12 niedziela zwykła. Rok B
NA MORZU ŻYCIA
Gdy zapadł wieczór owego dnia, Jezus rzekł do swoich uczniów: „Przeprawmy się na drugą stronę”. Zostawili więc tłum, a Jego zabrali, tak jak był w łodzi. Także inne łodzie płynęły z Nim. Naraz zerwał się gwałtowny wicher. Fale biły w łódź, tak że łódź się już napełniała. On zaś spał w tyle łodzi na wezgłowiu. Zbudzili Go i powiedzieli do Niego: „Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?” On wstał, rozkazał wichrowi i rzekł do jeziora: „Milcz, ucisz się”. Wicher się uspokoił i nastała głęboka cisza. Wtedy rzekł do nich: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże wam brak wiary?” Oni zlękli się bardzo i mówili jeden do drugiego: „Kim właściwie On jest, że nawet wicher i jezioro są Mu posłuszne?” (Mk 4,35-41).
Życie często jest porównywane do żeglowania na morzu. Znamy port, z którego wypłynęliśmy, znamy także – może mniej precyzyjnie – port, do którego zdążamy. Nieprzewidywalna jest droga zamknięta między tymi portami. Pokonujemy w wyznaczonym czasie rozległe przestrzenie morskie. Morze czasami jest spokojne, lekkie kołysanie pozwala radować się mijającymi dniami, innym razem trzeba się zmagać z falami, które wdzierają się na pokład, a jeszcze innym razem fale przekraczają nasze siły i zostaje tylko wołanie o ratunek.
Apostołowie są bezradni wobec szalejącego żywiołu. Wołanie o ratunek kierują do Jezusa, dlatego nie trafia ono w próżnię i nie pozostaje bez odpowiedzi. Na słowa Jezusa: „Milcz, ucisz się” wicher uspokoił się i nastała głęboka cisza. Zdumieni apostołowie pytają jeden drugiego: „Kim właściwie On jest, że nawet wicher i jezioro są mu posłuszne”. Było to poniekąd pytanie retoryczne. Widzieli oni niejeden raz nadzwyczajną moc Jezusa i wiedzieli z Jego słów, że jest to moc Syna Bożego. Doświadczenie na wzburzonym jeziorze było źródłem umocnienia wiary apostołów i pełniejszego zrozumieniem swego powołania.
Gdy nasze dni płyną spokojnie nie pytamy, dlaczego tak się dzieje. Uważamy, że tak powinno być. Nie da się jednak uniknąć życiowych burz. Jedne przezwyciężamy własnymi siłami. Gdy przychodzą bardziej gwałtowne wołamy o pomoc. Wyciągają się wtedy przyjazne, ludzkie dłonie. Jesteśmy uratowani. Bywają także fale tak ogromne, że nawet przyjazna, ludzka dłoń opada bezradnie. Zostaje wtedy wołanie do Wszechpotężnej Istoty; z tego wołania, zawsze rodzi się owoc, którego smaku może nawet nie przeczuwamy.
John Newton był synem kapitana statku. W wieku 8 lat, po śmierci matki, ojciec zabrał go ze sobą na statek. Młody chłopiec uczył się marynarskiego życia. W wieku 17 lat zbuntował się przeciw ojcu, opuścił jego statek i zaczął prowadzić awanturniczy styl życiu. Następnie zaciąga się na statek przewożący niewolników z Afryki do Ameryki. W bardzo krótkim czasie został kapitanem tego statku. Los niewolników był mu obojętny; nie zastanawiał się czy to jest dobre czy złe, najważniejsze były pieniądze, które zarabiał na tej transakcji.
Jedna noc odmieniła jego dotychczasowe życie. Na pełnym morzu zaskoczył ich sztorm. Olbrzymie fale rzucały statkiem jak łupiną orzecha. Wszystkich ogarnęła trwoga. John padł na kolana i zaczął się modlić tymi słowami: „Boże, jeśli ocalisz mnie, przyrzekam być twoim niewolnikiem na zawsze”. Bóg wysłuchał jego prośby. Statek ocalał. Po dopłynięciu do lądu John Newton porzucił handel niewolnikami. Później rozpoczął studia, a po ich ukończeniu został pastorem w maleńkim kościółku w Anglii. Zasłynął jako sławny mówca i autor wielu pieśni. Jedna z tych pieśni mówi o jego nawróceniu.
„Zdumiewająca łaska! jak słodko brzmi,
Ocaliła rozbitka takiego jak ja!
Byłem zgubiony, a teraz odnalazłem się.
Byłem ślepy, a teraz widzę…..
Przez wiele niebezpieczeństw, trudów i zasadzek
Przeszedłem;
Ta łaska zawróciła mnie z drogi błędu,
I teraz prowadzi mnie do domu”.
Jak apostołowie, skierował swe wołanie do Boga. Bóg wyciągnął pomocną dłoń i z burzy życiowej zrodził się owoc. Uratowanie statku, czy nawet życia Newtona nie było najważniejsze; to przecież i tak wcześniej czy później przeminie. Owocem tej burzy było przylgnięcie do Boga i piękno życia duchowego, które rodzi się z tej relacji. To piękno czyni świat bardziej przyjaznym i ludzkim a życiu ludzkiemu nadaje najgłębszy sens i nadprzyrodzony wymiar.
Doświadczymy w życiu wielu burz. Umiejętność ich przyjmowania zawsze przynosi dobry owoc. Najczęściej radzimy sobie z nimi sami. Owocem jest mądrość życiowa, silny charakter. Czasem burza przekracza nasze siły i przywołujemy przyjaciela. Po wspólnych przejściach rodzi się piękno ludzkiej przyjaźni. Bywają jednak burze nieuniknione, jak np. śmierć, które przekraczają ludzkie siły. Zostaje wtedy wołanie do Tego, który wyciągnął swoją rękę do zalęknionych apostołów. Rodzi się wtedy owoc zbawiającej przyjaźni z Bogiem (z książki Ku wolności).
ŻEGLOWANIE MOCĄ WIARY
Z wichru Pan powiedział Jobowi te słowa: „Kto bramą zamknął morze, gdy wyszło z łona wzburzone, gdym chmury mu dał za ubranie, za pieluszki ciemność pierwotną? Złamałem jego wielkość mym prawem, wprawiłem wrzeciądze i bramę. I rzekłem: «Aż dotąd, nie dalej. Tu zapora dla twoich nadętych fal»” /Job 38,1.8-11/.
Wietnam, rok 1972. Naga 9-letnia wietnamska dziewczynka biegnie drogą, przez która przewala się wojenna pożoga. Na jej ciele widzimy rany po napalmie. Dziewczynka przeraźliwie płacze z bólu i strachu. To zdjęcie obiegło cały świat i zapewne nie jeden z nas je pamięta.
Nie mogę ukryć wzruszenia ilekroć spoglądam na tę fotografię. Gdy pierwszy raz ujrzałam to zdjęcie byłam w wieku tej wietnamskiej dziewczynki. Dwadzieścia cztery lata temu fotografia mojej rówieśnicy głęboko przeorała mój młody umysł i napełniła mnie nieogarnionym smutkiem, uświadamiając mi okrucieństwo i zło wojny.
Zawsze myślałam, że ta dziewczynka z fotografii na pewno zginęła w czasie wojny. Dzisiaj ponownie spoglądam na tę fotografię, czytając artykuł, w którym obok tej fotografii jest inna- przedstawiająca uśmiechniętą 33- letnią wietnamską kobietę. Ta dziewczynka imieniem Kim Phuc przeżyła wojnę i pod długiej terapii fizycznej i psychicznym wróciła do normalnego życia. Dzisiaj mieszka z mężem i 2-letnim synkiem w Kanadzie. Nie tak dawno odbyła podróż do Waszyngtonu, aby w geście wybaczenia i pojednania złożyć wieniec po pomnikiem weteranów wojny wietnamskiej. W czasie uroczystości złożenia wieńca skierowała do kilkutysięcznego tłumu słowa wybaczenia, pokoju i wiary w Boga, „który ocalił moje życie oraz dał mi wiarę i nadzieję”.
„Gdybym mogła porozmawiać z pilotem, który zrzucił bombę napalmową na niewinnych ludzi, powiedziałabym mu: Nie możemy zmienić historii, ale powinniśmy wszystko zrobić, aby zachować pokój teraz i w przyszłości” – powiedziała Kim reporterom.
Patrzyłam długo na te dwie fotografie: przerażoną 9-letnią dziewczynkę i uśmiechniętą 33-letnią matkę. Obraz cierpienia i obraz pokoju; zaskakujący kontrast uzmysłowił mi stałą obecność Bożej miłości wśród nas, nawet w najtragiczniejszych rozdziałach ludzkiej historii. (Teresa Pirola, 100 Inspiring Stories).
Z chwilą naszego narodzenia rozpoczynamy podróż po bezkresnym oceanie życia. Każdy z nas w metryce urodzenia ma wypisany czas i port, z którego wypłynął. Nasi rodzice, a później my sami szukaliśmy portu naszego przeznaczenia, który utożsamiał się z celem naszego życia. Wśród tych celów jest jeden najważniejszy, najważniejszy port, do którego zdążamy całe nasze życie. Wszelkie inne porty są tylko przystankami w tej podróży. Od Boga wyszliśmy i do Boga mamy powrócić. A zatem znamy port naszego przeznaczenia. W czasie żeglowanie po bezkresnym oceanie naszego życia, do naszej łodzi, w czasie chrztu świętego dosiadał się Chrystus. Nie jesteśmy zatem sami. Wsłuchując się w Jego głos bezbłędnie poznajemy kierunek naszego żeglowania. A gdy ocean się burzy się i fale wdzierają się na pokład, świadomość obecności Chrystusa w naszej łodzi daje poczucie bezpieczeństwa.
