Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki Maryi. Rok B 
ROK JUBILEUSZOWY
Pasterze pospiesznie udali się do Betlejem i znaleźli Maryję, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie. Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym Dziecięciu. A wszyscy, którzy to słyszeli, dziwili się temu, co im pasterze opowiadali. Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu. A pasterze wrócili, wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane. Gdy nadszedł dzień ósmy i należało obrzezać Dziecię, nadano Mu imię Jezus, którym Je nazwał anioł, zanim się poczęło w łonie Matki (Łk 2,16-21).
Narodzenie Jezusa stało się zwornikiem w dziejach ludzkości. Od tego momentu prawie cała ludzkość, mówiąc o swoich dziejach będzie używać formuły: to było przed narodzeniem Jezusa albo po narodzeniu Jezusa. Zaś ci, którzy obawiają się nazywania wydarzeń historycznych po imieniu będą używać zwrotów: to wydarzenie miało miejsce przed naszą erą lub naszej erze. Jednak taki unik niczego nie zmienia, bo każdy myślący wie, że chodzi tu o datę narodzenia Jezusa, niezależnie od tego czy jest ona realna, czy też umowna.
Chrystusowy kalendarz zdominował całą Ziemie. Nawet świat komputerów, który sięga najdalej w dziedzinie naukowych osiągnięć człowieka, również żyje tym kalendarzem. W tym roku zamyka się on liczbą 2000. Dwa tysiące lat od narodzenia Chrystusa. Świat przygotowuje tysiące różnych uroczystości, aby godnie powitać następne tysiąclecie. Obchody swoim rozmachem mają przewyższać wszystko inne, co miało miejsce dotychczas. Zapewne ognie sztuczne, w ten sylwestrowy wieczór rozjaśnią niebo jak nigdy dotąd.
Kościół nie dystansuje się od tych przygotowań i obchodów. Koncentruje się jednak na wydarzeniu, które jest u podstaw liczenia naszego czasu; narodzenia Jezusa Chrystusa. W Wigilię Bożego Narodzenia roku 1999, papież Jan Paweł II otworzył Drzwi Święte w Bazylice świętych Piotra i Pawła, zamurowane podczas poprzedniego Roku świętego inaczej jubileuszowego. I tak rozpoczęliśmy obchody Roku Jubileuszowego z racji 2000 lat od narodzenia Jezusa.
Geneza Roku jubileuszowego sięga Starego Testamentu. Uroczystości jubileuszowe obwieszczał wtedy dźwięk rogu „Jobhel”, stąd też wywodzi się słowo „jubileusz”. Prawo Mojżeszowe ustanawiało dla narodu żydowskiego co 50 lat rok jubileuszowy. „Ustanowicie świętym każdy pięćdziesiąty rok i ogłosicie uwolnienie w kraju wszystkich jego mieszkańców. Będzie to dla was Rok jubileuszowy; każdy z was wróci do swojego domu i rodziny. Pięćdziesiąty rok będzie dla was Rokiem jubileuszowym. Nie będziecie siać ani zbierać zboża, gdyż pola dadzą plon same. Ani nie zbierzecie winogron w winnicach i nie wytniecie suchych gałęzi. Ponieważ jest to Jubileusz, będzie on dla was świętem; będziecie mogli spożywać to co dadzą pola. W Roku jubileuszu, każdy na nowo stanie się właścicielem tego, co utracił” (z Księgi Kapłańskiej) A zatem świętowanie tego roku było związane m.in. ze zwrotem ziemi prawowitym właścicielom, umorzeniem długów, uwolnieniem niewolników i odpoczynkiem ziemi.
Z czasem Rok jubileuszowy, w nauczaniu proroków nabierał znaczenia bardziej duchowego i był zapowiedzią i symbolem czasów mesjańskich. Mesjasz miał przynieść wolność uciśnionym, strapionym pocieszenie, smutnym radość, uwolnienie z niewoli grzechu i śmierci. Miał to być czas wielkiego święta i wielkiej radości. Pewnego razu Jezus będąc w synagodze wziął do rąk Biblię i odczytał fragment proroctwa Izajasza, które przepowiadało czasy mesjańskie. Następnie powiedział do zgromadzonych, że właśnie dziś, w Nim spełniają się te czasy. Zaczął się święty Jubileusz. Innym zaś razem na pytanie uczniów Jana Chrzciciela, czy jest On Mesjaszem, odpowiedział: „Idźcie i donieście Janowi to, coście widzieli i słyszeli: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia i głusi słyszą; umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię”. Czyny Jezusa potwierdzają jego słowa o nastaniu świętych, mesjańskich czasów. I właśnie stąd płynie inspiracja do obchodów Roku jubileuszowego w Kościele.
Człowiek obciążony grzechem pierworodnym popada w różnego rodzaju grzeszne zniewolenia, które niosą śmierć duchową i zrywają więź z Bogiem. Chrystus przynosi wyzwolenie z tej niewoli. Rok jubileuszowy jest czasem, w którym Bóg, za pośrednictwem Kościoła zsyła wiernym szczególne łaski potrzebne do wyzwolenia z niewoli zła i czekającej kary. Rok jubileuszowy staje się czasem pojednania z Bogiem i bliźnimi.
W styczniu roku 1300 do Rzymu przybyli pielgrzymi z najdalszych zakątków Europy, aby przy grobie św. Piotra prosić o łaski na ten rok. Licznie przybyli pielgrzymi proszą papieża Bonifacego VIII o szczególne dary duchowe na rok kończący stulecie, któremu przepisywane jest szczególne znaczenie. Ta spontaniczna prośba wyszła od licznych ruchów pokutnych powstałych w świecie chrześcijańskim w wieku poprzednim. Pochodzenie ludowe tych ruchów potwierdza osobliwy epizod przytoczony przez naocznego świadka, kardynała Stefaneschi. Pewien starzec z Savoi liczący ponad sto lat, wyruszył do Rzymu, wspominając, że sto lat wcześniej, jako siedmioletni chłopiec odbył tę samą podróż ze swoim ojcem. On polecił mu kontynuować tradycję pielgrzymowania, o ile zostanie przy życiu. Sto lat później pozostając wiernym zwyczajowi przodków, dla których „ktokolwiek setnego roku odwiedzi groby św. Apostołów, uwolniony będzie od win i kar” starzec odbył pielgrzymkę do Rzymu. Pod wpływem próśb pielgrzymów papież Bonifacy VIII zapowiedział rok 1300 „rokiem jak najpełniejszego przebaczenia grzechów”. 22 lutego 1300 r. bullą „Antiquorum habet digna fide relatio” ogłasza pierwszy w Kościele Rok jubileuszowy. Wśród licznych pielgrzymów, którzy przybyli na ten Jubileusz (łącznie było ich dwa miliony, co pięćdziesięciokrotnie przewyższało ówczesna liczbę mieszkańców Rzymu) był książę Władysław Łokietek, przyszły król Polski.
Jubileusze obchodzono co 100 lat, później co 50 i 25 lat. W historii Kościoła znamy jubileusze, które są ogłaszane ze względu na nadzwyczajne wydarzenia w życiu Kościoła. Takim nadzwyczajnym Jubileuszem był rok 1983, podczas którego celebrowano 1950- tą rocznicę śmierci Jezusa. Wielki Jubileusz Roku 2000, dwudziesty szósty z kolei będzie wielkim dziękczynieniem Bogu za wcielenie jego Syna.
