Uroczystość Chrztu Pana Jezusa Rok A
ŁASKA CHRZTU
Jezus przyszedł z Galilei nad Jordan do Jana, żeby przyjąć chrzest od niego. Lecz Jan powstrzymywał Go, mówiąc: „To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie?” Jezus mu odpowiedział: „Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe”. Wtedy Mu ustąpił. A gdy Jezus został ochrzczony, natychmiast wyszedł z wody. A oto otworzyły Mu się niebiosa i ujrzał Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę i przychodzącego na Niego. A głos z nieba mówił: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie” (Mt 3,13-17).
9 grudnia, 1996 roku w katedrze św. Patryka na Manhattanie, z rąk kardynała Johna J. O’Connora dr. Nathansona przyjął chrzest. Bernard Nathanson był profesorem w Cornel University. Jest on laureatem wielu nagród. W latach sześćdziesiątych działał aktywnie na rzecz zniesienia zakazu aborcji. Po zdobyciu doskonalszej aparatury medycznej i obejrzeniu przebiegu aborcji na monitorze przeżył szok i postanowił walczyć o życie dzieci nienarodzonych. Chrzest dr Nathansona był uwieńczeniem długiego procesu wewnętrznej przemiany. W jednym ze swoich wywiadów powiedział: „Przemiana ta przyniosła mi pełnię pokoju i wewnętrzną ulgę”. Mówiąc o przyjęciu katolicyzmu, stwierdził, że duży wpływ na podjęcie tej decyzji wywarła książka pt. „Słup ognia”, którą napisał inny nawrócony Żyd- Karl Stern.
Innym językiem, w innych okolicznościach i innym czasie Euzebiusz z Cezarei opisywał chrzest cesarza Konstantyna Wielkiego. „Gdy Konstantyn czuł zbliżający się koniec, sądził, że czas nadszedł, aby oczyścić się z grzechów życia poprzedniego, w tym przeświadczeniu, że wszystko w czymkolwiek zbłądził z ludzkiej słabości, w duszy jego zmazane będzie mocą słów tajemniczych i w zbawiennej kąpieli odrodzenia. W tej myśli padł ku ziemi na kolana, modlił się do Boga, wyznał w kościele męczenników swe grzechy i tam też udzielono mu nasamprzód z modlitwą połączonego włożenia rąk”. (…) Tak to Konstantyn sam spośród wszystkich cesarzy, odkąd tylko pamięć ludzka sięgać może, odrodził się i udoskonalił w tajemnicach Chrystusa. Boską pieczęć otrzymał, więc radował się, gdyż duchem był odnowiony i pełen światła Bożego; w sercu cieszył się światłością wiary i dziwił się jasnością objawienia mocy Bożej. (…) Po czym pobożnie wzniósł do Boga modły dziękczynne i dodał jeszcze słowa następujące: Czuję się teraz prawdziwie szczęśliwym, wiem teraz, że godny jestem życia wiecznego, wiem obecnie, że posiadam światłość Bożą”. Przemiana życia Konstantyna miała nadzwyczajny początek. Przed bitwą z wojskami Liciniusza Konstantyn miał widzenie. Oto jak je opisuje Euzebiusz: „Zaręczał (cesarz), że w godzinach dnia południowych, gdy już słońce chyliło się ku zachodowi, na własne oczy widział na niebie krzyż świetlany, unoszący się ponad słońcem, z napisem: W tym zwyciężaj- Touto nika. Widzenie to w zdumienie wprawiło jego samego i wszystkich żołnierzy, którzy szli za nim i na cud patrzyli”. Po tym widzeniu cesarz nakazał umieścić znak krzyża na swych sztandarach. I z tym znakiem ruszył do boju i odniósł zwycięstwo. Po tym zwycięstwie chrześcijanie w Cesarstwie Rzymskim otrzymali wolność.