Nieraz fale są tak złowrogie, a cierpienie tak wielkie, że przerażeni wołamy jak apostołowie w łodzi: “Nauczycielu nic Cię nie obchodzi, że giniemy?” Pouczeni jednak prawdą Ewangelii możemy być pewni, że na takie wołanie Chrystus powstanie i uciszy burzę. Nie znaczy to jednak, że dosłownie powtórzy się scena ewangeliczna. Wtedy to było potrzebne, bo apostołowie do końca nie wiedzieli z kim im przyszło żeglować. My mamy tę wiedzę i wiemy, że z nami jest Dawca pokoju, którego żadna ziemska nawałnica zburzyć nie może, nawet, gdy nas pochłoną fale śmierci. W pewnym sensie doświadczyła tego Kim, która przeszła przez piekło wojny. Chrystus przeprowadził ją przez życiową burzę i rozpromienił jej twarz uśmiechem. Dał jej moc wybaczenia oprawcom. To było konieczne, aby w sercu w pełni rozlała się miłość, bez której niemożliwy jest pokój. Czasami, dopiero u bram wieczności Chrystus obdarza nas pokojem, który rozciąga się na wieczność. Ten pokój jest owocem bezgranicznego zaufania Bogu.
Przykładem zmagania się z życiowymi przeciwnościami i zwycięstwa dzięki ufności pokładanej w Bogu jest biblijny Job. Dopisywało mu szczęście i dostatek, aż tu nagle spadają na niego różne nieszczęścia. Giną jego dzieci, traci majątek i w końcu sam został dotknięty chorobą. W swoim cierpieniu nie znajduje zrozumienia wśród przyjaciół. Sugerują, że te nieszczęścia to kara Boża za grzechy. Namawiają go, aby złorzeczył Bogu. Cierpiący Job skarży się Bogu, ale nie złorzeczy. Z wiarą przyjmuje wszystko, co niesie mu los, mówiąc, że Bóg dał i Bóg może wszystko zabrać. Job całkowicie zawierzył bożej opatrzności. W Księdze Joba czytamy: „Z wichru Pan powiedział Jobowi te słowa: «Kto bramą zamknął morze, gdy wyszło z łona wzburzone, gdym chmury mu dał za ubranie, za pieluszki ciemność pierwotną? Złamałem jego wielkość mym prawem, wprawiłem wrzeciądze i bramę. l rzekłem: Aż dotąd, nie dalej. Tu zapora dla twoich nadętych fal”. Bóg jest ponad wszelką nawałnicą, kto uczepi się jego ręki przetrwa największe burze i wypłynie na spokojne błękitne przestrzenie.
Każdy z nas przechodzi różne burze życiowe. Niektóre z nich możemy pokonać własnymi siłami, a niektóre możemy przetrwać tylko wyłączności z Bogiem. Dzięki więzi z Bogiem wychodzimy z tych burz mądrzejsi i jeszcze bardziej pogodniejsi. A nawałnica śmierci staje się bramą zbawienia i wiecznego pokoju. O tej zbawiającej więzi z Bogiem warto pamiętać zawsze nie tylko w tedy, gdy wzmaga się nawałnica.
Doświadczony kapitan wybiera się z młodą załogą w daleki morski rejs. Przed wypłynięciem kapitan zatrzymał się na chwilę w skupieniu i po krótkiej modlitwie wydał rozkaz wypłynięcia. Młodsi żeglarze, widząc skupionego na modlitwie kapitana, wymieniali między sobą kpiące uwagi na jego temat. Po kilku godzinach żeglowania, niespodziewanie pojawiły się czarne chmury na niebie i sztorm zakołysał żaglowcem. Żeglarze zmagają się z ogromnym wiatrem, ale widzą, że burza się wzmaga i lada moment ich statek zatonie. Przerażeni żeglarze wyzywają Bożego imienia. A jeden z nich podbiega do kapitana i mówi: „Panie kapitanie toniemy, tylko Bóg nas może uratować, módlmy się razem o ocalenie”. Kapitan jednak spokojnie odpowiada: „Ja modliłem się przed wypłynięciem, kiedy morze było spokojne, a teraz zaś muszę robić wszystko, aby przeciwstawić się sztormowi i uratować nasz statek”.
Jeśli nie szukamy Boga w spokojnych chwilach naszego życia, prawdopodobnie nie znajdziemy Go, gdy przygniatać nas będą różnego rodzaju nieszczęścia. Jeśli zaś nauczymy się szukać Boga i ufać Mu w spokojnym czasie na pewno odnajdziemy Go w chwilach życiowych prób.
Zakończę te rozważania bardzo krótką, ale bardzo wymowna modlitwą, którą zapisał jeden z francuskich żeglarzy: „Boże moja łódź jest mała, a ocean jest tak ogromny” (z książki Nie ma inne Ziemi Obiecanej).
ZAPORA DLA „NADĘTYCH FAL”
Miłość Chrystusa przynagla nas, pomnych na to, że skoro jeden umarł za wszystkich, to wszyscy pomarli. A właśnie za wszystkich umarł Chrystus po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał. Tak więc i my odtąd już nikogo nie znamy według ciała; a jeśli nawet według ciała poznaliśmy Chrystusa, to już więcej nie znamy Go w ten sposób. Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe (2 Kor 5,14-17).
W ramach niedzielnych czytań biblijnych słyszymy po raz kolejny historię biblijnego Joba, inaczej Hioba. W swoim cierpieniu kierował on swoje myśli do Boga, pytając, dlaczego go to dotknęło. Odpowiedź Boga, zawarta na kartach Księgi Joba jest wieloaspektowa. Słowa Boga z zacytowanego na wstępie tych rozważań niosą odpowiedź na pytanie, które rodzi się często i w naszej duszy, gdy doświadczamy cierpienia, życiowej tragedii. Pytamy czy jesteśmy marnym pyłkiem bezsensownie miotanym w przepastnych przestrzeniach Kosmosu. Czy jest moc porządkująca ten Wszechświat, w którego porządku nasze życie dotknięte cierpieniem ma także sens. Czy jest ktoś, kto ma pieczę nad tym wszystkim, do którego mogę się zwrócić i on mnie zauważy. W jednej z religijnych piosnek śpiewamy: „Zbyt dobrze wiem kim jestem, / Pyłkiem i liściem na wietrze”. Mimo takiej oceny sytuacji życiowej jest to piosenka radosna i optymistyczna. A o tym optymizmie mówią jej dalsze słowa: „I wiem, kim jesteś Ty, wielki Boże, / Więc wołam w dzień i w noc”. A temu wołaniu towarzyszy ufność: „Liczę na Ciebie, Ojcze, na Twą Ojcowską dłoń. / Liczę na Ciebie, Ojcze, liczę na każdy dzień. / Liczę na Ciebie, ufam Tobie. / I nie zawiodę się”.
Bóg odpowiada Hiobowi, że to On porządkował pierwotny chaos. On stworzył Wszechświat. On postawił granice niszczącym żywiołom. I nic nie może ich przekroczyć: „Aż dotąd, nie dalej. Tu zapora dla twoich nadętych fal”. A zatem Bóg jest ponad wszystkim. We wszystkim jest Jego zamysł. Życie Hioba jest w ręku Boga, który nie dopuści, aby do cierpienie i śmierci należało ostatnie słowo. Hiob bezgranicznie zaufał Bogu i odnalazł moc oraz mądrość. Odnalazł miłującego Ojca. W tym kontekście, dla kontrastu przytoczę wypowiedź Beniamina Franklina: „Ateizm jest nieszczęsnym dzieckiem, które na próżno stara się uwierzyć, że nie ma ojca”. Wspominając ojca widzę dzieci z zespołu Gaudete w parafii św. Krzyża jak żywiołowo, z radością i ufnością śpiewają piosenkę z repertuaru Arki Noego: „Nie boję się gdy ciemno jest / Ojciec za rękę prowadzi mnie / Dziękuję Ci Tato za wszystko co robisz / że bawisz się ze mną na rękach mnie nosisz / Dziękuję Ci Tato i wiem to na pewno / przez cały dzień czuwasz nade mną”. Ostania zwrotka tej piosenki przemawia także do dorosłych: „Nasz Ojciec mieszka w niebie / kocha mnie i Ciebie / On nas kocha, kocha mnie i Ciebie”. Biblijny Hiob bezgranicznie w to wierzył i ta wiara była zaporą dla „nadętych fal”, które przybrały formę cierpienia i osobistej tragedii. Taka wiara jest także zaporą przed „nadętymi falami” w życiu każdego z nas.
W ostatnim czasie ukazała się książka włoskiego publicysty i dziennikarza Antonio Socci pt. „Wojna przeciwko Jezusowi”. We wstępie tej książki czytamy: „Książka ukazuje się z ponad rocznym opóźnieniem. Powinienem był oddać ją do druku 30 września 2009r. Właśnie się do tego przymierzałem, kiedy 12 września dwudziestoczteroletnia wówczas córka Caterina, na dwanaście dni przed zdobyciem dyplomu architekta, w wyniku niewytłumaczalnego zatrzymania krążenia zapadła w śpiączkę, Wszystkie moje zawodowe plany w jednej chwili legły w gruzach. Od tamtej pory, nawet po przebudzeniu się, Caterina, wspaniała, odważna młoda kobieta, dopełnia tego, czego zabrakło cierpieniu Chrystusa – ku pożytkowi Kościoła, a zatem wszystkich nas. To właśnie u boku mej ukrzyżowanej królewny, z jej śliczną buzią i ranami odzwierciedlającymi rany Jezusa, jak modlitwę o przywrócenie jej zdrowia zakończyłem tę książkę”. Antonio w swoim cierpieniu jak Hiob zwraca się ku Bogu i stamtąd oczekuje umocnienia, gdy życiowe „nadęte fale” uderzają w niego. I tam odnajduje siłę i mądrość.