Z racji Roku jubileuszowego można otrzymać od Boga szczególne łaski zwane odpustami. Według Katechizmu Kościoła Katolickiego: „Odpust jest to darowanie przed Bogiem kary doczesnej za grzechy, zgładzone już co do winy”. U podstaw tej definicji leży rozróżnienie między karą wieczną a karą doczesną, na jakie człowiek zasługuje ze względu na swoją grzeszność. Od kary wiecznej uwalnia nas szczery żal za grzechy i spowiedź sakramentalna. One sprawiają, że przed Bogiem jesteśmy niewinni. Zgładzenie naszej winy nie usuwa w pełni konsekwencji grzechu na tym świecie. One domagają się pokuty. Pozostaje dług w postaci kary doczesnej. Można ją odbyć po śmierci albo jeszcze w czasie ziemskiego życia: przez modlitwy, dobre uczynki, dobrowolne umartwienia, życiowe próby, przebaczenie naszym winowajcom, pielgrzymki. Kary doczesne darowane są także poprzez odpusty, które otrzymujemy za pośrednictwem Kościoła. Kościół podaje szczegółowe informacje, co do warunków i okoliczności uzyskania odpustów z racji Wielkiego Jubileuszu.
Obchody Roku jubileuszowego stwarzają wiernym szansę wewnętrznej odnowy i jeszcze mocniejszego przylgnięcia do Boga, w którym nasza teraźniejszość przybiera wymiar radosnej wieczności (z książki Ku wolności).
CZAS TO PIENIĄDZ?
Pan mówił do Mojżesza tymi słowami: „Po wiedz Aaronowi i jego synom: tak oto macie błogosławić synom Izraela. Powiecie im: «Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku tobie swoje oblicze i niech cię obdarzy pokojem». Tak będą wzywać imienia mojego nad synami Izraela, a Ja im będę błogosławił” (Lb 6,22-27/).
Zapewne, ci, którzy mają skłonność do przeliczania wszystkiego na pieniądze ukuli powiedzenie „Czas to pieniądz”. To prawda, że czas nam dany może być wykorzystany do robienia pieniędzy. I niejeden, na początku Nowego Roku ulega pokusie ocenie swojego życia przez pryzmat zysków i strat materialnych. Oczywiście ten aspekt życia jest ważny, ale nie najważniejszy. Dobrze o tym wie matka, która trzyma na ręku nowonarodzone dziecko. Dla niej dziewięć miesięcy oczekiwania, to czas, który zrodził skarb, z którym nie da się porównać żadnych bogactw. Wiedzą to także ci, którzy w minionym roku na swojej drodze spotkali kogoś, komu bez zastrzeżeń powierzyli swoje życie. Oni przykładają do życia inną miarę, miarę, o której mówi wschodnie powiedzenie; „To nic, że jesteśmy biedni, ale gdy mamy miłość jesteśmy najbogatszymi i najszczęśliwszymi ludźmi świata”.
Ruth Bell Graham w książce „A Quest for Serenity” opisuje historię włoskiego malarza, który z powodu ograniczeń wynikających ze starości nie był w stanie przelać na płótno swoich wizji artystycznych. Z bólem patrzył na dawne swoje obrazy, będąc świadomym, że dzisiaj nie jest w stanie stworzyć podobnych dziel. Pewnego dnia, po wielu nieudanych próbach malarskich wrócił do swojego pokoju, a jego syn usłyszał jak ciągle powtarzał: „Znowu namalowałem nie tak jak chciałem. Znowu mi nie wyszło”. Późnym wieczorem syn, także artysta malarz zszedł do pracowni, aby zobaczyć obraz nad, którym ojciec pracował cały dzień. Rzeczywiście obraz wyglądał nie najlepiej. Syn wziął pędzel do ręki i zabrał się do pracy. Prawie całą noc pracował nad obrazem. W mistrzowski sposób udało mu się wyrazić wizję malarską ojca. Rankiem ojciec przyszedł do pracowni, aby ponownie sprawdzić swoje dzieło, które wczoraj uważał za chybione. Stanął zdumiony przed płótnem. Obraz był wspaniały. Z podziwem dla samego siebie głośno powiedział: „Namalowałem ten obraz o wiele lepiej niż myślałem”.
Przed podobieństwo do powyższej historii możemy powiedzieć, że w Nowy Rok stajemy przed „obrazem” naszego życia, który w minionym roku malowaliśmy różnymi kolorami. Najważniejszym kolorem jest kolor miłości, który czyni nas najbogatszymi i najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Nieraz to „malowanie” jest bardzo trudne. Napotykamy różnego rodzaju przeszkody, ciągle coś nam nie wychodzi. Nie jesteśmy zadowoleni ze swego dzieła. Mimo to mamy szansę, aby ten obraz nabrał kolorów i głębi, jednym słowem stał się arcydziełem. Czy jest ktoś, kto może poprowadzić pędzel w naszym ręku lub sam domalować, jak syn malarza w zacytowanej historii? Jeśli tak, to kto nim jest? W blaskach stajenki betlejemskiej odpowiedź na to pytanie rodzi się sama. To Chrystus, który przychodzi do nas może nadać „obrazowi naszego życia” najpiękniejszy kształt i głębię, która sięga wieczności. A Jego Matka pochylona nad żłóbkiem mówi do nas: „Czyńcie, co wam mówi Syn”. Posłuszni słowom Chrystusa zaproście Go do swojego życia, a wtedy zobaczycie jak życie wasze staje się arcydziełem wieczności.
Pierwszy dzień roku poświęcamy Matce Bożej. Ona jest matką pięknej miłości. Ona prowadzi nas do swego Syna. Pięknie o tym pisze Emil Mersch, teolog francuski, który zginął w roku 1940, śpiesząc z posługą kapłańską podczas bombardowania Lens przez Niemców: „Bóg uczynił wśród stworzeń rzecz przedziwną, jaką jest serce matki. I wlał w nie głęboką, wytrwałą, można powiedzieć irracjonalną miłość, gotową na wszelkie ofiary, wyrzeczenia i cierpienia. Czymże bylibyśmy, gdyby podczas lat naszej dziecięcej słabości nie pochylało się nad nami serce, stworzone, aby nas kochać, i gdybyśmy nie nosili we krwi pewności, że jesteśmy dla kogoś drodzy… Bóg nie chciał, aby życie nadprzyrodzone było mniej ludzkie od życia naturalnego, i aby dzieci przybrane w Jego Synu były półsierotami. Dlatego stworzył Najświętszą Pannę. On, który wkłada do serc ziemskich matek tyle przedziwnej czułości, czegóż nie włoży w serce najlepszej Matki, której miłość do Syna Jednorodzonego i do wszystkich dzieci przybranych jest odbiciem Jego miłości… Gdzie brak tej dobrej Matki łaski, tam i Bóg nie objawia się jako Ojciec, ani Chrystus nie jest naszym bratem, ani Kościół nie tworzy jednej rodziny, a chrystianizm traci swą wrodzoną siłę przyciągania. Staje się wówczas czymś na kształt Kościoła bez rzeczywistej obecności (Jezusa) i bez ołtarza, systemem uporządkowanym, ale zimnym, bo nie ma Matki w domu.”