Ciekawa i prorocza jest mowa Liciniusza do żołnierzy przed bitwą z Konstantynem. Cytuję Euzebiusza z Cezarei: „Moi przyjaciele i towarzysze broni! Bogi te, które czcimy, to bogi nasze ojczyste, których cześć przyjęliśmy od najdawniejszych praojców naszych. Lecz wódz wrogiego nam wojska (Konstantyn), krzywdząc zwyczaje ojczyste porzucił wiarę w bogi nasze i czci fałszywego, obcego, nie wiem skąd wziętego Boga. Tak, bezwstydnym znakiem jego zbezcześcił nawet swe wojsko. (…) Dzień dzisiejszy stwierdzi, kto z nas posiada fałszywe wierzenia, będzie on niejako sędzią rozjemczym między naszymi bogami, a bogami wrogów naszych. Albo nam, bowiem użyczy zwycięstwa, a tym samym poda nasze bogi jako prawdziwych opiekunów i zbawców, albo też bogi nasze ulegną mimo ich przewagi liczebnej owemu jedynemu, niepewnemu i nie wiem skąd wziętemu Bogu Konstantyna”. Zwycięstwo Konstantyna było odpowiedzią na rozterki Liciniusza.
Bóg Konstantyna -który jest także naszym Bogiem- Jezus Chrystus przyjmuje nas za swoje dzieci w sakramencie chrztu. Przez chrzest mamy udział w Jego mocy i życiu. Chrzest Janowy, o którym jest mowa w zacytowanym na wstępie fragmencie Ewangelii miał inny charakter. Sam Jan mówi: „Ja chrzciłem was wodą, On zaś chrzcić was będzie Duchem Świętym”. W tym chrzcie Duch Boży wypełnia człowieka, przez co życie Boże staje się jego udziałem. Chrzest Janowy był wezwaniem do nawrócenia i przygotowania się do chrztu, który utrzymujemy w imię Trójcy Świętej; Ojca, Syna i Ducha Świętego. Taką drogę od chrztu Janowego do chrztu w imię Chrystusa przeszli Konstantyn, dr Nathanson i inni.
Zaś dla wielu z nas droga, prowadząca do chrztu zapewne podobna jest do mojej drogi. Wiele lat temu po raz pierwszy ujrzałem światło dzienne. Rodzice, aby długo nie trzymać w domu „małego poganina” postanowili niezwłocznie załatwić sprawy chrzcielne z miejscowym proboszczem. I stało się. Nie żyjący już ksiądz Franciszek Lewandowski polał moją głowę wodą i powiedział: „Ryszardzie, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego”. Moją odpowiedzią na otrzymaną łaskę był zapewne wrzask; jak to czynią najczęściej dzieci, którym dzisiaj ja udzielam sakramentu chrztu.
Tak ważne wydarzenie w życiu mojej wiary dokonało się zanim zdążyłem ogarnąć świadomością to, co się stało. Bóg obdarzył mnie łaską zanim mogłem podjąć świadomą współpracę z nią. Czy zatem nie lepiej byłoby przyjąć chrzest, gdy jest się pełni dojrzałym? Poprawną odpowiedź na to pytanie można odnaleźć na płaszczyźnie miłości rodzicielskiej. Dziecko, które jest owocem miłości, znajduje się w kręgu bezgranicznej miłości rodzicielskiej. Miłość jest najlepszym przewodnikiem szukania i obdarzania dobrem drugiego człowieka. To miłość skłoniła rodziców do przyniesienia nas do chrztu, a później wprowadzania nas w świat bardziej świadomej wiary. Dzięki temu droga naszej wiary była o wiele łatwiejsza. Nie musieliśmy szukać i błądzić. Wiedzieliśmy, kim jest Chrystus. Każdego dnia możemy podejmować trud wzrastania w wierze, ale już we współpracy z łaską otrzymaną na chrzcie świętym (z książki: „Ku wolności”).
GŁOS Z NIEBA
Gdy Piotr przybył do Cezarei, do domu Korneliusza, przemówił: „Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie. Posłał swe słowo synom Izraela, zwiastując im pokój przez Jezusa Chrystusa. On to jest Panem wszystkich. Wiecie, co się działo w całej Judei, począwszy od Galilei, po chrzcie, który głosił Jan. Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu, którego Bóg namaścił Duchem Świętym i mocą. Przeszedł On, dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła, dlatego że Bóg był z Nim” (Dz 10,34-38).