Autor ukazuje w książce także inne, zewnętrzne „nadęte fale”, które uderzają w Chrystusa i Jego Kościół: „Już od trzech stuleci toczy się systematyczna, krwawa wojna przeciwko Jezusowi” (…). „To wojna ideologiczna, w której wszystkie chwyty są dozwolone. Aż trudno uwierzyć, że tak niewielu chrześcijan zwróciło na to uwagę, a jeszcze mniej próbowało bronić się przed tą brutalną agresją”. Uczniowie Chrystusa od początku byli prześladowania. W modlitwie arcykapłańskiej podczas Ostatniej Wieczerzy Jezus mówi, dlaczego tak się dzieje: „A świat ich znienawidził za to, że nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata”. Chodzi tu o świat, który kieruje się innymi prawami niż nauczanie Biblii. W tym świecie uprawnione jest zabijanie nienarodzonych i niedołężnych, rozpusta, zdrada, rozwody, egoizm, hedonizm itd. Chrześcijanie są dzisiaj najbardziej prześladowaną grupą religijną. Groźne są krwawe prześladowania, ale jeszcze groźniejsze prześladowania ideologiczne. Można wymienić cały szereg ludzi, którzy chcą podważyć wiarygodność zdarzeń opisanych w Ewangelii. Oczywiście ataki kierowane są przeciw wspólnocie Kościoła. Przez pryzmat jakiegoś konkretnego czynu zła patrzy się na cały Kościół, oceniając go pod tym kątem. Takie myślenie jest absurdalne i jest podobne do wnioskowania; syn zabił rodziców, a zatem rodzina nie ma sensu, posiadanie dzieci jest czymś złym. A my wiemy, że rodzina to najcudowniejsze miejsce na świecie, a dzieci to najcudowniejszy skarb, jakim Bóg obdarza rodziców.
Antonio Socci pisze, że w wojnie przeciw Jezusowi uznano kłamstwo i oszczerstwo za uprawnioną metodę. Wolter w jednym ze swoich listów pisze: „Trzeba kłamać jak diabeł, nie lękliwie, nie tylko od czasu do czasu, lecz bezczelnie i bez ustanku”. I niektóre dzisiejsze media rzeczywiście kłamią jak diabeł, bez lęku i ciągle, bo mają za sobą i władzę, i pieniądze. I bardzo skutecznie ogłupiają nawet przyznających się do Chrystusa. Czasami słyszę argument chrześcijan, to napisano w gazecie, pokazano w telewizji. W takiej sytuacja zawsze radzę: patrz kto jest właścicielem tego medium, kto za nie odpowiada. Jeśli jest to ateista, mason, komunista, wróg Kościoła, to czy możesz się spodziewasz, że będzie starał się on umocnić twoją wiarę. Chociaż nieraz wrogie chrześcijaństwu media, jak chytry lis udają zatroskanie o Kościół i naszą wiarę. Nie daj się wtedy zmylić. „Nadęte bałwany” przybierają także jeszcze inną formę, o których ks. abp Andrzej Dzięga powiedział: „To prześladowanie może być widoczne w pozornie drobnych, ale bolesnych komentarzach kolegów w klasie, czasem w okazanym lekceważeniu dla chrześcijańskich znaków z Krzyżem oraz Biblią na czele, czasem wręcz w odtrąceniu środowiskowym. Dochodzić tu może do społecznego wykluczenia i zablokowania możliwości normalnego rozwoju, również zawodowego, a niekiedy nawet do wtrącania do więzień i zadawania śmierci, chociażby poprzez zamachy, o których słyszymy w mediach”.
Napisałem to nie po to, aby siać jakąś grozę, ale po to abyśmy odnaleźli mądrość i moc do przeciwstawiania się tym atakom. Już od dwóch tysięcy lat w Kościół uderzają ze wściekłością nadęte, spienione morskie bałwany i rozbijaką się o twardą skałę Kościoła. Źródłem tej mocy jest bezgraniczna wiara w Chrystusa. Ewangeliczna historia z dzisiejszej niedzieli mówi o takiej wierze. Apostołowie razem z Jezusem wypłynęli na jeziora i tam zaskoczyła ich burza. Zaczęli się lękać, że utoną. Obudzili Jezusa, który spał na wezgłowiu łodzi. „On wstał, rozkazał wichrowi i rzekł do jeziora: ‘Milcz, ucisz się’. Wicher się uspokoił i nastała głęboka cisza. Wtedy rzekł do nich: ‘Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże wam brak wiary?’”. Głęboka wiara w Chrystusa da nam moc skały, o którą rozbiją się wszelkie zakusy szatana (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).
W MOCNEJ WIERZE OCALENIE ŻYCIA
Wielu, nie tylko katolików było zbulwersowanych tym, co się wydarzyło w katolickim Uniwersytecie Notre Dame w South Bend w stanie Indiana. Otóż senat tej uczelni postanowił uhonorować tytułem doktora honoris causa najbardziej proaborcyjnego prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamę, który popiera prawo do aborcji nawet w trzecim trymestrze ciąży. Na liczne protesty, rektor uniwersytetu ks. John Jenkins zapewnił, że nie żałuje uhonorowania prezydenta, bo jak sam o sobie powiedział potrafi rozmawiać z myślącymi inaczej. Tylko, że nawet niedouczony student tej uczelni wie, że tu chodzi o coś znacznie więcej niż tylko o zwykłą rozmowę. Kard. Francis George, przewodniczący episkopatu Stanów Zjednoczonych tak skomentował decyzję uczelni: „To oczywiste, że Notre Dame nie rozumie, co to znaczy być uczelnią katolicką”. Tak jak oczywiste jest, że chrześcijaninem, katolikiem jest ten, kto w całej rozciągłości akceptuje nauczanie Chrystusa zawarte na kartach Biblii. A w niej nie znajdziemy przyzwolenia na aborcję, czy eutanazję. Wręcz przeciwnie, życie według Biblii jest darem bożym, świętością i człowiek ma je bronić i szanować od poczęcia, aż do ostatniego tchnienia.. 78 amerykańskich biskupów wyraziło swój sprzeciw wobec decyzji władz uczelni, a wielu donatorów wstrzymało na znak protestu swoje wpłaty, powodując w budżecie uniwersytetu stratę 14 mln dolarów. W dniu przyjazdu prezydenta do uczelni aresztowano ponad 40 demonstrantów, w tym Normę McCorvey, za przyczyną, której w roku 1972 r. uchwalono w USA prawo do aborcji. Później Norma zrozumiała, że był to największy błąd jej życia i stała się sztandarową postacią ruchu obrońców życia. Dramatyczny przebieg miało aresztowanie starszego zakonnika Normana Weslin. W ramach protestu przeciw decyzji uniwersytetu przyszedł on z dużym krzyżem. Wskutek szarpaniny staruszek kapłan upadł na ziemię i wtedy policja związała mu z tyłu ręce, po czym skrepowanego kapłana wyniesiona na noszach z terenu uniwersytetu i przewieziono do więzienia. Kapłan cały czas załamującym się głosem śpiewał pieśń „Ave Maryja”. Reporter zapytał obecnego tam pastora protestanckiego, co o tym sądzi? Poruszony pastor zakończył swoją wypowiedź słowami: „Mogę tylko płakać nad moją ojczyzną”
Wydawać by się mogło, że zewnętrzne burze są największym zagrożeniem dla łodzi Chrystusowej. A w rzeczywistości tak samo są niebezpieczni ludzie, którzy wsiedli do łodzi chrystusowej, weszli do kościoła chrystusowego, ale w swoim działaniu są podobni do żeglarzy, którzy robią dziury w kadłubie własnej łodzi. Są to są ludzie, którzy nieraz demonstracyjnie przyznają się do Chrystusa, ale akceptują nauczanie i postępowanie, które jest przeciwne Ewangelii. Przykładem tego są wydarzenia, które miały miejsce we wspomnianej uczelni. Byłoby lepiej dla łodzi Chrystusowej, gdy rektor wspomnianej uczelni znalazł sobie posadę w organizacji, która akceptuje aborcję i eutanazję. Byłaby wtedy sytuacja jasna. Nie siałby zamętu wśród uczniów Chrystusa. Świadomi zewnętrznych i wewnętrznych zagrożeń możemy być pewni, że łódź Chrystusowa, nasza łódź nie zatonie, bo jest w niej Jezus Chrystus i Jego uczniowie podobni do ojca Normana Weslin. Ponadto Chrystus zapewnia nas, że będzie z nami do końca świata i że bramy piekielne nie przemogą Kościoła. Trzeba tylko uwierzyć w obecność Chrystusa, wsłuchiwać się w Jego naukę i według niej żyć. Taka wiara nie tylko staje się źródłem życia wiecznego, ale ocala to, co najszlachetniej w naszym ziemskim życiu. Kardynał Kazimierz Świątek na Kongresie Katolików Świeckich Europy Wschodniej w Kijowie powiedział. „Pod strażą zaprowadzono mnie do kancelarii obozu, która znajdowała się poza łagrem. Za stołem siedział major KGB. Zaczął uważnie sprawdzać bardzo grubą teczkę z moimi dokumentami. Od czasu do czasu spoglądał na mnie i kręcił głową. Wreszcie, kiedy dotarł do ostatniej strony, zapytał mnie: „Jak ty, po przejściu tego wszystkiego, zostałeś przy życiu?” To było dla niego niepojęte. Zasada KGB była jasna i jednoznaczna: dla takiego, jak ja, szkoda kuli, wykończyć powinna praca ponad ludzkie siły i okropne warunki życia w łagrze. Moja odpowiedź była zdecydowana: „Obywatelu majorze, moja niewzruszona wiara w Boga zachowała mnie przy życiu. To On ocalił mi życie”. Major z wątpliwością zapytał: „A czy jest ten Bóg?” i pogrążył się w myślach. Stojąc pod ściana bardzo gorąco się modliłem, prosząc Boga o ratunek, o zachowanie życia, o wolność. I oto major po długim myśleniu jakoś życzliwie spojrzał na mnie, następnie wziął długopis i podpisał dokument, mówiąc: „Jesteście wolni”. Wyszedłem z kancelarii KGB już bez konwoju, byłem naprawdę wolny. Boże, jesteś Wszechmogący, jakiż Ty jesteś dobry”.
