluntariuszy przygotowywało paczki dla potrzebujących i dostarczało do domów osób potrzebujących. Bardzo często byli to ludzie samotni, pozbawieni środków do życia. Nikt o nich nie pamiętał. Gdy obierali pomocną paczkę, niejednokrotnie płakali ze wzruszenia. Ktoś o nich pamiętał i przyszedł z pomocą w potrzebie. Woluntariusze poświęcali swój czas, swoje pieniądze i narażali swoje życie. Czyż może być piękniejszy przykład dźwigania swojego krzyża i krzyża bliźnich razem z Chrystusem? (Kurier Plus, 2020).

Krzyż miłości

Kilka tygodni temu w kościele św. Jadwigi w Floral Park udzielałem sakramentu chrztu Adasiowi, synowi mojej bratanicy Eweliny i jej męża Piotra. Byłem świadkiem oczekiwania rodziców na przyjście dziecka. Zanim Adaś ujrzał ten świat, zanim został nazwany po imieniu otaczała go ogromna miłość rodzicielska. Całe życie rodziców koncentrowało się na małej istocie, której serce biło pod sercem matki. Ta miłość dyktowała i przesączała wszystkie przygotowania na przyjście Adasia, poczynając od kołyski a kończąc na pampersach. Przyszedł czas porodu. Miłość rodziców potęgowała troska, aby dziecko przyszło szczęśliwie na świat. Aby opisać radość i miłość rodziców, gdy usłyszeliśmy pierwszy raz płacz Adasia, to trzeba by być w skórze zmęczonych, ale niezwykle szczęśliwych rodziców. Później ta miłość przybierała służebny kształt. Nawet nieprzespane noce zapisywały się pięknem, bo malowała je cudownymi kolorami ogromna miłość rodziców. Potem rodzice przynieśli Adasia, jak najcenniejszy skarb do świątyni, aby przez chrzest powierzyć swoje dziecko Bogu. Patrząc na to odnosiło się wrażenie, że nie ma większej miłości, jak miłość rodziców do swojego dziecka.

Mając na świeżo w pamięci miłość otaczająca Adasia piszę niedzielne rozważania, gdzie są słowa Jezusa: „I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”. Wierzę, że nie ma tu sprzeczności, czy jakiejś rywalizacji, konkurencji między miłością rodziców do dziecka, a miłością do Chrystusa. Podobnie jak w przypadku miłości dzieci do rodziców, o której Jezus mówi w dzisiejszej Ewangelii: „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”. Wierząc w to nie mogę się powstrzymać od prób przybliżenia tej prawdy na drodze rozumowej, bo przecież nasz rozum jest wspaniałym darem Boga i na ile jest to możliwe winniśmy na tej drodze zbliżać się do tajemnicy Boga, aby ostatecznie postawić krok z rzeczywistości poznawalnej przez rozum w kierunku rzeczywistości, którą poznajemy przez wiarę.   

Dlaczego miłość do dziecka, do rodziców Jezus stawia jakby w opozycji, konkurencji do godności bycia Jego uczniem? Zanim odpowiemy na to pytanie musimy odpowiedzieć na bardziej fundamentalne pytanie: Dlaczego kochamy? Lub ujmując to inaczej: Co motywuje nas do kochania drugiej osoby? Na przykład Marek kocha Marię, bo widzi w niej nie tylko urodę, ale przede wszystkim dobro duchowe, jak współczucie, zatroskanie, cierpliwość, życzliwość. To wszystko za co Marek kocha Marię ostatecznie pochodzi od Boga. Mówi o tym św. Jan Paweł II w jednej ze swoich katechez: „Wszystko, co piękne i wielkie w życiu człowieka, jest zasługą Tego, który stanowi źródło wszystkiego i wszystkim rządzi. Człowiek wie, że wszystko, co posiada, to dar Boży, jak stwierdza Dawid w następnych wersetach Kantyku: ‘Czymże ja jestem i czym jest lud mój, żebyśmy Ci mogli ofiarować dobrowolnie te rzeczy? Albowiem od Ciebie to wszystko pochodzi i co z ręki Twojej mamy, dajemy Tobie’”.