Uroczystość Chrztu Pana Jezusa przypomina nam, że kolejne święta Bożego Narodzenia przechodzą do historii. Jednak nie może być to skończona historia, do której wracamy tylko kolorowymi i radosnymi wspomnieniami. Dobrze przeżyte święta winny napełnić naszą duszę wartościami, które mają towarzyszyć nam każdego dnia, przekuwając codzienne radości i cierpienia na miarę wieczności. Takie przeżycie świąt jest możliwe pod warunkiem, że nie zatrzymamy się na powierzchownej i ulotnej radości migocącej światełkami choinki, szeleście rozpakowywanych prezentów, suto zastawionych stołach z toastami „na zdrowie” i relaksie dnia wolnego od pracy, spotkań z rodziną i przyjaciółmi czy powierzchnym pielęgnowaniu polskich tradycji bożonarodzeniowych. To wszystko oczywiście jest ważne i cenne i może być pomocne w odkrywaniu prawdziwej radości Bożego Narodzenia, ale nigdy nie zastąpi istoty tych świąt.
W czasie świątecznego kazania mówiłem o radości, jaką niesie zewnętrzna oprawa tych świąt, ale wspomniałem także o cierpieniu i śmierci. Jeden ze słuchających stwierdził, że kazanie na tak radosny okres było za smutne, że nie powinno się wspominać w tych dniach cierpienia i śmierci. Gdy to usłyszałem pomyślałem dobrze, że są tacy, którzy słuchają kazania i je komentują. To jest właściwe podejście, bo przy takiej postawie można nawet skorzystać z marnego kazania, które prowokuje do przemyśleń i szukania swojej drogi do Boga. Ta uwaga była dla mnie także impulsem do napisania kilku zdań o istocie radości bożonarodzeniowej. Boże Narodzenie nie jest potrzebne, aby uradować się prezentami, zabawami, spotkaniami przy wspólnym stole itd. To wszystko możemy sobie zorganizować z każdej innej okazji. Jak jednak odleźć nadzieję, pokój i sens, gdy dotyka nas nieuleczalna choroba lub śmierć. Sami, wobec tego problemu stajemy bezradni. Wtedy Bóg posyła na ziemię swego Syna, abyśmy w tej bezradności nie byli sami. I to jest zasadnicze źródło bożonarodzeniowej radości. I gdybym tego nie powiedział, to moje kazanie byłoby sentymentalnym, bezużytecznym ślizganiem na zewnętrznej oprawie świąt Bożego Narodzenia. Może byłoby to przyjemne, ale czy miałoby to jakiekolwiek znaczenie, w momencie, gdy przyjdzie nam zmierzyć się z dorosłą twardą codziennością?
Uroczystość Chrztu Pańskiego przenosi nas ze świata sielankowej szopki betlejemskiej do zwyklej codzienności skażonej złem i grzechem, którą w mocy chrztu Chrystusa mamy przemieniać w radosną rzeczywistość zbawienia. Jan udzielał w Jordanie chrztu pokuty i nawrócenia. Przychodzili do niego ludzie z całej okolicy, wyznawali grzechy i otrzymywali chrzest nawrócenia. Chrystus takiego chrztu nie potrzebował, dlatego Jan Chrzciciel wzbraniał się mówiąc: „To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie?” A Jezus mu odpowiedział: „Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe”. Chrystus wypełnia swoją misję solidaryzując się z człowiekiem we wszystkim. Nawet z ludzką grzesznością, aby uwolnić człowieka od grzechu, którego skutkiem jest śmierć duchowa. Chrystus czyni to, co „sprawiedliwe”, konieczne, aby objawiła się Jego chwała, która umocni naszą wiarę. I tak się stało nad Jordanem. Niebo się otworzyło i dał się słyszeć głos: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”. Tak spełniło się proroctwo Izajasza: „Oto mój Sługa, którego podtrzymuję, Wybrany mój, w którym mam upodobanie. Sprawiłem, że Duch mój na Nim spoczął; On przyniesie narodom Prawo”. Chrystus będzie solidarny z człowiekiem aż do śmierci krzyżowej, aby ukazać chwałę swego zmartwychwstania i utwierdzić nas w wierze
Do uczestnictwa w tajemnicy zbawienia Chrystus zaprasza wszystkich. Mówi o tym zacytowany na wstępie fragment z Dziejów Apostolskich. Pewien poganin z Cezarei, imieniem Korneliusz, pragnął doświadczyć w swoim życiu obecności Boga. Kierował swoje modlitwy ku niebu, prosząc o tę łaskę. Modlitwa została wysłuchana. Bóg posłał anioła do Korneliusza, który polecił mu wysłanie sług do św. Piotra. Jednak Piotr miał pewne opory w odwiedzeniu domu poganina. Było to naturalne. Żydzi starali się nie utrzymywać kontaktów z poganami. Ale i tu Bóg przez specjalną wizję przekonał Piotra, aby ten odwiedził Korneliusza. Po spotkaniu i udzieleniu chrztu rodzinie Korneliusza oraz otrzymaniu Ducha świętego Piotr powiedział: „Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie”.