Ewangeliczna scena uciszenia burzy na Jeziorze Galilejskim wskazuje nam źródło mocy do przetrwania różnego rodzaju burz życiowych. Cudowny piękny wieczór na jeziorze. Spokój i cisza. Gwiazdy na niebie. Rytmiczny plusk wioseł. Zmęczony Jezus śpi na wezgłowiu łodzi. Prawdziwa sielanka. Aż tu nagle zarwała się gwałtowna burza. Spienione fale zalewały łódź. Aż trudno uwierzyć, że ryk wiatru i spienionych fal nie obudził Jezusa. Możemy się domyślać, że sen Jezusa był jednym elementów umacniania wiary apostołów, którzy budzą Jezusa i z wyrzutem mówią: „Nauczycielu nic Cię nie obchodzi, że giniemy?” Byli świadkami wielu cudów Jezusa, a jednak wobec nawałnicy zwątpili. Jezus uciszył burzę a apostołom wytknął brak wiary: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże brak wam wiary!” Chrystus mówi do swoich uczniów: Jeśli jestem z wami i uwierzycie mi jesteście bezpieczni. Nie lękajcie się. Jak najbardziej realistyczna scena uciszenia burzy na jeziorze staje się obrazem naszego życia, które można przyrównać do żeglowania, w czasie którego uderzają w nas różnego rodzaju nawałnice. Przykład tego mamy w pierwszym czytaniu na dzisiejszą niedzielę, wziętym z Księgi Hioba. Hiob, sprawiedliwy i pobożny mąż został dotknięty różnymi nieszczęściami. Stracił wszystkie posiadłości, zginęły jego dzieci, a na koniec sam został dotknięty ciężką chorobą. Przyjaciele mówili, że to kara boża, żona zaś z wyrzutem powtarzała: Co masz z tego, że tak ufasz Bogu?. A Hiob bezgranicznie wierzył, że jest w ręku dobrego Boga, chociaż skarżył się do Niego, że jest mu bardzo ciężko. Wpatrując się z ufnością w Boga usłyszał w duszy Jego glos: „I z wichru Pan odpowiedział Hiobowi te słowa: Kto bramą zamknął morze, gdy wyszło z łona wzburzone, gdym chmury mu dał za ubranie, za pieluszki ciemność pierwotną? Złamałem jego wielkość mym prawem, wprawiłem wrzeciądze i bramę. I rzekłem: Aż dotąd, nie dalej! Tu zapora dla twoich nadętych fal”. Bóg jest ponad wszelkimi nawałnicami życia. W chwilach cudownego spokoju i błękitnego nieba oraz w chwilach ciemniejącego horyzontu i złowrogich fal wdzierających do naszej łodzi On jest obecny. Uwierz i bądź spokojny. Hiob do końca ufał Bogu. Autor Księgi Hioba zapisał, że Hiob dzięki swej wierze otrzymał więcej ziemskich dób aniżeli stracił. I to jest także obrazem prawdy, że trwając wierze zyskujemy nieskończenie więcej, nawet, gdy dotknie nas burza śmierci.
Gdy zaufamy i uwierzymy Bogu może śpiewać w każdym momencie życia słowa psalmu z dzisiejszej niedzieli..
„Wołali w niedoli do Pana,
a On ich uwolnił od trwogi.
Zamienił burzę na powiew łagodny,
umilkły morskie fale.
Radowali się w ciszy, która nastała,
przywiódł ich do upragnionej przystani.
Niechaj dziękują Panu za Jego miłosierdzie,
za Jego cuda wobec synów ludzkich” (z książki W poszukiwaniu mądrości).
ŚWIĘTY JÓZEF MOSCATI
Czasami porównujemy życie do podróży na wzburzonym morzu, podczas której bojaźń i lęk wdzierają się do naszego wnętrza. Mogą one tak zdominować nasze serce, że tracimy radość, pokój i poczucie sensu życia. Otwierając karty Ewangelii słyszymy zapewnienie, że Chrystus uwalnia nas od wszelkich lęków. Nasza wewnętrzna radość i pokój są mierzone stopniem naszego zaufania i zawierzenia Chrystusowi, który uwalnia nas nawet od lęku śmierci. Święci odnajdywali w Chrystusie moc budowania wewnętrznego pokoju i radości pośród życiowych przeciwności i burz.
Św. Józef Moscati jest przykładem, jak to czynić w zlaicyzowanym i zmaterializowanym świecie. W dokumencie z procesu beatyfikacyjnego czytamy: „Sługa Boży żył w tym czasie, w którym z powodu laicyzmu, jak się powszechnie mówi, masa ludzi została oderwana od Kościoła, wiarę oddzielono i postawiono w opozycji do nauki, działalność zawodowa w wymiarze wiary chrześcijańskiej została oddzielona od sztuk wyzwolonych i zajęć cywilnych oraz została zamknięta w niewidzialnych granicach sumienia. Przeciw takiemu bardzo zgubnemu laicyzmowi Opatrzność Boska wzbudziła wspaniałe osoby świeckie, które ubogacone duchem apostolskim, w różny sposób mogły praktykować i wspomagać stan kapłański, znakomitych doktorów, którzy na sobie samych pokazywali zadziwiające zjednoczenie wiary i nauki, znakomitych mieszczan, którzy we własnej działalności zawodowej wyrażali względem każdego, w sposób otwarty, wiarę, celowali pomiędzy wszystkimi uczciwością i byli największym pożytkiem dla społeczeństwa.”
Józef Moscati urodził się w Benevento 25 lipca 1880 roku. Jego ojciec był przewodniczącym miejscowego sądu, a matka zajmowała się domem. Pobożni małżonkowie wychowali w duchu głębokiej wiary dziewięcioro dzieci. W związku ze zmianą pracy rodzina Moscatich przeniosła się do Ankony a później do Neapolu, gdzie Józef przyjął pierwsza Komunię świętą. Jeden ze świadków w procesie beatyfikacyjnym powiedział o dzieciństwie i młodości Jozefa: „Da się o nim powiedzieć, że w dzieciństwie często, a w młodości codziennie przyjmował Komunię św. Wiemy że czytał żywoty świętych i że bardzo dobrze umiał katechizm. W tym czasie dawał dowody miłości bliźniego, a szczególnie miłości do biednych. Widziałem go wiele razy, jak rozdawał pieniądze biednym z tych sum, które były przeznaczone na jego wydatki”. Po zdaniu matury w roku 1897 Józef rozpoczął studia medyczne. W tym też roku zmarł jego ojciec. Józef świadomie wybrał medycynę, ponieważ był przekonany, że jako lekarz lepiej będzie mógł służyć bliźniemu.
Po ukończeniu studiów Moscati rozpoczął pracę w szpitalu. Dał się poznać jako dobry lekarz. Szybko także awansował. Został adiunktem w Instytucie Kliniki w Neapolu. Wygrał konkurs na etat głównego lekarza w szpitalu neapolitańskim. Był dyrektorem szpitala wojskowego. W roku 1892 został docentem w Klinice Medycyny Ogólnej. Proponowano mu także katedrę w Klinice Fizjologii. W 1923 roku został wydelegowany jako przedstawiciel państwa włoskiego na Międzynarodowy Kongres Fizjologii w Edynburgu. Prowadził także pracę naukową. Napisał 32 książki z zakresu medycyny. To tylko niektóre z jego ważnych funkcji jakie pełnił. Jednak dla Józefa najważniejszy był potrzebujący pomocy, chory człowiek. Stanowiska zaś, jakie mu powierzano traktował jako szansę jeszcze wydatniejszej służby bliźniemu. Jego posługiwanie było przepojone głęboką wiarą i miłością bliźniego. Możemy przytoczyć dziesiątki zdarzeń z jego życia, które mówią o żarliwej wierze i heroicznej miłości Boga i bliźniego.
