1196. Bóg przychodzi w gościnę
Zwrot „Iście polska gościnność” pochodzi, jak pisze Szymon Kobyliński „conajmniej z roku tysięcznego i kto wie, czy jego autorem nie był cesarz rzymski Rzeszy Niemieckiej Otton III, który wówczas odwiedził, jako pielgrzym do grobu św. Wojciecha w Gnieźnie, naszego księcia (wnet króla) Bolesława Chrobrego. Ten długi, czerwony dywan pod stopy przybysza, te uczty świetne, po których cenną zastawę otrzymywali w prezencie biesiadnicy, ta parada wybornej jazdy i piechoty i wszelkie inne olśniewające atrakcje ku czci goszczonej ekipy – wszystko najwyraźniej wynikało z tutejszej tradycji, z tutejszego stylu bycia. I na następne stulecia został ów obyczaj, by punktem honoru gospodarzy było zawsze godne przyjęcie zaproszonych. Ba, powstały z czasem aż przesadne formy w tej mierze, jak ów z XVII-wiecznego opisu u Sienkiewicza – toast marszałka Lubomirskiego, gdy wypiwszy zdrowie monarchy z drogocennego, kryształowego w złotym filigranie pucharu, wołając ‘Ego ultimus!’ (‘Ja ostatni’) roztrzaskał czaszę o własną głowę, aby tym kielichem nikt już więcej nie mógł wznieść odmiennego wiwatu…”. Obok tej gościnności, trochę jakby na pokaz, pamiętam gościnność mojego rodzinnego domu, którą dyktowało serce. Drzwi domu, w myśl polskiego porzekadła „Gość w dom, Bóg w dom” były otwarte dla każdego przybysza, na którego czekał zastawiony stół na miarę innego porzekadła „Czym chata bogata’.
Chrystus przyszedł w gościnę do Marty, Marii i Łazarza z Betanii. Marta krzątała się w przygotowaniu gościny, Maria zajęła się Gościem, wsłuchując się w Jego słowa. Chrystus pochwali Marię, że wybrała lepszą cząstkę. W modlitwie zapraszamy niejako Chrystusa w gościnę. I często nie słuchamy Go, tylko zagadujemy Go swoimi problemami, albo słowami modlitwy, w której nie ma naszego serca.