Przed wielu laty Bóg posłał swojego anioła także do nas. Przez sakrament chrztu otrzymaliśmy udział w śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa. Byliśmy wtedy tak czyści i nieskalani. Z pewnością otwarło się wtedy nad nami niebo i dał się słyszeć w duszy głos Boga: To jest dziecko moje umiłowane. I tak przez tajemnicę chrztu świętego staliśmy się uczniami Chrystusa i uczestnikami radości bożonarodzeniowej, kiedy to Słowo stało się Ciałem, zapowiedź zbawienie stała się konkretną rzeczywistością. Chrystus polecił swoim uczniom, aby szli na cały świat i głosili Ewangelię oraz udzielali chrztu niezależnie od okoliczności.
Za ilustracje takiej postawy misyjnej niech posłuży historia z książki Freda Craddocka „Craddock Stories”. W okresie Bożego Narodzenia misjonarz spotkał grupę Żydów, którzy nie zostali wpuszczeni do żadnego miasta, stąd też koczowali na pustyni. Misjonarz pozdrowił ich słowami: „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia”. Ci odpowiedzieli są Żydami i nie świętują Bożego Narodzenia. „Ja wiem”- odpowiedział misjonarz – „ale teraz są święta Bożego Narodzenia”. „Ale my nie obchodzimy tych świąt. Nie jesteśmy wyznawcami Chrystusa” – odpowiedzieli. „Wiem” – odpowiedział misjonarz- „ale co chcielibyście o trzymać na te święta”. Żydzi myśleli, że misjonarz nie zrozumiał, dlatego powtórzyli: „My nie obchodzimy tych świąt”. „Wiem” – odpowiedział misjonarz- „jeśli ktoś chciałby wam dać coś z racji tych świąt, to co chcielibyście otrzymać?” Żydzi pomyśleli chwilę i odpowiedzieli: „Chcielibyśmy chleb i ciasto, jakie mieśmy w Niemczech, naszej ojczyźnie”. Misjonarz odnalazł w mieście sklep z niemieckimi produktami i kupił to, czego pragnęli wygnańcy. Po powrocie do klasztoru, przełożony zapytał misjonarza, dlaczego on to zrobił, przecież oni nie wierzą w Jezusa. „Ale ja wierzę” – odpowiedział misjonarz. (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).
CHRZEST- POCZĄTEK ZIEMSKIEJ PIELGRZYMKI
Paweł, z woli Bożej powołany na apostoła Jezusa Chrystusa, i Sostenes, brat, do Kościoła Bożego w Koryncie, do tych, którzy zostali uświęceni w Jezusie Chrystusie i powołani do świętości wespół ze wszystkimi, którzy na każdym miejscu wzywają imienia Pana naszego Jezusa Chrystusa, ich i naszego Pana. Łaska wam i pokój od Boga Ojca naszego i od Pana Jezusa Chrystusa (1 Kor 1,1-3).
Często wracamy pamięcią do zdarzeń i miejsc, które na stałe wpisały się w historię naszego życia. Do takich miejsc należy kościół naszego dzieciństwa. Pamiętamy pierwszą Komunię świętą, bierzmowanie, ślub małżeński, pogrzeby naszych bliskich, odpusty, święta i wiele innych uroczystości. Najczęściej nie pamiętamy jednak najważniejszego wydarzenia z życia, które miało miejsce w naszym rodzinnym kościele. Nie pamiętamy naszego chrztu. Mówią nam o nim stare fotografie i chrzcielnica, w której ciągle, w strumieniu wody żywej rodzi się nowe, nadprzyrodzone życie. To tu był początek naszej pielgrzymki wiary, u kresu której jaśnieje wszechpotęga Boga.