Pieniądze nie przesłaniały mu pacjenta, którego dobro zawsze było na pierwszym miejscu. Na potwierdzenie tego można przytoczyć dziesiątki zdarzeń takich jak to. Moscati zakończył kurację piętnastoletniego chłopca. Wdzięczni rodzice wręczyli mu kopertę z honorarium. Po wyjściu z domu otworzył ją i wówczas spostrzegł, że jest w niej tysiąc lirów, co było znaczną sumą na tamte czasy. Szybko zawrócił i trzymając kopertę w ręku powiedział: „Albo jesteście głupcami albo uważacie mnie za złodzieja”. Rodzice myśleli, że znakomity profesor jest niezadowolony z powodu zbyt małej zapłaty. Zakłopotany ojciec chłopca wyjął następny banknot tysiąclirowy. Ale profesor nie tylko odrzucił nową ofertę, ale otworzywszy portfel, zwrócił osiemset lirów dodając, że dwieście aż nadto wystarczy, po czym opuścił mieszkanie. W jednym z listów napisał: „Szanowna Pani, zwracam część honorarium, ponieważ wydaje mi się, że dała mi Pani za dużo. Oczywiście, od innych, którzy byliby rekinami, wziąłbym więcej, ale od ludzi pracy, nie. Mam nadzieję, że Bóg da radość wyzdrowienia Pani mężowi. Proszę uważać, żeby nie oddalał się od Boga i uczęszczał do źródła zdrowia, Komunii Świętej”. Dom Moscatiego prowadziła jego siostra, która przeznaczała pobory brata na pokrycie domowych potrzeb, resztę zaś rozdawała ubogim. Profesor wracając z wizyt przynosił adresy biednych rodzin, przekazywał je siostrze i prosił o wsparcie ich.
W leczeniu, Moscati zajmował się nie tylko ciałem, ale także duszą człowieka. Wpajał swoim uczniom zasady, o których pisał w swoich listach: „Macie, w swoim posłannictwie zawierzonym Opatrzności, pamiętać, że wasi chorzy przede wszystkim mają duszę, do której musicie umieć zbliżyć się, i którą musicie przybliżyć do Boga; pamiętajcie, że macie zobowiązanie miłości w waszym gabinecie, gdyż tylko w ten sposób możecie wypełnić wielki mandat niesienia pomocy w nieszczęściu”. Te słowa miały potwierdzenie w życiu. Pewnego razu zgłosił się do niego światowej sławy śpiewak Enrico Caruso. Moscati trafnie zdiagnozował go, czego nie potrafili lekarze z najlepszych klinik w Stanach Zjednoczonych i orzekł, że nie ma już dla Caruso ratunku, i że zostało mu tylko dwa miesiące życia. Wypomniał mu także, że konsultował się u wielu lekarzy, lecz nie u Jezusa Chrystusa. Na co tenor powiedział: „Profesorze, niech pan robi, co trzeba”. Moscati zatroszczył się o to, żeby choremu udzielono ostatnich sakramentów i po bratersku towarzyszył mu aż do ostatniego momentu życia.
Uczniowie, którzy codziennie otaczali Moscatiego, darzyli go ogromnym szacunkiem, a wielu towarzyszyło mu aż do domu, kontynuując podczas drogi dyskusję i zadając pytania. „Przeprowadzali go procesyjnie jakby był jakimś świętym”- zauważył jeden ze świadków. Prawie wszyscy kończyli niedzielny spacer w jego towarzystwie na Mszy Świętej. Profesor swoją osobowością przyciągał do siebie ludzi, którzy w nim widzieli wzór postępowania. W jednym z listów pisał: „Stworzyłem jakby wspólnotę braci zakonnych: moi przyjaciele i ja, pracujemy razem współzawodnicząc ze sobą w drodze do doskonałości. Jesteśmy bardzo związani uczuciowo! Bóg nas prowadzi. Wierzę, że wszyscy młodzi mają prawo do doskonalenia się, czytając książkę, która nie jest drukowana w ich charakterze czarno na białym, ale która ma okładkę z łóżek szpitalnych, sal laboratorium, okrywającą zbolałe ludzkie ciała i materiał naukowy, książkę która winna być czytana z nieskończoną miłością i wielkim poświęceniem dla bliźniego”. Moc do tak pięknego życia odnajdywał w bezgraniczny zawierzeniu Chrystusowi. Pisał: „Jezu, moja miłości! Twoja miłość utrzymuje mnie w uniesieniu; Twoja miłość mnie uświęca, kieruje mnie nie wyłącznie do jednego stworzenia, ale do wszystkich stworzeń, ku nieskończonemu pięknu wszystkich bytów, stworzonych według Twojego wyobrażenia i na twoje podobieństwo”.
Moscati żył i pracował w środowisku lekarskim zdominowanym przez idee masońskie i materialistyczne. Stąd wyrastała wrogość do świętego Profesora. Tę wrogość potęgowała jeszcze zazdrość tych, którzy nie byli w stanie znieść jego wyższości pod względem naukowym, nie mówiąc już o popularności. Jeden ze świadków mówi: „Był poniżany, wyszydzany przez tych, którzy źle widząc jego szczerość, proste i odważne wyznawanie wiary chrześcijańskiej, nazywali go maniakiem, histerykiem, człowiekiem egzaltowanym, fanatykiem”. Usiłowano go nawet zniszczyć, unicestwić. Jeden ze świadków powiedział: „Wszyscy wiedzieli, że profesor Moscati był jak ksiądz i walka wytoczona przeciw niemu przez lekarzy masonów i przez innych kolegów materialistów nie powodowała jego osłabienia… Powiedział mi: Co mnie oni obchodzą? Troszczę się o to jak podobać się Bogu”.
Józef Moscati zmarł nagle12 kwietnia 1927 roku, w czasie codziennej wizyty w szpitalu. Rano przyjął Komunię św. Umierał ze słowami wiary i umiłowania Boga. Papież Paweł VI w roku 1975 zaliczył go do grona błogosławionych, zaś Jan Paweł II w roku 1987 do grona świętych (z książki Wypłynęli na głębię).
„POSTAW NA PIERWSZYM MIEJSCU BOGA”
Denzel Washington jest drugim w historii Afroamerykaninem, który zdobył Oscara. Oprócz tej nagrody jest on laureatem wielu innych wyróżnień. Jego ojciec był pastorem a matka właścicielka kilku salonów piękności. Po ukończeniu szkoły średniej studiował dziennikarstwo w jezuickim Fordham University w Nowym Jorku. Tam po raz pierwszy zaczął grać w amatorskiej grupie teatralnej. W roku 1977 zadebiutował w biograficznym filmie telewizyjnym „Wilma” o sprinterce Wilmie Rudolpph, na planie tego filmu poznał swoją przyszła żonę, aktorkę Paulettę Pearson, z którą ma czwórkę dzieci. W tym samym roku obronił dyplom i rozpoczął dalszą naukę w prestiżowej szkole aktorskiej w San Francisco – American Conservatory Theatre, którą po roku opuścił, aby rozpocząć samodzielną karierę. Washington publicznie przyznaje się do swoje wiary, w przeszłości rozważał możliwość zostania kaznodzieją: „Pewna część mnie wciąż mówi, ‘Może, Denzel, powinieneś zostać kaznodzieją. Może wciąż idziesz na kompromisy.’ Miałem możliwość grania wspaniałych mężczyzn i przez ich słowa, wygłaszać niezwykłe rzeczy. Korzystam z talentu, którym zostałem obdarowany i chcę wykorzystywać go w dobrych celach”. Wykorzystuje dla dobra innych nie tylko talent aktorski, ale i inne, między innymi ofiarował 2.5 miliony dolarów na pomoc potrzebującym oraz budowę kościoła. Tę otwartość na Boga i bliźniego wyniósł z domu. W wywiadzie dla „Times Live” powiedział: „Pamiętam jak w dzieciństwie modliliśmy się przy różnych okazjach. Kończyliśmy nasze modlitwy zwrotem ‘Amen. Bóg jest miłością’, co brzmiało jak jedno słowo. Nie wiedziałem wtedy, co to znaczy. Wciąż się tego uczę”. Termin „Amen” pochodzi z języka hebrajskiego i jego podstawowym znaczeniem jest: „niech się tak stanie”. Boża miłość bardzo często wymaga naszych rąk, naszego umysłu, aby mogła się spełniać w naszym życiu i życiu naszego bliźniego.
Cytując kogoś, doceniając mądrość wypowiadanych słów warto wiedzieć kto za nimi stoi, bo daje nam to rozeznanie, czy te słowa wypływają z życia danej osoby, czy też są pustymi słowami, bez pokrycia. Stąd też ta krótka nota biograficzna Washingtona. Tytuł tych rozważań jest wzięty z wypowiedzi aktora, w czasie nadania mu tytułu doktora honoris causa nauk humanistycznych Morehouse College, gdzie powiedział: „Moje przemówienie będzie krótkie. Punkt pierwszy. Postaw Boga na pierwszym miejscu. Postaw Boga na pierwszym miejscu we wszystkim co czynisz. Wszystko, co myślicie o mnie, co widzicie we mnie, wszystko to co zdobyłem, wszystko co mam, to wszystko otrzymałem z łaski bożej. Zrozumcie to. To jest dar”. A te słowa skierował do studentów: „Za to, że tu jesteście winniście powiedzieć dziękuję. Dziękuję za tak wiele łask, dziękuję za miłosierdzie, dziękuję za zrozumienie, dziękuję za mądrość, dziękuję za rodziców. … Prawdziwe pragnienie dobra w sercu jest potwierdzeniem, że Bóg poprowadzi cię, abyś to osiągnął”. W wywiadzie z Oprah Winfrey, na pytanie: „Z czego jest dumny?”. Odpowiedział: „Jestem bardzo ostrożny w używaniu słowa ‘dumny’. Jestem szczęśliwy, że mogę czytać Biblię od ‘deski do deski’. Czytam ją już drugi raz. Czytam jeden rozdział dziennie. Obecnie zgłębiam św. Jana”.