W noworocznych ocenach „obrazu” naszego życia zauważamy, że nieraz odeszliśmy daleko od Jezusa i jego Matki. Odeszliśmy od najprawdziwszej miłości i obraz naszego życia wygląda jakby niewykończony, jest w nim wiele błędów. Rodzi się może wtedy żal, który może być wykorzystany ku dobremu. Arthur Brisbane napisał: „Żal zmarnowanego czasu może stać się siłą do dobrego wykorzystania go w przyszłości. Jest to jednak możliwe pod warunkiem, że przestaniemy dalej marnować czas, nie pozostaniemy na bezużytecznym użalaniu się, ale aktywnie zaczniemy wykorzystywać dane nam godziny”. Powierzając Chrystusowi żal zmarnowanego czasu mamy szansę, że On zamieni go w radość i wieczność. Chrystus czeka na nasze nawrócenie, a miłość matczyna Maryi zachęca nas do takich powrotów. Historia opowiedziana przez Philipa Yancey w książce „What’s so amazing about Grace? może w pewnym stopniu przybliżyć bezgraniczną miłość, w której wyraża się boże czekanie na zagubionego człowieka.
Ojciec wiedział, że jego piętnastoletnia córka zeszła na złą drogę. Często nie wracała na noc do domu, sięgała po narkotyki. Rodzice stosowali różnego rodzaju kary, ale nic nie pomagało. W końcu córka w bezczelny sposób powiedziała rodzicom: „To jest wasza wina, że zeszłam na złe drogi. Byliście zbyt rygorystyczni względem mnie”. Ojciec zwierzył się swemu przyjacielowi: „Pamiętam, jak stałem przy oknie z nosem przyklejonym do szyby i wpatrywałem się w ciemność, kiedy córka wróci do domu. Chciałem być jak ojciec syna marnotrawnego, a byłem wściekły, że córka manipuluje nami i wbija nam nóż w serce. Oczywiście ona raniła najbardziej samą siebie. Rozumiałem wtedy fragmenty proroctw, które mówią o bożym gniewie. Ludzie wiedzieli, jak ranią Go, a Bóg krzyczał z bólu. Chciałem ci powiedzieć przyjacielu, że kiedy córka wracała do domu nocą lub rankiem następnego dnia, niczego bardziej nie pragnąłem, jak wziąć ją z miłością w ramiona i powiedzieć jej, że chcę dla niej największego dobra. Byłem ojcem beznadziejnie chorym na miłość”. Philip mówi, że gdy rozważa miłość Boga, to na myśl przychodzi mu ten ojciec, który kochał bezgranicznie swoją córkę. Widzę przyjaciela, który z przyklejonym nosem do szyby wpatruje się w ciemność.
A zatem złóżmy nasze dobre postanowienia w matczyne ręce Maryi z prośbą o przekazanie ich Jej Synowi, aby nas wpierał w „malowaniu” obrazu naszego życia w nowym roku (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).
ZAPYTAJ GWIAZD
Bracia: Gdy nadeszła pełnia czasu, Bóg zesłał swojego Syna, zrodzonego z niewiasty, zrodzonego pod Prawem, aby wykupił tych, którzy podlegali Prawu, abyśmy mogli otrzymać przybrane synostwo. Na dowód tego, że jesteście synami, Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: „Abba, Ojcze”. A zatem nie jesteś już niewolnikiem, lecz synem. Jeżeli zaś synem, to i dziedzicem z woli Bożej (Ga 4,4-7).
Przed wielu laty, kultowy zespół Czerwone Gitary śpiewał piosenkę „Mija rok”. Oto jej fragment: „Tyle darów rok nam przyniósł: / Pszczołom łąki kwiatów pełne, / Ludziom dał łany zbóż, /Zbożom dał pełen kłos, /Przykrył pola płachtą śniegu, /Aby zimą odpoczęły. / Myślisz ty, myślę ja, / Co nam rok miniony dał. / Mija dla nas dniem szczęśliwym, / W którym znów jesteśmy razem. / Nieraz nam smutek niósł, /Nieraz nam radość niósł. /Pierwszej gwiazdy dziś zapytaj, / Co następny rok przyniesie. / Czekam ja, czekasz ty…/Północ już – zegar zaczął bić”. Koniec roku kalendarzowego rodzi refleksje nad czasem. W dzieciństwie cieszyliśmy się jego upływem, bo to przybliżało nas do upragnionej dorosłości. Zaś z perspektywy dorosłego człowieka każdy mijający rok przypomina o nieubłaganym upływie czasu. Jednak sedno sprawy mijających dni kryje nie w przemijaniu, ale w pytaniu, jak wykorzystałem miniony rok i jaki będzie następny. Odpowiedzi na pytanie o przyszłość często szukamy na błędnych drogach. Spoglądamy w gwiazdy, czytamy horoskopy, słuchamy wróżb. Chrześcijanin, szukając odpowiedzi spogląda w gwiazdy i szuka tej pierwszej, a jest nią gwiazda, która zapłonęła nadzwyczajnym blaskiem nad Betlejem. Była ona znakiem Mesjasza, który stał się gwiazdą przewodnią naszego życia. Jemu zawierzając dni Nowego Roku możemy być pewni, że cokolwiek spotka nas w życiu, radość, czy cierpienie, gdy je zawierzymy Chrystusowi, możemy być pewni, że wyda to dobry owoc, sięgający wieczności. Czas zawierzony Chrystusowi nie będzie czasem zmarnowanym. Jednym słowem nasze życie winniśmy wpisać w kalendarz Chrystusowy.
Kalendarz Chrystusowy jest najbardziej rozpowszechnionym i uniwersalnym kalendarzem świata. Czy ktoś chce, czy nie ten kalendarz zaczyna liczyć dzieje ludzkości przed i po narodzeniu Chrystusa. Przed każdym rokiem dodawano skrót AD- anno Domini, czyli roku Pańskiego. Niektóre środowiska usiłują wymazać z tego kontekstu imię Chrystusa. Sformułowanie „przed narodzeniem Chrystusa” i „po narodzeniu Chrystusa” zastępują określeniami „przed nasza erą” i „naszej ery”. W zasadzie jest to zabieg czysto formalny, bo średnio rozgarnięty człowiek powinienem wiedzieć, że koniec starej ery i początek nowej wyznacza narodzenie Jezusa w Betlejem. Dzieje się tak, ponieważ Chrystus i chrześcijaństwo było i będzie zawsze znakiem sprzeciwu wobec bezbożnego, światowego stylu życia. Pod koniec II wieku, poganin Diognet zostawił piękne świadectwo o chrześcijanach: „Żyją w ciele, ale nie według ciała. Żyją na tej ziemi, ale czują się obywatelami nieba. Są posłuszni ziemskim prawom, ale ich sposób życia wynosi ich ponad wszelkie prawo. Kochają wszystkich, a wszyscy ich nienawidzą. Są nieznani, a jednak ustawicznie padają na nich wyroki. Posyła się ich na śmierć, a oni w niej otrzymują życie. Są ubogimi, a wzbogacają wszystkich. Brak im wszystkiego, a obfitują we wszelkie dobra. Są pogardzani, a oni uważają to za tytuł chwały. Szkaluje się ich na wszystkie sposoby, a jednak przyznaje się im ustawicznie rację. Gdy wyrządza się im krzywdę, oni błogosławią; gdy traktowani są haniebnie, odpowiadają szacunkiem. Mimo że czynią dobrze, karze się ich, jakby byli złoczyńcami. Gdy muszą znosić karę, cieszą się, jakby im ktoś dawał życie. Żydzi ustawicznie toczą z nimi wojnę, poganie ich prześladują. Ale ci, którzy ich nienawidzą, nie potrafią powiedzieć, jaki jest powód ich wrogości. Słowem, chrześcijanie są dla świata tym, czym dusza jest dla ciała. Bóg ich umieścił w tym zaszczytnym miejscu i oni nie mogą stamtąd zdezerterować”.