Gdy wracam pamięcią w rodzinne strony, widzę w Majdanie Sopockim niewielki kościół pośród kwitnących lip, słyszę brzęk pszczół i czuję zapach miodu. A gdy wchodzę do świątyni ogarnia mnie nabożna święta cisza i poczucie zakorzenienia w historię tej ziemi, tej wspólnoty. Spoglądam na chrzcielnicę. To tu spłynęła woda chrztu na głowy moich rodziców, dziadków. To tu zapisywana jest historia naszego zbawienia. Siadam w ławce, a przed zamkniętymi oczami przesuwają się obrazy z przeszłości. Najbardziej wyraziste są te dwa ostatnie; pogrzeb taty, a później pogrzeb mamy. Czułem wtedy, że mój dom rodziny rozsypuje się w gruzy. W takim nastroju stawałem przy ołtarzu, aby sprawować Mszę pogrzebową. Powtarzałem wtedy z wielką wiarą słowa liturgii pogrzebowej: „Pamiętaj o Twojej służebnicy, którą dzisiaj wezwałeś do siebie. Spraw, aby ta, która przez chrzest została włączona w śmierć Twojego Syna, miała również udział w Jego zmartwychwstaniu”. Chrzest sprawia, że jesteśmy włączani w tajemnicę śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Mocą tej tajemnicy to, co przemijające nabiera wymiaru wieczności zaś „rozsypujący się dom” odradza się w nowej rzeczywistości.
W Katechizmie kościoła katolickiego czytamy: „Chrzest święty jest fundamentem całego życia chrześcijańskiego, bramą życia w Duchu i bramą otwierającą dostęp do innych sakramentów. Przez chrzest zostajemy wyzwoleni od grzechu i odrodzeni jako synowie Boży, stajemy się członkami Chrystusa oraz zostajemy wszczepieni w Kościół i stajemy się uczestnikami jego posłania” (KKK 1213). Po swoim zmartwychwstaniu Chrystus nakazał swoim Apostołom, aby szli na cały świat i udzielali Chrztu: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem” (Mt 28, 19-20). Kościół od samego początku, to jest od Zesłania Ducha Świętego, posłuszny temu poleceniu, udzielał chrztu zarówno dorosłym, jaki i dzieciom, domagając się przy tym nawrócenia serca i wiary w Jezusa Chrystusa. Chrzest jest sakramentem wiary, jest on początkiem, startem, zadatkiem i pierwszym zasiewem, który wymaga stałej troski o rozwój i dojrzewanie młodego człowieka w wierze.
Św. Paweł w liście do Rzymian pisze: „My wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający nas w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć. Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć, zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie” (Rz 6, 3-4). Chrzest daje człowiekowi nowy życie w Chrystusie i czyni go uczestnikiem Jego zmartwychwstania. Przez chrzest święty zostaliśmy wyrwani z niewoli grzechu, aby wzrastać ku miłości w Chrystusie, w którym jest nasze zmartwychwstanie i życie.
Chrystus nie potrzebował takiego chrztu, a jednak wstępuje w wody Jordanu i prosi Jana Chrzciciela o chrzest. Chrzest janowy miał inny charakter, był wezwaniem do przygotowania się na przyjście Mesjasza przez nawrócenie. Ale i takiego chrztu Chrystus nie potrzebował. Jeśli jednak prosi o chrzest, to z pewnością był on potrzebny. W związku z tym staje przed nami pytanie, dlaczego Chrystus decyduje się na chrzest? Odpowiedzi są dosyć proste. Przez to wydarzenie Bóg objawił, że Jezus jest Jego umiłowanym Synem. „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”. Chrzest Jezusa jest także dla nas przykładem do naśladowania. W poszukiwaniu dalszych odpowiedzi posłużę się poniższym wydarzeniem.