A zatem możemy powiedzieć, że Marek kocha Marię za jej miłość, współczucie, radość cierpliwość, życzliwość, a są to wartości, które wraz z życiem otrzymujemy od samego Boga. Biskup Fulton Sheen pogłębia tę myśl mówiąc: „Ponieważ Bóg nas kocha, to z tego powodu jesteśmy godni miłości ze strony naszych bliźnich. Bóg napełnia nas swoją miłością i ta łaska czyni nas atrakcyjnymi dla innych”. W tej perspektywie staje się zrozumiałe, dlaczego Chrystus mówi, że miłość do Niego w naszym życiu ma być najważniejsza. Mamy Go kochać całym sercem, całym umysłem, bo On jest źródłem wszelkiej miłości. Nasza ludzka miłość zanurzona w tym źródle przybiera doskonały kształt i kiedyś do niego wróci w wiecznym wymiarze. W rzeczywistości, nie tylko miłość pochodzi od Boga, ale całe nasze życie o czym przypomina św. Paweł w Liście do Kolosan: „W Chrystusie Jezusie zostało stworzone wszystko, co jest na niebie i na ziemi… i wszystko w Nim trwa”. A zatem gdy miłość do Chrystusa postawimy na pierwszym miejscu, wtedy nasza miłość do bliźnich nie pobłądzi, ale przyda jej blasku nieba i wieczności.

Droga miłości Chrystusa bywa nieraz trudna, o czym mówi Jezus w dzisiejszej Ewangelii: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je”. Innymi słowy, uczeń Chrystusa musi postawić miłość Chrystusa na pierwszym miejscu nawet wtedy, gdy jest ona związana z krzyżem Chrystusa. Wzięcie krzyża i pójście za Jezusem jest drogą na Golgotę. Jednak blask grobu zmartwychwstania Chrystusa opromienia radosną miłością naszą drogę krzyżową i naszą Golgotę.

Hiszpański jezuita imieniem Alfredo Perez Lobato został zabity 1 grudnia 1973 roku w Czadzie w szczytowym momencie wojny domowej. W czasie udzielania pomocy uchodźcom trafiła go zabłąkana kula. Historia jego krótkiego i ofiarnego życia jest opisana w książce „A Community in Blood”, wraz z historiami innych jezuitów zamordowanych za wiarę w Chrystusa w różnych krajach Trzeciego Świata. Ojciec Alfredo zapytany przez przełożonych, dlaczego zgłosił się na ochotnika na misję w Czadzie, odpowiedział: „Dlaczego chcę jechać do tego biednego kraju? To proste: bo trudne. Wierzę, że jestem powołany do tego, co trudne i wymagające”.

Nasze marzenia o życiu w dostatku, komforcie, luksusie i przyjemnościach są tak bardzo naturalne. O takie życie często prosimy w naszych modlitwach. Krótko mówiąc, chcemy życia wolnego od prób i poświęceń. Być może dlatego hołdujemy wartościom, które uczynią nasze życie łatwym i wygodnym. Z pozoru wydaje się, że to jest słuszna droga. Zapominamy jednak, że wszytko w życiu ma swoją cenę. Najważniejsze, trwałe wartości kosztują najwięcej poświęcenia. To się także odnosi do wartości duchowych, wiecznych. Bez poświęcenia w zasadzie nie jesteśmy osiągnąć stałego i pełnego zadowolenia z życia. Ks. Apalisok w książce Crossing on the Crossroads pisze, że powodem frustracji ludzi jest to, że nie akceptują krzyży w swoim życiu. W chwili, gdy próbujemy uciec od cierpienia, napotykamy cierpienie dziesięć razy większe. Idąc drogą łatwizny życiowej zdobywamy wartości, które ostatecznie nie są w stanie zaspokoić pragnienia naszych serc. A nasze serca pragną tego co doskonałe i wieczne. To możemy zdobyć na drodze miłości Chrystusa, która nieraz prowadzi nas krzyżową drogą.

Drogą miłości posuniętej aż do krzyża i śmierci szli uczniowie Jezusa. Jan zmarł wygnany na wyspę Patmos. Piotr został ukrzyżowany głową w dół podczas prześladowań Nerona. Andrzej zmarł na krzyżu w Patrae. Jakub, młodszy, syn Alfeusza, został zrzucony ze szczytu świątyni. Bartłomiej został żywcem obdarty ze skóry w Albanapolis w Armenii. Jakub, starszy syn Zebedeusza, został ścięty w Jerozolimie.  Tomasz poniósł śmierć męczeńską w Indiach. Filip został powieszony na filarze w Heropolis. Tadeusz został przeszyty strzałami z łuku. Szymon umarł na krzyżu w Persji. Mateusz został najpierw ukamienowany, a następnie ścięty (Kurier Plus, 2023).