Aby mijające dni naszego życia były owocne winniśmy je wkomponować w kalendarz Chrystusowy w duchu wartości, które ożywiały pierwszych chrześcijan. Jest to ważne w dobie dzisiejszej, dobie zmasowanego ataku na chrześcijaństwo, na chrześcijan, na symbol krzyża świętego, na Kościół, na wszystko to, co nazywamy cywilizacją chrześcijańską. Ten atak uderza w chrześcijaństwo nie tylko ze strony fanatyków i terrorystów islamskich czy hinduskich, ale także ze strony liberałów, którzy w imię tolerancji zieją nienawiścią do wszystkiego, co chrześcijańskie. Od tego nie wolny nawet polski parlament. Neron, Dioklecjan i inni krwawi prześladowcy uczniów Chrystusa sądzili, że uda się im zniszczyć niewielką grupę chrześcijan. Jakże się jednak mylili. Ich cesarstwa rozpadły się, a chrześcijaństwo trwa. Nawet gdyby dzisiaj nastały neronowe czasy, możemy być spokojni o chrześcijaństwo, pod warunkiem jednak, że znajdzie się grupa chrześcijan, która zachowa wiarę uczniów z pierwszych wieków.
Na początku roku kalendarzowego Kościół kieruje naszą uwagę na Maryję, która ma wieniec z gwiazd dwunastu. Niesie ona umocnienie naszej wiary w jej Syna. Ewangelia z dzisiejszej uroczystości prowadzi nas do betlejemskiej stajenki. Urokliwy jej nastrój utrwala prawdopodobnie jeden z najszczęśliwszych momentów w życiu Świętej Rodziny. To nic, że stajenka, to nic, że tak ubogo. W tym momencie stajenka wypełniona jest bogactwem łaski spływającej z nieba i zwykłą ludzką miłością, którą widzimy w pochyleniu matki nad swoim dzieckiem. To piękno Maryja będzie musiała ocalić w najtrudniejszych dniach, jak ucieczka do Egiptu, a później wzgórze Golgoty.
Gdy wszyscy dziwili się temu, co widzieli w Betlejem, Maryja jak mówi Ewangelia: „…zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu”. Byłą otwarta na światło słowa spływające z nieba, zachowywała je w sobie i obdarzała tym światłem innych, szczególnie w momentach, kiedy wydawało się, że ciemność zwycięża. Tak jak Maryja możemy usłyszeć głos Boga. Aby jednak słowo Boże owocnie wypełniało mijające dni winniśmy je przyjąć, zachować w swoim sercu i jak Maryja rozważać je. Na początku Nowego Roku warto pomyśleć o naszej otwartości na słowo Boże. Jakże często w swojej pamięci zachowujemy medialne śmiecie; skandale, plotki, wulgaryzm, okrucieństwo, nienawiść, bezbożność. Otwierając się na to śmiecie, zachowując je i rozważając przyczyniamy się do tego, że nasza dusza, która ma być stajenką betlejemską wypełnioną miłością, staje się zwykłym śmietnikiem.
Święty Paweł w liście do Galatów, z drugiego czytania pisze, że czas się dopełnił wraz z przyjściem Chrystusa. Bóg posłał swojego Syna, abyśmy mieli udział w synostwie bożym. „Na dowód tego, że jesteście synami, Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: ‘Abba, Ojcze’”. Chrystus jest dowodem miłości Bożej. A Chrystus niejednokrotnie daje świadectwo, że jest posłany przez Ojca. Z pewnością takim dowodem jest oświadczenie z ostatnich dni Włoskiej Narodowej Agencji do spraw Nowych Technologii, Energii i Środowiska ENEA na temat Całunu Turyńskiego. Po 5-letnich badaniach nad Całunem Turyńskim Agencja stwierdziła, że nie udało jej się ustalić, jaki chemiczny proces mógł doprowadzić do powstania koloru podobnego do tego, który nosi Całun i wizerunek na nim utrwalony. Naukowcy badali teorię, iż do powstania obrazu na Całunie musiało dojść wskutek wyładowania w krótkim czasie olbrzymiej energii elektromagnetycznej, będącej czymś w rodzaju rozbłysku światła. Ustalili, że tajemnicza energia musiałaby mieć moc 34 miliardów watów promieniowania ultrafioletowego próżniowego. Jak podają, promieniowania o takiej mocy nie jest w stanie wyprodukować żadne urządzenie.
Zakończę rozważania słowami z Księgi Liczb z pierwszego czytania, które niech staną się życzeniami na Nowy Rok: „Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku tobie swoje oblicze i niech cię obdarzy pokojem” (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).
Z MARYJĄ NA DROGACH CZASU
Podczas pielgrzymek do sanktuarium maryjnego w Gwadelupa w Meksyku mamy okazję także zetknąć się z kalendarzem Majów, który dokładnością przewyższał wszystkie inne. Był on najbliższy astronomicznej długości roku, która obliczona w naszych czasach wynosi 365,242129 dni. Majowie przywiązywali bardzo dużą wagę do upływu czasu, znacząc to różnymi budowlami, które do dziś budzą podziw. Prawdopodobnie kalendarz Majów przejęli Aztekowie, którzy zamieszkiwali tereny, gdzie dzisiaj znajduje się największe i najstarsze, oficjalnie uznane przez kościół sanktuarium maryjne. Starożytne kalendarze służyły przede wszystkim do wyznaczania świąt religijnych. Nasz rok kalendarzowy wywodzi się z czasów rzymskich. W roku 45 przed Chrystusem Juliusz Cezar, po konsultacji z greckim astronomem i filozofem Sozygenesem, wprowadził nowy kalendarz. Ustalał on 1 stycznia początkiem 365 dniowego roku, podzielonego na .12 miesięcy. Na cześć Cezara kalendarz nazwano juliańskim. W XIII wieku, uwzględniając niezgodności czasowe ówczesnego kalendarza, z inicjatywy papieża Grzegorza XIII, zreformowano go, nazywając kalendarzem gregoriańskim. Stąd, też różnica w obchodzeniu świąt przez katolików i prawosławnych. Ci ostatni trzymają się kalendarza juliańskiego.