W siedemnastym wieku Hawaje były pustoszone przez zaraźliwy i nieuleczalny w tamtym czasie trąd. Podjęto wtedy bardzo bolesną decyzję, zarówno dla chorych, jak i ich najbliższych. Chorych wyrywano siłą z rodzin, wspólnoty wioskowej i zsyłano na specjalnie przeznaczoną dla nich wyspę, Molokai. Chorych zostawiano na wyspie bez żadnej opieki i środków do życia. Nędzy materialnej towarzyszyła nędza duchowa. Chorzy walczyli ze sobą o miejsce i żywność. Upadek wszelkiej moralności sprawił, że to miejsce stało się piekłem na ziemi. Było to miejsce największego upodlenia nie tylko fizycznego, ale także duchowego.
Młody belgijski kapłan, Ojciec Damian, gdy dowiedział się o potwornych warunkach na Molokai, postanowił zostać na wyspie i służyć chorym na trąd. W pierwszym rzędzie pomógł tym ludziom odkryć w sobie ludzkie oblicze i zorganizował ich we wspólnotę ludzi sobie życzliwych. Zbudował wraz z nim kościół. Uczył ich miłości Boga i bliźniego. Pomagał im na wszelkie możliwe sposoby. W swoim cierpieniu, chorzy mogli godnie żyć i godnie umierać. Ojciec Damian odmienił ich życie. Było to możliwe, bo ojciec Damian zidentyfikował się z nimi, był jednym z nich. Razem z nimi pracował, modlił się, spożywał posiłki, a po pięciu latach dzielił z nimi chorobę. Chory na trąd służył im jeszcze przez cztery lata. Zmarł w roku 1889.
Ojciec Damian, będąc zdrowym został na wyspie Molokai, bo chciał dzielić swoje życie z chorymi. Całkowicie zidentyfikował się z nimi i przez to odmienił ich życie ziemskie i uwrażliwił ich na wieczność. Chrystus przyjął chrzest, nie dlatego, że był grzesznikiem, ale dlatego że chciał być blisko człowieka, a przez to przemieniać go i zbawiać. (z książki Nie ma innej Ziemi Obiecanej).
TU WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO
Zastanawiając się nad drogą naszej wiary powracamy nieraz na różne sposoby w rodzinne strony, do rodzinnego kościoła. Do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Takie powroty są bardzo ważne. Cenił je także nasz wielki rodak Jan Paweł II. W czasie jednej ze swoich pielgrzymek, na rynku rodzinnych Wadowic powiedział: „Z wielkim wzruszeniem przybywam dzisiaj do tego miasta, w którym się urodziłem – do parafii, w której zostałem ochrzczony i przyjęty do wspólnoty Kościoła Chrystusowego – do środowiska, z którym związałem się przez osiemnaście lat mojego życia, od urodzenia do matury”. Śladami swego wielkiego poprzednika wyruszył jego następca papież Benedykt XVI, uzasadniając swoją pielgrzymkę cytatem poety niemieckiego Johanna Wolfganga von Goethego: „Kto chce zrozumieć poetę, powinien udać się do jego kraju”. Benedykt XVI w Wadowicach powiedział o swoim poprzedniku: „On sam wyznał, że to tu, w Wadowicach, „wszystko się zaczęło. I życie się zaczęło, i szkoła się zaczęła, i studia się zaczęły, i teatr się zaczął, i kapłaństwo się zaczęło”. Jan Paweł II, wracając pamięcią do tych początków, nawiązywał często do znaku, jakim jest chrzcielnica. Szczególną czcią otaczał tę w Wadowickim kościele. Podczas swojej pierwszej pielgrzymki do Polski w roku 1979 wyznał: „Przy tej chrzcielnicy zostałem przyjęty do łaski Bożego synostwa i wiary Odkupiciela mojego, do wspólnoty Jego Kościoła w dniu 20 czerwca 1920 roku. Chrzcielnicę tę już raz uroczyście ucałowałem w roku tysiąclecia chrztu Polski jako ówczesny arcybiskup krakowski. Potem uczyniłem to po raz drugi na 50. rocznicę mojego chrztu jako kardynał, a dzisiaj po raz trzeci ucałowałem tę chrzcielnicę, przybywając z Rzymu jako następca św. Piotra”. Wydaje się, że w tych słowach Jana Pawła II zawarty jest klucz do zrozumienia jego konsekwencji wiary, radykalizmu życia chrześcijańskiego i widocznego na każdym kroku pragnienia świętości”.