W Ewangelii na dzisiejszą niedzielę słyszymy słowa: „Naraz zerwał się gwałtowny wicher. Fale biły w łódź, tak że łódź się już napełniała. On zaś spał w tyle łodzi na wezgłowiu. Zbudzili Go i powiedzieli do Niego: ‘Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?’”. Nasze „łodzie”, w których przemierzamy niezbadane przestrzenie naszego ziemskiego życia są różne. Jedne wydają się bardziej bezpieczne inne mniej. Niektórzy „żeglarze” myślą, że ich łódź jest niezatapialna. Tak jak wielu na Titanicu mówiło, że tak potężnego statku, cudu najnowszej techniki nawet sam Bóg zatopić nie zdoła. Tak myśleli do 15 kwietnia 1912 roku, kiedy to statek zderzył się z góra lodową i zatonął, pogrążając w otchłani morskiej ponad 1500 podróżujących, którzy tej pamiętnej nocy stanęli, przed Tym, który jest w stanie uciszyć każdą życiową burzę. Nawet najsolidniej zbudowana łódź naszego życia nie wytrzyma zderzenia z góra lodową, której chłód dotyka nas, gdy śmierć ogarnia nas swoim cieniem. Aby przetrwać tę burzę i inne burze życiowe winniśmy zaprosić do łodzi swojego życia Chrystusa, który był z apostołami na wzburzonym Jeziorze Galilejskim. Apostołowie myśleli, że toną. Z wyrzutem skierowali do Jezusa słowa: „Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?”. Chrystus, aby im pokazać, że zależy Mu na ich życiu, że troszczy się o nich „wstał, rozkazał wichrowi i rzekł do jeziora: ‘Milcz, ucisz się. Wicher się uspokoił i nastała głęboka cisza”. Aby jednak stał się cud ratujący naszą łódź z największej nawet nawałnicy konieczna jest wiara i zaufanie Chrystusowi. Chrystus uratował łódź apostołów, ale z wyrzutem powiedział do nich i do każdego z nas: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże wam brak wiary?”
Pierwsze czytanie z księgi Joba mówi w sposób obrazowy o tym, że w Bogu jest nasza moc, która uzdalnia nas stawienia czołami wszelkim przeciwnościom: „Kto bramą zamknął morze, gdy wyszło z łona wzburzone, gdym chmury mu dał za ubranie, za pieluszki ciemność pierwotną? Złamałem jego wielkość mym prawem, wprawiłem wrzeciądze i bramę. I rzekłem: ‘Aż dotąd, nie dalej. Tu zapora dla twoich nadętych fal”. Tę myśl kontynuuje św. Paweł w zacytowanym na wstępie Liście do Koryntian pisze, że Chrystusie możemy stawić czoło burzy przemijania i śmierci i wyjść z tego odnowionym i przemienionym: „A właśnie za wszystkich umarł Chrystus po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał. Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem To co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe”. Ta wiara ma przede wszystkim przejawiać w miłości Chrystusa, która miłością bliźniego: „A właśnie za wszystkich umarł Chrystus po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał”. Gdy z wiarą wołać będziemy do Chrystusa wtedy spełnią się słowa psalmisty: „Wołali w niedoli do Pana, / a On ich uwolnił od trwogi. / Zamienił burzę na powiew łagodny, / umilkły morskie fale”. Przytoczona na wstępie historia Denzela Washingtona pokazuje co to znaczy w praktyce zaprosić do swojej łodzi życiowej i uczynić z Boga twierdzę swojego życia.
Papież Benedykt XVI w książce „Wprowadzenie w chrześcijaństwo”, nawiązując książki Paula Claudela „Atłasowy pantofelek” pisze: „Statek wiozący misjonarza rozbił się. Okręt jego zatopili korsarze, misjonarz przywiązany do belki tonącego okrętu błądzi na tym kawałku drzewa po wzburzonych wodach oceanu. Przedstawienie zaczyna się jego ostatnim monologiem: ‘Panie, dziękuję ci za to, że mnie tak związałeś. Nieraz uważałem, że Twoje przykazania są ciężkie, wola moja wobec tych nakazów była bezsilna i sprzeciwiała się im. Dziś jednak nie mogę już ściślej być z Tobą związany i chociaż mogę się poruszać, żaden z moich członków nie może się od Ciebie oddalić. Tak więc jestem naprawdę przymocowany do krzyża, ale krzyż, na którym wiszę, do niczego nie jest przywiązany, błąka się po morzu’. Przywiązany do krzyża – ale krzyż nie przywiązany do niczego błąka się po odmętach morza. Trudno dokładniej i dobitniej opisać sytuację, w jakiej znajduje się dziś wierzący. Wydaje się, jakoby utrzymywała go tylko belka chwiejąca się na morzu nicości. Można by niejako obliczyć chwilę, w której musi zatonąć. Tylko chwiejąca się belka łączy go z Bogiem, ale łączy go nierozerwalnie i ostatecznie on wie, że to drzewo jest silniejsze od nicości, która pod nim się kłębi, a która mimo to jest zawsze groźną, istotną mocą jego teraźniejszości” (Kurier Plus 2014).
„CZEMU TAK BOJAŹLIWI JESTEŚCIE?”
W samolocie obok kapłana siedziała kobieta. Z powodu burzy samolot wpadł turbulencje, gwałtownie opadając w dół i wznosząc się do góry. Przerażona kobieta zwróciła się do kapłana: „Niech ksiądz coś zrobi z tą burzą”. Kapłan spojrzał na nią i powiedział: „Ja jestem tylko sprzedawcą” i wskazując palcem do góry dodał: „Zarząd jest tam”.
Ewangelia na dzisiejszą niedzielę przenosi nas nad Jezioro Galilejskie, jednego z najpiękniejszych zakątków Ziemi Świętej, o którym urodzony w 37 roku historyk żydowski Józef Flawiusz pisał: „Jest tak żyzna, że nie ma rośliny, która by tu nie krzewiła się, a jej mieszkańcy uprawiają wszelkie gatunki. Umiarkowany klimat jest odpowiedni dla różnych rodzajów. Drzewa orzechowe, które wymagają w porównaniu z innymi roślinami większego chłodu, rosną tam w ogromnej ilości, a dalej palmy, które potrzebują gorącego klimatu, oraz drzewa figowe i oliwne, bliższe tym, dla których wskazana jest łagodniejsza aura. Można by rzec, że natura przejawia jakąś szczególną ambicję, żeby na siłę ściągnąć na jedno miejsce przeciwne sobie gatunki albo że jest to jakieś szlachetne współzawodnictwo pór roku, z których każda jakby ubiegała się o tę okolicę”. Zielone wzgórza przytykane kolorowymi kwiatami są przepiękną oprawą dla niezwykłej urody Jeziora Galilejskie, którego błękitno- zielonkawa tafla wody najczęściej jest spokojna. Ale czasami jezioro gwałtownie się burzy. Jezioro otaczają strome zbocza gór, z wyjątkiem części południowej i północno-wschodniej. Z północnej strony wpływa do niego rzeka Jordan, a wypływa z południowej. Latem temperatura wody dochodzi nawet do 33° C. Wysoka temperatura, niskie położenie tafli wody i wysokie zbocza górskie są powodem pojawiania się nagłych i gwałtownych burz. Zacytowany na wstępie fragment Ewangelii opisuje taką burzę. Apostołowie byli przerażeni jak kobieta z zacytowanej na wstępie anegdoty. Przerażeni budzą Jezusa, prosząc o pomoc. Wiedzą, że Jezus jest w „zarządzie”. Jego słowa mają moc, że On może uciszyć burzę na morzu. Chrystus swoją mocą ucisza burzę, wypełniając pokojem serca zatrwożonych apostołów.
Z lękiem mamy do czynienia nie tylko w czasie wielkiego kryzysu, nieszczęścia. Jest on także obecny w naszym codziennym, zwykłym życiu. Lękamy się, że może nie wystarczyć nam pieniędzy na nasze codzienne utrzymanie, na chleb powszedni. Lękamy się o wiele rzeczy, które nigdy się nie zdarzą, takich jak wypadki, choroby, kradzież, bezrobocie, porażki, spóźnienie, brak ulubionego programu telewizyjnego, utrata zwierzaka i wiele innych. Lista nie ma końca. A najczęściej, to sami tworzymy sytuacje, które napełniają nasze serca lekiem. Ma wiele racji Osho, współczesny hinduski guru, nauczyciel i mistrz duchowy, gdy mówi: „Ludzie nieustannie stwarzają problemy z niczego. Rozmawiałem z tysiącami ludzi o ich problemach; ani jeden z nich nie był prawdziwy. Prawie wszystkie były wymyślone, nie miały odbicia w rzeczywistości. Bez problemów czujesz się pusty. Proszę, spójrz na to, co robisz, na te wszystkie nonsensy. Najpierw tworzysz problem, a potem szukasz rozwiązania. Zastanów się, dlaczego je tworzysz. Rozwiązanie problemu leży już na początku — nie twórz go. Stwarzane problemy stają się źródłem różnego rodzaju lęków”.
W naszym życiu są także problemy, których sami nie wymyślamy, przychodzą one do nas z zewnątrz. Używając ewangelicznej powieści jako przenośni możemy powiedzieć, że w łódź naszego życia uderzają fale, które budzą lęk i przerażenie, tak jak to było w przypadku apostołów. Przerażeni apostołowie budzą Jezusa, a On ucisza burzę, rozwiązuje ich problem. Uciszenie burzy nie było najważniejsze. Istota tej przypowieści kryje się w słowach Jezusa: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże brak wam wiary!” Najważniejsza jest nasza wiara. Chrystus nie uciszy każdej burzy, która uderza w łódź naszego życia. Nie zawsze uciszy burzę nieuleczalnej choroby, a na pewno nie uciszy burzy śmierci, która zawsze niesie lęk i obawę. We wszystkich sytuacjach życiowych, a szczególnie w tych dwóch ostatnich ważna jest wiara, że w naszej lodzi jest Chrystus. Gdy Mu zaufamy, uwierzymy możemy być pewni, że mimo szalejących burz naszego życia płyniemy we właściwym kierunku i nasza łódź nie zatonie. Możemy być pewni, że szczęśliwie dopłyniemy do portu naszego zbawienia.