Powitanie Nowego Roku, w dzisiejszym stylu sięga roku tysięcznego. A poprzedza go legenda, według której w 317 roku papież Sylwester I (+31 grudnia 335r.) walczył z groźnym smokiem grzechu o imieniu Lewiatan. Pokonał go i wtrącił do lochów pod wzgórzem laterańskim w Rzymie. Legenda ta wpłynęła, między innymi na nastroje ludzi oczekujących przełomu pierwszego tysiąclecia. Otóż mieszkańcy Europy wierzyli w proroctwa Sybilli, która przepowiadała w roku 1000 koniec świata i uwolnienie Lewiatana, który pogrąży świat w ogniu piekielnym. Dlatego też z lękiem oczekiwano nadejścia tego roku. Zaczęto także dopatrywać się potwierdzenia tych zapowiedzi w Apokalipsie św. Jana. Prawdopodobnie, papież Grzegorz V, umierając w 999 roku miał dziękować Bogu na łożu śmierci, za odejście jeszcze przed tym kataklizmem. Nastroje te spotęgowały się, gdy na tronie papieskim zasiadł benedyktyn Gerbert, świetny konstruktor, który pracował między innymi nad budową zegara wahadłowego. Z powodu tych niezwykłych zainteresowań przez niektórych był postrzegany jako mistrz sztuk czarnoksięskich. A gdy przybrał imię Sylwestra II, mówiono, że Sylwester I uwięził Lewiatana a Sylwester II go uwolni. Rychło nastąpi koniec świata. Z trwogą oczekiwano nadejścia północy roku 999/1000. Przyszła północ i nic się nie spełniło ze złowieszczych zapowiedzi. Wśród ludzi zapanowała ogromna radość. Wyszli na ulice, śpiewali, tańczyli, papież Sylwester II udzielił im specjalnego noworocznego błogosławieństwa.
Dzisiaj ludzie gromadzą się na różnego rodzaju balach sylwestrowych, wychodzą także na ulice, gdzie tańczą i śpiewają. Jest się czym cieszyć. Został nam darowany jeszcze jeden rok, gdy tymczasem wielu naszych znajomych, krewnych doświadczyło już końca świata. Spowija ich tajemnica, której mroki może przeniknąć tylko nasza wiara w Boga. Obdarowani jeszcze jednym rokiem życia podsumowujemy minione dni. Jakie one były? Czy nie zmarnowaliśmy tak cennego daru, jakim jest czas. Dzisiejsza uroczystość Bogurodzicy Maryi przypomina nam, że wykorzystanie czasu winniśmy oceniać w perspektywie wiecznej, bożej. W tej też perspektywie winniśmy spoglądać w przyszłość. Na początku roku składamy sobie życzenia: „Szczęśliwego Nowego Roku”. A zatem, co to znaczy być szczęśliwym? Podpowiedź znajdziemy w piosence „Ballada o szczęściu”. „Więc bury miś, kudłaty miś, pomedytował krótko: szczęśliwym być to miodek pić i mieć. porządne futro. Pracować wciąż i piąć się wzwyż – orzekła mała mrówka, a ślimak rzekł: mieć własny dom z garażem i ogródkiem. A polny wiatr, obieżyświat, przyleciał z końca świata: Szczęśliwym być, to znaczy żyć, nie robić nic i latać! Zasępił się posępny sęp i rzecze zasępiony: – a czy ja wiem? szczęśliwszy ten, kto ma silniejsze szpony! Przyleciał kos i zabrał głos i rzekł niewiele myśląc: – szczęśliwym być, to z losu drwić i gwizdać na to wszystko!” Dla niektórych ludzi wyżej wymienione wartości wystarczają, aby szczęśliwym być. No, może jeszcze dodać wartości, o których śpiewała Anna Jantar: „Tak mało trzeba nam i dużo tak, żeby szczęśliwym być, drugiemu szczęście dać. Wystarczy ciepło rąk, muśnięcie warg, wystarczy, żeby ktoś pokochał nas. Żeby szczęśliwym być i szczęście dać, tak mato trzeba nam i dużo tak”. Czy jednak to wszystko wystarczy, aby być szczęśliwym?
W pierwszym czytaniu na dzisiejszą uroczystość słyszymy słowa życzeń, których spełnienie daje człowiekowi poczucie szczęścia, jakiego świat dać nie może: „Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku tobie swoje oblicze i niech cię obdarzy pokojem”. Jest to szczęście, które człowiek odnajdywał zawsze w Bogu. I gdy stawał przed wyborem, wybierał szczęście, które jest owocem bożego błogosławieństwa. Tym radosnym słowom wtóruje psalmista: „Niech się narody cieszą i weselą, że rządzisz ludami sprawiedliwie, i kierujesz narodami na ziemi. Niechaj nam Bóg błogosławi, niech się Go boją wszystkie krańce ziemi”. Zaś Ewangelia prowadzi nas do stajenki betlejemskiej, abyśmy pochylili się razem z pasterzami nad Dzieciątkiem Jezus i w nim odnaleźli szczęście, które ogarniając ziemską radość prowadzi nas bożymi drogami ku wiecznemu spełnieniu. Święta Urszula Ledóchowska mówiła: „O, gdybyśmy umiały szukać szczęścia tam, gdzie ono jest – w miłości Bożej, w miłości Jezusa, gdybyśmy umiały gardzić pozornym szczęściem ziemskim – to na pewno szczęście byłoby udziałem naszych nieustannych zmagań, mogłybyśmy w całej prawdzie powiedzieć: ‘Jestem szczęśliwa!’. A teraz jeszcze jedno. Gdybyś, Siostro w Chrystusie, zrozumiała, gdzie prawdziwe szczęście, to byś i dzieci swoje do tego prawdziwego szczęścia wychowywała. Tymczasem wychowanie dzieci, od najbogatszych do najuboższych rodzin – z małymi wyjątkami – jest wychowaniem materialistycznym, wychowaniem dla ziemi w całym tego słowa znaczeniu”.
Maryja jest najlepszą przewodniczką, która szlakami miłości Chrystusowej prowadzi nas do prawdziwego szczęścia. Ona mówi do nas: „Czyńcie co wam każe mój Syn”. Dobrze się stało, że uroczyście ogłoszony na Soborze w Efezie w 431 roku dogmat; że Maryja jest matką Boga, w czasie reformy liturgicznej w roku 1969 połączono z pierwszym dniem roku kalendarzowego. Przez to obieramy niejako Maryję za patronkę naszego wzrastania w chrystusowej miłości, która to miłość poszerza ludzkie szczęście o wieczność. I tylko takie szczęście może zaspokoić najgłębsze ludzkie pragnienia.
Zapewne w poszukiwaniu tej miłości pomocne mogą się okazać postanowienia noworoczne Jonathana Edwardsa: „Będę zawsze pamiętał, że bez pomocy bożej niczego nie mogę osiągnąć. Z pokorą będą prosił Boga o łaskę mocy wypełnienia tych postanowień, jeśli są one zgodne z Jego wolą. Będę pamiętał, aby te postanowienia przeczytać raz w tygodniu. Postanowienia: Wszystko co czynię dla własnego dobra, czynić zmyślą o większej chwale bożej. Sumiennie wypełniać swoje obowiązki dla dobra bliźniego. Wykorzystać każdą chwilę w czynieniu dobra. Jak najpełniej wykorzystać wszystkie możliwości życia. W każdej godzinie postępować tak, jakby to była moja ostatnia godzina życia. W postępowaniu nigdy nie kierować się uczuciem zemsty i niechęci. Nigdy nie mówić o nikim źle, co by im szkodziło i poniżało, chyba, że naprawdę jesteśmy zatroskani o ich dobro. Czytać Pismo święte uważnie, wytrwale i tak często, by jego poznanie miało wpływ na moje życie i postępowa nie. Głęboko wierzyć, że modlitwa dociera do Boga i wyprasza najpotrzebniejsze łaski, aby żyć według woli bożej. Wierzyć, że Bóg łaskawie wejrzy na moją skruchę. Każdego dnia, tygodnia, miesiąca i roku, pytać siebie, czy nie mogłem lepiej wykorzystać minionego czasu. Nigdy nie poddawać się w walce ze złem, nawet w chwilach niepowodzeń. Doświadczając jakiegoś nieszczęścia pytać siebie, czy stałem się przez nie lepszy, czy je wykorzystałem do wzrostu duchowego? Starać się, aby to, co mówię i robię było zawsze przesączone dobrem i życzliwością (z książki w Poszukiwaniu mądrości życia).