Aby wejść głębiej w tajemnicę chrztu świętego trzeba się cofnąć jeszcze dalej, prawie dwa tysiące lat wstecz, do sceny opisanej w zacytowanej na wstępie Ewangelii, do chrztu Jezusa. Chrzest Jezusa w Jordanie miał inny charakter aniżeli nasz chrzest, był także inny niż chrzest ludzi, którzy przychodzili do Jana, wyznawali grzechy i przyjmowali chrzest nawrócenia. Mimo tych różnic, chrzest udzielony przez Jana znajdzie dopełnienie w chrzcie, który otrzymujemy w imię Trójcy Świętej. Chrystus osobiście nie potrzebował chrztu nawrócenia i jeśli go przyjął, to ze względu na nas. Ewangelia mówi, że Jezus wszedł do rzeki i „natychmiast wyszedł z wody”. Nie pozostał w rzece, aby wyznać swoje grzechy, bo takich nie miał. Chrzest Jezusa był inauguracją jego publicznej działalności. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę św. Jan Chrzciciel, który powiedział do Jezusa: „To ja potrzebuję chrztu od Ciebie”. Na co Jezus odpowiedział: „Ustąp teraz, bo tak godzi się nam wypełniać wszystko, co sprawiedliwe”. To znaczy, że przez przyjęcie chrztu Jezus nie podporządkowuje się Janowi tylko czyni to co jest przewidziane w planach bożego zbawienia. Chrystus przychodzi na ziemię, aby uwolnić człowieka od grzechu, dlatego utożsamia się niejako z grzesznikami i solidarnie wchodzi w społeczność ludzką, aby przez pokutę, umartwienie, cierpienie, śmierć na krzyżu i zmartwychwstanie zbawić świat. Potwierdzeniem tej misji było cudowne objawienie się Boga w Trójcy Przenajświętszej. Duch Święty zstąpił na Jezusa i dał się słyszeć z nieba głos Ojca: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”. Jan był świadom, że w tym momencie spełniają się słowa proroka Izajasza o Mesjaszu: „Oto mój Sługa, którego podtrzymuję, Wybrany mój, w którym mam upodobanie. Sprawiłem, że Duch mój na Nim spoczął; On przyniesie narodom Prawo. Ja, Pan, powołałem Cię słusznie, ująłem Cię za rękę i ukształtowałem, ustanowiłem Cię przymierzem dla ludzi, światłością dla narodów, abyś otworzył oczy niewidomym, ażebyś z zamknięcia wypuścił jeńców, z więzienia tych, co mieszkają w ciemności”.
Mesjasz przez krzyż i zmartwychwstanie pokonał grzech i śmierć. Ta tajemnica zbawienia staje się naszym udziałem, gdy w czasie chrztu świętego spływa na naszą głowę woda w imię Trójcy Świętej: Ojca i Syna i Ducha Świętego. Wtedy to kierując się zmysłem wiary możemy usłyszeć z nieba głos Ojca, który mówi o nas: To jest moje dziecko umiłowane, w którym mam upodobanie. Za tymi słowami kryje się moc, której udziela nam Bóg w Duchu Świętym. Każdy kto się otworzy na Jego działanie, niezależnie od sytuacji życiowej znajdzie mądrość trafnego wyboru i siłę podążania drogą wskazaną przez Chrystusa. A jest to droga świętości, którą tak konsekwentnie zdążał Jan Paweł II. Można przytaczać setki przykładów uczniów Chrystusa, którzy w mocy Ducha Świętego oddawali swoje życie za cenę wierności swemu Mistrzowi. Jednym z nich był arcybiskup Oskar Romero nieustraszony i zdecydowany obrońca ludzi biednych, prześladowanych w Salwadorze. Odważnie wypowiadał się przeciw łamaniu ludzkich praw przez juntę wojskową. Wśród ofiar wojskowego reżimu było wielu ludzi kościoła. Arcybiskup na początku nie był takim zdecydowanym obrońcą krzywdzonych. Starał się unikać politycznych wypowiedzi. Jednak jedno wydarzenie zmieniło go w bezkompromisowego obrońcę krzywdzonych. Otóż w tygodniu objęcia stolicy arcybiskupiej został zamordowany ksiądz Rutilio Grande, który stawał w obronie rolników pracujących na plantacjach trzciny cukrowej. Samochód księdza Rutilio został ostrzelany z broni maszynowej. Kapłan zginął na miejscu. Arcybiskup Romero płakał jak dziecko, widząc ciało kapłana przeszyte wieloma kulami. Całą noc spędził na modlitwie przy trumnie księdza Rutilio i wtedy zdecydował, że sam stanie w pierwszym szeregu obrońców ludzi biednych i pokrzywdzonych.