Poniższa historia mówi jak ważna jest wiara w rzeczywistości doczesnej. W czasie II wojny światowej, Żyd ukrywał się przed hitlerowcami w kryjówce pod podłogą w domu polskiej rodziny. Wspomina, że czasami był na skraju załamania psychicznego, ale wytrzymywał dzięki wierze w Boga. Napisał: „Wierzę w słońce, nawet gdy nie widzę jego światła. Wierzę w miłość, nawet gdy nie czuję jej dotyku. Wierzę w Boga, nawet kiedy milczy”. Nasza wiara w Boga dotyka naszego umysłu, naszej woli i naszych serc. Są to niejako trzy wymiary wiary w życiu uczniów Chrystusa. Pierwszy etap wiąże się poznaniem Jezusa. Jeśli kogoś kochamy, to chcemy o nim wiedzieć jak najwięcej, poznać go. W Chrystusie poznajemy najpełniejszą miłość i stąd rodzi wyznanie wiary w Niego. Święty Tomasz Apostoł nie mógł uwierzyć w zmartwychwstanie Chrystusa, ale po spotkaniu ze Zmartwychwstałym wyznał: „Pan mój i Bóg mój”. Poznanie Chrystusa i wyznanie wiary poprowadzi nas na jej drugi etap, o którym pisze św. Jakub w swoim liście: „Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? Czy sama wiara zdoła go zbawić?” Wiara ma przybierać formę czynu inspirowanego miłością. Trzeci wymiar wiary przybiera formę całkowitego zawierzenia, zaufania Bogu.
Pielgrzymi z Nowojorskiego Klubu Podróżnika odwiedzili w ostatnim czasie grób ks. Dolindo Ruotolo, neapolitańskiego kapłana, który żył i zmarł w opinii świętości, spisał niżej przedstawioną, a zainspirowaną przez samego Pana Jezusa, naukę o oddaniu się Panu Bogu. „Dlaczego zamartwiacie się i niepokoicie? Zostawcie Mi troskę o wasze sprawy, a wszystko się uspokoi. Zaprawdę powiadam wam, że każdy akt prawdziwego, ślepego i całkowitego oddania się Mnie rozwiązuje trudne sytuacje. Oddanie się Mnie nie oznacza zadręczania się, wzburzenia, rozpaczania, a później kierowania do Mnie modlitwy pełnej niepokoju, abym podążał za wami. Oddanie się, oznacza zamianę niepokoju na modlitwę. Oddanie się oznacza spokojne zamknięcie oczu duszy, odwrócenie myśli od udręki i poddanie się Mnie, bo tylko dzięki Mnie poczujecie się jak dziecko uśpione w objęciach matki, gdy pozwolicie, abym mógł przenieść was na drugi brzeg” (Kurier Plus. 2018).
ODNALEŹĆ SWOJA PRZYSTAŃ
Jezioro Galilejskie i jego okolice należą do najpiękniejszych pod względem przyrodniczym miejsc w Ziemi Świętej. Nie tylko przyrodniczym, ale przede wszystkim duchowym, bo tutaj Jezus ogłosił 8 błogosławieństwach, o których ks. Jacques Philippe autor wielu książek z dziedziny duchowości napisał: „Błogosławieństwa ukazują całą zdumiewającą, nową perspektywę, jaką przynosi Ewangelia; są kwintesencją mądrości i mocy, zdolnych przemienić głębię ludzkiego serca i odnowić świat”. Tutaj też miało wiele zdarzeń opisanych przez Ewangelie, ot chociażby burza na jeziorze. Jezioro otaczają strome zbocza gór, z wyjątkiem części południowej i północno-wschodniej. Z północnej strony wpływa do niego rzeka Jordan, a wypływa z południowej. Latem temperatura wody dochodzi nawet do 33°C. Wysoka temperatura, niskie położenie tafli wody i wysokie zbocza górskie są powodem pojawiania się nagłych i gwałtownych burz. Pewnego razu Jezus spał na wezgłowiu łodzi, zerwała się gwałtowna burza, która przeraziła tak zahartowanych rybaków, jakimi byli Apostołowie. Zbudzili Jezusa, wyrzucając Mu, że spokojnie śpi, gdy tymczasem oni zmagają się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Jezus uciszył burzę i skarcił ich za bojaźliwość i brak wiary: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże brak wam wiary!”
Na ten cud możemy spojrzeć z trzech perspektyw. Jezus jest wrażliwy na nasze ludzkie nędze, lęki. Apostołowie lękali się, że utoną i Chrystus zaradził temu- uciszył burzę. Drugie spojrzenie jest ważniejsze. A sugeruje go pytanie apostołów: „Kim On jest właściwie, że nawet wicher i jezioro są Mu posłuszne?” Było to raczej pytanie retoryczne. Wiedzieli dobrze, że Jezus uczynił to w mocy bożej. Szerszy kontekst ukazuje pierwsze czytanie z Księga Hioba. Bóg powiedział do Hioba: „Kto bramą zamknął morze, gdy wyszło z łona wzburzone, gdy chmury mu dałem za ubranie, za pieluszki – ciemność pierwotną? Złamałem jego wielkość mym prawem, wprawiłem wrzeciądze i bramę. I rzekłem: Aż dotąd, nie dalej! Tu zapora dla twoich fal nadętych”. Te słowa miają znaczenie symboliczne. Zostały wypowiedziane w kontekście życia Hioba, którego dotknęły różne nieszczęścia, burze życiowe. Bóg powiedział, że wszelkie żywioły są mu posłuszne i że nasze życie jest w Jego rękach. Jeśli zaufamy Bogu jak Hiob, to Bóg bezpiecznie przeprowadzi nas przez największe burze życiowe. Z Bogiem wyjdziemy z tych burz mocniejsi, jak to powiedział: „Michael Acton Smith: „Spokojne morze nie uczyni z ciebie dobrego żeglarza”.
Mówiąc językiem przenośni możemy powiedzieć, że niejeden raz ciemne chmury zakrywają horyzont naszego żeglowania. Jesteśmy duchowo zagubieni, nie widząc celu swojego żeglowania. Doświadczyła tego Marta Przybyła i opisała w książce „I dam wam serce nowe”. Spotyka się z także z ludźmi i daje świadectwo swojego zagubienia i odnalezienia w Chrystusie spokojnej przystani. Na to zagubienie złożyło się wiele czynników. Jej dom rodzinny był antyklerykalny. Słowo kościół kojarzyła z „czarną mafią”. Ojciec faszerował ją informacjami o kościelnych nadużyciach, które z dumą przy całej klasie wytykała katechecie. Wyznaje: „Mężczyzna w koloratce czy kobieta w habicie automatycznie kojarzyli mi się z zaprzeczeniem Dekalogu. Pojęcie wiary stało się dla mnie absurdem. Zostałam, co prawda, ochrzczona i posłana do Pierwszej Komunii Świętej, żeby nie odstawać od rówieśników, ale zupełnie nie widziałam sensu tego kostiumowego przedstawienia. Odmowa przyjęcia sakramentu bierzmowania spotkała się z aplauzem najbliższych”.
W innym miejscu Marta wspomina: „Był czas, kiedy zgłębiając z fascynacją treści o tematyce okultystycznej i satanistycznej, bardziej uznawałam istnienie złych bytów niż dobrych. To, co kojarzyło się z niebem, jawiło mi się jako infantylny wytwór wyobraźni katolików, których postrzegałam jako leniwych nieudaczników, szukających pomocy między chmurami. Byłam też zwolenniczką aborcji i eutanazji, oraz szeroko pojętej wolności”. To wszystko nie dawało jej spokoju i szczęścia. Jej życie wyglądało jak wzburzone może, którym czuła się kompletnie zagubiona. W końcu postanowiła ostatecznie zerwać z Kościołem: „Gdy przetrząsałam Internet w poszukiwaniu informacji o apostazji, od bliskich wówczas osób usłyszałam, że Bóg jest miłością. Zaczęli oni uczęszczać na Msze z modlitwą o uzdrowienie duszy i ciała. Z wypiekami na twarzy i oczami wilgotnymi od łez opowiadali o spektakularnym działaniu Ducha Świętego. Ironia z domieszką ciekawości, a także zazdrość wobec radości, miłości i wewnętrznego pokoju, którym emanowali, sprawiły, że uległam po kilku namowach”.
Aż przyszedł w jej życiu najważniejszy moment: „Weszłam do małego, drewnianego kościoła. Ja – zdeklarowana, plująca jadem ateistka. Od bliskich osób usłyszałam, że Bóg jest miłością. Na co liczą? Myślą, że się nawrócę? Patrzę z pogardą na zginające się kolana i tańczące w modlitwie wargi ludzi wokół mnie. Ksiądz wyciąga coś z małej, złotej szafy. Nie wstaję, a przede wszystkim nie klękam, bo niby przed kim mam klękać. Białe, okrągłe ‘coś’. Nie wiem po co, ale się gapię. I właśnie wtedy… zalewa mnie nagła fala gorąca. Od czubka głowy aż po skostniałe z zimna palce stóp. Cała się trzęsę. Nie mogę zapanować nad swoim ciałem. Co się dzieje?! Ogień rozlewa się we mnie z coraz większą mocą, skupia się w klatce piersiowej i pulsuje. To uczucie jest bardzo realne. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłam. Czuję, jak spod moich powiek wydobywają się niekontrolowane potoki łez. Klękam. Jakby odruchowo, automatycznie. Klękam przed Bogiem żywym i prawdziwym. Niagara czułości na suchą, spękaną ziemię. Miłość. Czy to jest miłość? Jeszcze… Proszę, jeszcze… Wiem, że coś się zmieni. Nie wiem jeszcze, że zmieni się wszystko”.