ŚWIETY JÓZEF SEBASTIAN PELCZAR
Matka pochylona z miłością nad swoim dzieckiem, to jeden z najpiękniejszych obrazów jakie maluje życie. To pochylenie kreuje przestrzeń najbardziej skondensowanej miłości. Nie ma w niej miejsca nawet najmniejszy cień egoizmu. W stajence betlejemskiej to pochylenie jaśnieje nieziemskim blaskiem i mocą. Rozpoczynając Nowy Rok, który jest wielką niewiadomą, chcemy go umieścić w przestrzeni miłości wykreowanej pochyleniem Maryi nad Jezusem. Tam możemy odnaleźć bezpieczeństwo i radość. Z tego też powodu niektóre matki powierzają swoje pociechy Maryi, która przez Chrystusa staję się matką każdego z nas. Tak było w życiu świętego Józefa Sebastiana Pelczara, który zapisał: „Z ust matki to wiem, że ofiarowała mnie wcześniej, nim na świat przyszedłem, opiece Najświętszej Panny przed Jej obrazem w Leżajsku, dokąd we wrześniu roku 1841 odprawiła pielgrzymkę”. Ten rys ofiarowania i zawierzenia Matce Bożej będzie obecny przez całe życie świętego Józefa Sebastiana Pelczara.
Święty urodził się 17 stycznia 1842 r. w Korczynie koło Krosna. Na chrzcie nadano mu dwa imiona, co święty tak zinterpretował: „Św. Józefa mam naśladować w miłości Jezusa i Maryi oraz w pokorze i pracowitości, a św. Sebastiana w męstwie i stałości”. Rodzice Świętego, Wojciech i Marianna byli właścicielami prawie 50-hektarowego gospodarstwa. Józef wraz z trójką rodzeństwa od najmłodszych lat pomagał w pracach gospodarskich. Wspominając dzieciństwo napisze: „Wyszedłem z domu, w którym twarda praca codziennym była gościem”. W zapracowanym domu Pelczarów był czas na lekturę książek, szczególnie religijnych i historycznych. Marianna obdarzona talentem literackim pisała wiersze. W domu Pelczarów, ożywionym głęboką wiarą zachowywano surowe obyczaje, pielęgnowano wzajemną miłość, miłosierdzie dla ubogich i szczerą gościnność. W tej religijnej atmosferze dojrzewało powołanie kapłańskie Józefa, które przez wiele zdarzeń nabierało charakteru maryjnego. O jednym z nich napisał: „Oto śniło mi się, że z obrazu zstępuje Najświętsza Panna jako żywa, patrzy na mnie słodko i wyciąga do mnie ręce, by mnie do siebie pociągnąć. Odtąd miałem wielkie nabożeństwo do Najświętszej Panny”.
Józef uczęszczał do szkoły parafialnej w Korczynie. Nauczyciele widząc wybitne uzdolnienia chłopca zachęcali rodziców, aby pomyśleli o dalszym jego kształceniu. Rodzice, idąc za tą radą, we wrześniu 1850 odwieźli syna do Rzeszowa, gdzie został przyjęty do trzeciej klasy szkoły ludowej. W szkole panował surowy rygor. Kara nie ominęła nawet najlepszego ucznia, jakim był Józef. Święty zapisał: „Ja sam, za to tylko, że niemiecką literę „r” trochę krzywo napisałem, dostałem trzy plagi, mimo że cała klasa wstawiała się za mną, bo wówczas chorowałem na febrę. Nikogo to jednak nie hańbiło, że mu czasem przetrzepano suknię”. Józef był bardzo związany ze swoją rodziną. Nawet na krótkie świąteczne ferie szedł pieszo 50 km do rodzinnego domu. Tam też spędzał każde letnie wakacje. Pomagał rodzicom w gospodarstwie, czytał książki i wraz z rówieśnikami udawał się na wycieczki i pielgrzymki do pobliskich sanktuariów maryjnych. Najważniejsza jednak dla niego była modlitwa i udział we Mszy św., podczas której służył jako ministrant.
We wrześniu 1852 r. Józef Pelczar rozpoczął naukę w rzeszowskim gimnazjum. Tutaj również był najlepszym uczniem. Wzrastał nie tylko w mądrości, ale także pobożności, w której Maryja zajmowała ważne miejsce. Zapisał: „Dzięki Bogu, nie pozwoliłem sobie nigdy na najlżejsze nawet powątpiewanie przeciwko wierze, nie wdałem się w żadne miłostki i nie utraciłem dziewictwa. Sprawiła to z pewnością opieka Najświętszej Panny, przed której statuą łaskami słynącej w kościele bernardynów nieraz się modliłem”. Po ukończeniu szóstej klasy, Józef Pelczar przeniósł się do gimnazjum przemyskiego. W lipcu 1860 r. zdał celująco egzamin dojrzałości. Po głębokim namyśle, maturzysta zgłosił się do Seminarium Duchownego w Przemyślu. W swojej Autobiografii zapisał: „Iskra powołania rozdmuchana przez rekolekcje, wzrasta przy Łasce Bożej i rozżarza się płomieniem wiary i miłości. Rzezie w Warszawie i prześladowania w 1861 r. rozpłomieniają miłość ojczyzny i budzą gotowość ofiar. Zachwyca mnie powołanie kapłana – Polaka, a ideą przewodnią staje się dla mnie praca zbożna dla ludzi”. Gdy w roku 1863 wybuchło powstanie styczniowe, Józef wraz z kilkoma kolegami chciał wziąć w nim udział, powstrzymał ich jednak rektor, mówiąc: „Moi drodzy, cóż zrobicie w powstaniu, kiedy żaden z was nie miał dotąd karabinu w ręku? Ofiara wasza pójdzie na marne. Tymczasem pracując całe życie po Bożemu, przysłużycie się najlepiej ojczyźnie”. Józef usłuchał tej rady, pozostał w Seminarium. 17 lipca 1864 r., w katedrze przemyskiej otrzymał święcenia kapłańskie.
Pierwszą parafią ks. Józefa był Sambor. Młody wikary swoją gorliwością, łagodnością, darem wymowy zjednał sobie powszechną sympatię wiernych. Niedługo parafianie cieszyli się świętym kapłanem. Po ponad rocznym pobycie ks. Józef Pelczar został skierowany na studia do Rzymu. Zamieszkał w Kolegium Polskim, gdzie pełnił funkcję dziekana kleryków. Tutaj obronił dwa doktoraty – z teologii i z prawa kanonicznego. Jednak ważniejszy od tytułów naukowych był postęp w życiu duchowym. Podczas rekolekcji w październiku 1867 r. zapisał: „Pracować gorliwie w konfesjonale i tu, jako też na ambonie, rozszerzać usilnie cześć i miłość do Najświętszego Sakramentu i do Najświętszej Panny, przywiązanie do Kościoła i do Ojca Świętego, i w tym celu wpływać na kapłanów. Wszystek swój czas, grosz i trud na chwałę Bożą poświęcić, mianowicie na nawracanie grzeszników, odwiedzanie chorych, kształcenie przyszłych kapłanów i wychowanie młodzieży. Wszystkie obowiązki swoje najwierniej i dla miłości Bożej spełnić, wszystkie krzyże chętnie przyjmować”. Niebawem, po powrocie do Polski, swoje postanowienia będzie wprowadzał w życie, pracując wśród parafian z Wojutycz i Sambora, o których pisał: „Lud niechętnie chodził do kościoła, rzadko się spowiadał, nie znał nawet różańca, miał natomiast zamiłowanie do wódki. Pracę trzeba było rozpoczynać od religijnego wychowania dzieci i młodzieży”. Ks. Józef, głosząc Ewangelię śpieszył z pomocą materialną najbiedniejszym. W tym celu założył Towarzystwo Pań św. Wincentego a Paulo.
W październiku 1869 roku ks. Józef został mianowany prefektem i wykładowcą w przemyskim Seminarium Duchownym. Oprócz pracy w Seminarium młody wychowawca angażował się w duszpasterstwo parafialne. W roku 1873 wydał w Przemyślu swoją pierwszą i najbardziej poczytną książkę pt. „Życie duchowne, czyli doskonałość chrześcijańska”. Pięć lat później został profesorem na Uniwersytecie Jagiellońskim. W roku akademickim 1882/83 ks. Pelczar był rektorem Uniwersytetu. Ks. Pelczar łączył pracę naukową z posługą duszpasterską. Był wybitnym kaznodzieją, dobrym spowiednikiem i kierownikiem duchownym oraz rekolekcjonistą. Angażował się także w działalność charytatywną. Wspomagał między innymi tanią kuchnię studencką na Smoleńsku. Za zachętą kard. A. Dunajewskiego, założył 15 kwietnia 1894 r. Zgromadzenie Służebnic Najświętszego Serca Jezusowego, które zajmowało się opieką nad tymi, którzy chwilowo nie mieli miejsca zamieszkania lub byli chorzy. Potrzebującym zapewniano bezpłatne mieszkanie, opiekę duchową i naukę. W latach 1895-1899 ks. Pelczar kierował Sodalicją Mariańską Kapłanów, której celem było pogłębianie ducha maryjnego i szerzenie czci Najśw. Panny Maryi Królowej Korony Polskiej. Z jego inicjatywy zaczęło wychodzić katolickie czasopismo „Prawda”, redagowane przez zespół świeckich i duchownych Krakowa.
19 marca 1899 roku ks. Józef Pelczar został biskupem pomocniczym w diecezji przemyskiej. Niecałe dwa lata później ordynariuszem tej diecezji. Biskup dając przykład własnym życiem mówił do kapłanów: „Dziś nie wystarczy zamknąć swą pracę w obrębie murów kościoła czy szkoły, ale trzeba się zbliżyć do społeczeństwa z wielką wiarą i z wielką miłością, a szczególnie do maluczkich, nieszczęśliwych, opuszczonych. Trzeba według słów Ewangelii iść na ulice i opłotki, by ludzi niewierzących, zimnych dla Boga i Kościoła, skłonić do wejścia na gody”. Gorliwy ojciec troszczył się także o rozwój zakładów dobroczynnych i wiejskich ochronek. W czasie pierwszej wojny światowej ks. bp. Pelczar tworzył Komitety Opieki, które pomagały rannym żołnierzom, kalekom i sierotom wojennym oraz najbiedniejszej ludności w parafiach. U początków niepodległej Polski pisał w swoim orędziu: „Wszyscy duchowni i świeccy starać się o to powinni, aby Polska nie tylko była niepodległa, zjednoczona i silna, ale także Bogu miła, czyli katolicka i święta”.
W ostatnich latach życia, Biskup otoczony aurą świętości przemożnie oddziaływał na swoje otoczenie, Ks. Paweł Farelek, który miał okazję osobiście rozmawiać ze Świętym, powiedział: „Cóż to za piękna postać. Każde jego słowo, to piękna treść, a pokój, jaki się maluje na jego obliczu, to coś Bożego. Tak go pokochałem, że nie mogę zapomnieć tej chwili, gdy z nim rozmawiałem. Sprawdzają się na nim słowa, jak jest powiedziane o świętych: Czym bliżej śmierci, tym bardziej ich świętość uwydatnia się na zewnątrz. Można o nim powiedzieć: ciałem na ziemi a duchem już w niebie. Niedługo umrze, bo go miłość Boża strawi”.
19 marca 1924 r. święty Józef Sebastian obchodził 25-lecie święceń biskupich. Podniosłe uroczystości miały miejsce w katedrze. Dwa dni później bp Pelczar zachorował na zapalenie płuc. Powiedział wtedy: „Jeżeli wolą Bożą jest, aby ta choroba była ostatnią w moim życiu, gotów jestem na śmierć, na którą zresztą całe życie się gotowałem”. Wpatrzony w obraz Niepokalanej, Święty przesuwał paciorki Różańca św. i drżącymi wargami prosił: „Królowo Różańca Świętego, wyproś zbawienie wieczne dla mnie i dla tych, których Sercu Twojemu polecam”. Podczas odmawiania modlitwy odszedł do Pana. Było to 28 marca 1924 roku.
Dnia 2 czerwca 1991 r., w Rzeszowie, podczas IV pielgrzymki do Polski, Ojciec Święty Jan Paweł II zaliczył Józefa Sebastiana Pelczara do grona błogosławionych a 18 maja 2003 roku do grona kanonizowanych (z książki Wypłynęli na głębię).
CZY JESTEŚ NAPRAWDĘ SZCZĘŚLIWY?
Polski pisarz Janusz Zajdel napisał: „Jeśli możesz pozwolić sobie na to, by nie liczyć uderzeń fali i upływających chwil, jeśli upływ czasu nie wywołuje paniki w twoim umyśle – jesteś naprawdę szczęśliwy.” Kończący się rok jest czasem nie tylko hucznych zabaw sylwestrowych, ale przede wszystkim zmierzenia się z upływem czasu. Nawet najhuczniejsza muzyka i szaleństwa sylwestrowe nie potrafią tego zagłuszyć. Rankiem przez rozmazany makijaż zauważamy zmarszczki, których w ubiegłym roku nie było, a i siwych włosów jest jakby więcej, albo w ogóle włosów na głowie jest mniej. Przed tą smutną refleksją ratujemy się pozytywnymi osiągnięciami minionego roku. Nawet gdy jest powód do zadowolenia, to i tak trzeba się zmierzyć z upływem czasu i znaleźć oparcie, które nawet w perspektywie śmierci pozwala cieszyć każdym dniem i każdą minutą.