I tak Marta przeszła od fascynacji satanizmem do miłości Jezusa. W jej życiu zmieniło się wszystko. Zaufała Chrystusowi i w Nim znalazła cel życia i spokojną przystań. Chrystus uciszył burzę jej życia. Dziś pełna radości, pokoju i entuzjazmu głosi Chrystusa, który ogarnia nas swoja miłością, daje poczucie bezpieczeństwa, ucisza burze naszego życia i bezpiecznie przez nie przeprowadza. Głosi Ewangelie słowem i czynem. Wspomaga potrzebujących. Pracuje między innymi w hospicjum.
Moc Chrystusa, którą okazał nad wzburzonymi falami zrobiła ogromne wrażenie na apostołach. Prawdopodobnie tak samo byłoby w naszej sytuacji, gdybyśmy naocznie, jak apostołowie doświadczyli tej mocy. Zapewne poczucie bezpieczeństwa, wewnętrzny pokój ogarnęłyby nasze serce. Ale nie to jest najważniejsze w tej całej historii. Ważniejsze jest przyjęcie orędzia Chrystusa o naszym zbawieniu, wprowadzenie w życie nauki Ewangelii, wraz z nawróceniem, jak to było w przypadku Marty. Wtedy dokona się cud uciszenia przerażającej burzy zagubienia w naszym życiu. Chrystus ucisza burze różnego rodzajów lęków, w tym lęku przed śmiercią. Ufając Chrystusowi możemy powtarzać słowa psalmu z dzisiejszych czytań: „Wołali w nieszczęściu do Pana, a On ich wyzwolił od trwogi. Zamienił burzę na powiew łagodny, umilkły morskie fale. Radowali się ciszą, która nastała, przywiódł ich do upragnionej przystani. Niech dziękują Panu za dobroć Jego, za Jego cuda wobec synów ludzkich” (Kurier Plus, 2021).
Bóg mnie opuścił…?
Polski poeta i prozaik żydowskiego pochodzenia Bolesław Leśmian napisał wiersz pt. „Bóg mnie opuścił”, w którym są słowa „Bóg mnie opuścił – nie wiem czemu…”. W tym sformułowaniu możemy dopatrywać się różnych podtekstów. Patrząc jednak na życie poety, a szczególnie na jego bulwersujące momenty możemy odnieść wrażenie, że poeta bywał nieraz daleko od Boga. Nawet uroczystości pogrzebowe poety nie były wolne od ekscesów. Ku zgorszeniu zebranych, kochanka poety wyrzuciła z karawanu pogrzebowego żonę i córkę poety i zajęła ich miejsce. Te zewnętrzne zachowania nie świadczą, że Bóg opuścił poetę. Osądzanie bliźniego należy do Boga a nie do nas. A na dylemat poety „Bóg mnie opuścił – nie wiem czemu…” możemy dać odpowiedź, która odnosi się do każdego z nas, bo przecież nieraz czujemy jakby Bóg był głuchy na nasze wołanie, jakby nas opuścił. I to wołanie przybiera nieraz formę rozpaczliwego pytania: „Dlaczego opuściłeś mnie Boże?” A odpowiedź jest jedna, to Bóg nas nie opuścił, On jest z nami w chwilach radości i smutku, tylko my o tym zapominamy i odchodzimy od Niego.
Pierwsze czytanie z Księgi Hioba naprowadza nas na trop obecności Boga w naszym życiu, nawet w momentach największych i najtrudniejszych doświadczeń życiowych. Biblijny Hiob był człowiekiem sprawiedliwym i bogobojnym, który nigdy grzechem nie obraził Boga. Miał siedmiu synów i trzy córki, żył w dostatku, cieszył się dobrym zdrowiem, posiadał niezliczone stada trzód i bydła. Nigdy nie zapominał o Bogu, któremu oddawał chwałę. Bóg widział niezłomną i bezinteresowną wiarę Hioba. Jednak szatan twierdził, że Hiob jest wierny Bogu, bo cieszy się bożym błogosławieństwem. Bóg, aby pokazać szatanowi, że wiara Hioba nie zależy od tego pozwolił mu podać próbie wiernego sługę. Hiob stracił cały majątek, zginęły jego dzieci, a on sam zachorował na trąd. Hiob z pokorą przyjął swoje cierpienie, żalił się jednak Bogu i prosił o śmierć. Potępili go przyjaciele, żona namawiała go do złorzeczenia, ale on nadal ufał Bogu, choć nie wiedział, dlaczego Bóg dopuścił do tego, ale wierzył, że w tym wszystkim jest jakiś cel. Ta niezłomna wiara i ufność przyniosły zwycięstwo Hiobowi, co autor biblijny wyraża obrazowo przez podwojenie majątku Hioba, narodziny dzieci i powrót Hioba do zdrowia.
Zapewne umocnieniem wiary Hioba w czasie tych bolesnych doświadczeń były słowa, które Bóg skierował do niego, a które słyszymy w dzisiejszym pierwszym czytaniu: „Kto bramą zamknął morze, gdy wyszło z łona wzburzone, gdy chmury mu dałem za ubranie, za pieluszki – ciemność pierwotną? Złamałem jego wielkość mym prawem, wprawiłem wrzeciądze i bramę”. Bóg jest Panem Wszechświata, On go stworzył, nadal czuwa nad nim i nic nie dzieje się bez Jego woli. Jego Opatrzność wyciąga nad nami miłujące ręce. Opatrzność Boża według Biblii, ogólnie ujmując to zatroskanie Boga o wszystkie stworzenia z człowiekiem na czele. Hiob mimo bolesnych burz życiowych do końca pozostał wierny Bogu.
W podobną tematykę rozważań wprowadza nas także dzisiejsza Ewangelia. Apostołowie mają za sobą piękny dzień. Towarzyszyli Chrystusowi, gdy On nauczał i uzdrawiał chorych. W sposób szczególny doświadczali obecności mocy bożej w swoim życiu. A gdy zapadł wieczór postanowili przepłynąć na drugi brzeg, aby odpocząć. Każdy kto choć raz przepływał łodzią Jezioro Galilejskie wie, ile piękna i spokoju jest w tym żeglowaniu. Zapewne ten spokój był udziałem apostołów. Aż tu nagle zerwała się burza. Apostołom wydawało się, że utoną. Są przerażeni, jakby zapomnieli, że jest z nimi Chrystus, którego świadkami mocy byli w ciągu dnia. Obudzili Chrystusa i skierowali do Niego słowa pełne wyrzutu: „Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?” Jezus uciszył burzę.
Tak jak pierwsze czytanie z Księgi Hioba tak i Ewangelia św. Marka na dzisiejszą niedzielę przypomina, że Bóg jest stwórcą świata. Jest Panem sił naturalnych, fizycznych i duchowych, kierujących światem. On ma w swoich rękach cały świat i kieruje biegiem naszego życia i historią tego świata. On wie, kiedy najlepiej interweniować zarówno w naszym życiu osobistym, jak i w historii całego świata. Jest to widoczne w Jego reakcji na sytuację Hioba i apostołów na wzburzonym jeziorze. Według drugiego czytania z Listu św. Pawła do Koryntian Bóg interweniuje z miłości do nas i świata, w którym żyjemy, co psalmista wyraża w słowach: „Wołali w nieszczęściu do Pana, a On ich wyzwolił od trwogi. Zamienił burzę na powiew łagodny, umilkły morskie fale”.
Wróćmy do łodzi apostołów, którzy niezbyt dobrze przeszli próbę wiary. Obecność Chrystusa wcale nie uwolniła ich od lęków przed zagrożeniem. Niedowierzają boskiej mocy Chrystusa. Prawdopodobnie budzą Chrystusa nie dlatego, aby On boską mocą uciszył burzę, tylko wziął udział w zmaganiu się z żywiołem. Gdy jednak Chrystus ucisza burzę, zaskoczeni uczniowie zadają pytanie: „Kim właściwie On jest, że nawet wicher i jezioro są Mu posłuszne?” Jezus skarcił ich niedowiarstwo: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże brak wam wiary!” Widzimy jednak, że nawet szczere wołanie niedowiarka dociera do Boga.
Życiowe burze w naszym życiu uderzają w nas z różnym natężeniem. Nieraz są tak potężne, że tracimy wiarę i wołamy jak apostołowie: „Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?” Myślimy nieraz, że Bóg nas opuścił, że nie istnieje. Burze życiowe przybierają różne formy w naszym życiu. Mogą to być problemy małżeńskie i rodzinne, problemy w pracy, finansach i relacjach międzyludzkich, może je nieść nieuleczalna choroba i śmierć. I tak można wyliczać w nieskończoność. Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że nigdy nie możemy mieć pewności, że nasze życie będzie całkowicie wolne od burz. Jednak w tym stwierdzeniu jest jasny promyk: Bóg nas nie opuścił, jest z nami i doświadczymy Jego mocy, gdy w wierze i ufności będziemy przy Nim trwali, zarówno w chwilach radości jak i chwilach bolesnych doświadczeń życiowych (Kurier Plus, 2024).