Świat proponuje różne sposoby, aby zmierzyć się z tym problemem zaś Ewangelia na Nowy Rok i Uroczystość Bogarodzicy Maryi prowadzi nas, jak pasterzy do stajenki betlejemskiej. Spotkamy tam Maryję i Nowo Narodzone Dziecię. Ewangelia mówi: „A pasterze wrócili, wielbiąc i wychwalając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to zostało przedtem powiedziane”. Podobnie jak pasterze wrócimy do swoich codziennych zajęć, wielbiąc i wychwalając Boga. Bo nasza codzienność będzie opromieniona blaskiem nieśmiertelności Chrystusa. Wtedy nawet zwykłe wydarzenia, mijający czas nabiorą niezwykłego blasku wiecznego trwania. Poniższa historia ukazuje wydarzenia, które jak łańcuszek miłości spinają życie, nadając mu najgłębszy sens. A wszystko bierze początek ze spotkania z Chrystusem.
Kasia i Jan powiedzieli, że jest to najpiękniejszy prezent na Boże Narodzenie i Nowy Rok. Tym prezentem jest sześcioletni Devis z dalekiej Tanzanii z budowanego przez siostrę Rut, przy wsparciu Wspólnoty Dobrego Samarytanina z Nowego Jorku, sierocińca. Kasia i Jan odchowali swoje dzieci, a teraz obdarzyli miłością sirotę z Afryki.
Kasia mówi, że adopcja na odległość wniosła w ich życie wiele radości dzielenia się miłością, taką zwykłą, ludzką, ale przede wszystkim miłością, które emanuje od dzieciątka Jezus w stajence Betlejemskiej: „Wielka radość ogarnia nasze serca – za kilka dni rodzi się na nowo Jezus, wraz ze swoim przyjściem wprowadza do naszych serc nowego członka rodziny. To jest niesamowite. Niech Bóg będzie uwielbiony w swojej dobroci. Będę się modlić również za ojca Devis’a o ulgę w cierpieniu”. Zapewne cała ta historia nie wydarzyłaby się, gdyby nie światło z Betlejem. To światło rozświetla mroki naszego życia i nawet poprzez mrok tragicznych wydarzeń ukazuje światełko w tunelu, które ogarnia nas pełnym blaskiem, gdy za nim pójdziemy.
Devis został osierocony przez mamę. Zaś ostatni Adwent spędzał w szpitalu przy nieuleczalnie chorym ojcu, bo nie było go, gdzie i z kim zostawić. Pielęgniarki szukały kogoś, kto zaopiekuje się chłopcem po śmierci taty. Ojciec modlił się gorąco razem z synem, aby Bóg zesłał kogoś, kto zaopiekuje się jego dzieckiem, aby nie cierpiało głodu, miało dach nad głową, znalazło kochające serce i aby zachowało wiarę w Boga. Modlitwa ojca i syna została wysłuchana. Na ich drodze stanęła siostra Rut, która 14 grudnia przybyła do szpitala, aby zabrać do sierocińca Davisa. Podróż afrykańskimi wertepami w jedną stronę zajęła siostrze prawie pięć godzin. Opowiada, że nigdy nie zapomni pożegnania umierającego ojca z synkiem. Mocne przytulenie, jakby trwało wieczność i łzy w oczach. Ojciec zadawał sobie sprawę, że widzi synka ostatni raz. Następne spotkanie będzie dopiero w wieczności. Jak się później okazało, mały Davis także zdawał sobie z tego sprawę. Ostanie spojrzenia ojca i syna, pomachanie rączką na pożegnanie i zamknięte drzwi, jak na wieczność.
W powrotnej drodze Devis siedział markotny i prawie wcale się nie odzywał. Po przyjeździe siostra starała się go pocieszyć, ale on tego nie potrzebował. Powiedział, że cieszy się, że jest w sierocińcu. Tata mu wszystko wytłumaczył i przygotował na nową sytuację. To wytłumaczenie nie byłoby tak przekonujące, gdyby nie światło z Betlejem. Ojciec przekazał mu niesamowitą wiarę, którą zadziwił nawet siostrę Rut. Wyobraźmy sobie, że ten mały chłopiec biegle czyta i codziennie odmawia brewiarz, którego nauczył go ojciec. Tu przypomnę, że brewiarz to codzienna modlitwa duchownych, ale jest także wersja dla osób świeckich. Siostra zawsze rano zbiera dzieci i idzie do kaplicy, gdzie odmawiają Różaniec za ofiarodawców. Dzieci zazwyczaj dzieci siedzą, ale mały Devis cały czas klęczy. Pewnego dnia siostra poszła po dzieci, aby je zebrać na modlitwę różańcową, a ich nie ma. Okazało się, że wszystkie były już w kaplicy i to za sprawą małego Devisa. Siostra mówi, że jest on nadzwyczajnym, szczególnie uzdolnionym i uduchowionym dzieckiem.
Przed przyjazdem Devisa siostra rozmawiała z Fryderykiem, dziewięcioletnim mieszkańcem sierocińca, którego wcześniej adoptował Jacek New Jersey. Powiedziała mu, że przyjedzie nowy chłopiec -Devis, żeby go przyjął jak brata i zaopiekował się nim, bo teraz nie ma on nikogo, jest sam. Poprosiła go także, aby podzielił się z nim ubraniami, które otrzymał od swego taty Jacka, bo Devis ma wszystko zniszczone i podarte. Po przyjeździe Devisa Fryderyk podarował adoptowanemu bratu najlepszą bluzę i spodnie. Na dobranoc siostra weszła do pokoju chłopców i zauważyła, że ulubioną maskotkę Fryderyka tuli Devis. Zaskoczona zapytała: „Oddałeś Davisowi swoją ulubioną maskotkę?” „Tak oddałem, bo nie chciałem, aby był smutny, żeby nie czuł się samotny” – odpowiedział Fryderyk. Między chłopcami zawiązała się ogromna przyjaźń. Wszędzie chodzą razem, nawet do łazienki. Bardzo często trzymają się za ręce. Aż miło patrzeć, jak Miłość ze stajenki betlejemskiej przybiera konkretny kształt w zwykłych ludzkich zdarzeniach, dając człowiekowi tak wiele szczęścia. I jeszcze jedno zdarzenie z historii adoptowanych braci. W czasie odrabiania zadania domowego Fryderyk miał problem, na co mały Devis ze zdziwienie powiedział: „Ty tego nie wiesz? Nie przejmuj się ja ci pomogę”. Siostra powiedziała, że jest w stanie pomóc.
Miłość ze stajenki betlejemskiej ocierając się o sierociniec w Tanzanii dociera do Nowego Jorku i okolic, wyzwalając w ludzkich sercach tak dużo miłości i ofiarności.
W czasie ostatniej imprezy charytatywnej w Ozone Park „Wigilijny dar dla głodujących sierot w Afryce” podszedł do nas mały Daniel z przedszkola Skrzacik i wręczył nam całą skarbonkę uskładanych pieniędzy, mówiąc, że jest to dla jego głodujących kolegów w Afryce. Rodzice mogą być dumni z takiego syna i dziękować, że udało się im napełnić światłem z Betlejem serce swojego dziecka.
Na początku Nowego Roku, oddajemy w liturgii Kościoła cześć Matce Bożej, Matce Pięknej Miłości, którą jest Jezus Chrystus. Gdy opromienimy swoje życie Miłością z Betlejem, wtedy pytanie zadane w tytule będzie miało jednoznaczną odpowiedź (Kurier Plus, 2018).