W pierwszą niedzielę po pogrzebie zamordowanego kapłana odwołał w całej diecezji wszystkie msze święte z wyjątkiem jednej, którą sam sprawował w katedrze. Ponad sto tysięcy wiernych wypełniło świątynię i plac. Na początku mszy arcybiskup był spocony, blady i zdenerwowany. Gdy zaczął homilię zabrakło mu słów. Jeden ze słuchaczy powiedział później: „Wyglądało to tak, jakby się opierał przekroczyć drzwi historii, które otwierał mu Bóg”. Jednak po kilku minutach wszystko się zmieniło. Ten sam słuchacz powiedział: „Czułem, że Duch Święty zstąpił na niego”. Arcybiskup przemawiał jak natchniony. Stawał w obronie krzywdzonych i prześladowanych, żądał wszczęcia dochodzenia w sprawie zbrodni, za którymi stał reżim wojskowy. Od tej chwili władze uważały go za największego wroga i szukały sposobności, aby go zgładzić. Zaś arcybiskup w cotygodniowej audycji radiowej słyszanej w całym kraju zapewniał wiernych, że Kościół jest z nimi w ich cierpieniu. Tak było do marca 1980 roku, kiedy bojówkarze reżimowi weszli do świątyni i zamordowali Arcybiskupa w czasie sprawowania mszy świętej. Zapewne wtedy, tak jak w czasie chrztu zabrzmiał nad nim głos z nieba: To jest moje umiłowane dziecko.
Podobnie w naszym życiu wiary ważne, aby w ostatniej godzinie, niezależnie, kiedy ona przyjdzie i w jakiej sytuacji, zabrzmiał nad nami głos Boga: To jest moje umiłowane dziecko. Jest to możliwe w łasce i mocy, jaką otrzymujemy na chrzcie świętym. (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).
ŚWIĘTA ELŻBIETA ANNA SETON
Parafrazując słowa z powyższego fragmentu Ewangelii możemy powiedzieć, że w momencie naszego chrztu zabrzmiały nad nami słowa: To jest moje dziecko umiłowane, w którym mam upodobanie. Przez chrzest otrzymujemy odpuszczenie wszystkich grzechów oraz stajemy się dziećmi bożymi i Boga możemy nazywać Ojcem. Ten święty obrzęd jest wezwaniem do życia nieskalanego, tak aby w każdym jego momencie, a szczególnie w chwili przekraczania progu wieczności mógł zabrzmieć nad nami głos Boga: To jest moje dziecko umiłowane, w którym mam upodobanie. Kościół mocą swego autorytetu ogłasza, że nad świętymi, te słowa zostały wypowiedziane, i że zbawienie stało się ich udziałem. Dlatego też w ramach „niedzielnych spotkań” w uroczystość Chrztu Pańskiego można by przytoczyć życie każdego świętego. A jeśli piszę o św. Elżbiecie Seton, to tylko dlatego, że dzień jej liturgicznego wspomnienia jest czasowo bliski dniowi tej uroczystości.
Elżbieta Anna Bayley, jedna z dwóch córek znanej rodziny kościoła Episkopalnego urodziła się w Nowym Jorku 28 sierpnia 1774 roku. Jej ojciec Ryszard Bayley był profesorem anatomii w Columbia College. Matka, córka anglikańskiego pastora ze Staten Island zmarła, gdy Elżbieta miała trzy lata. Ojciec ponownie się ożenił. Z drugiego małżeństwa narodził się syn James Roosevelt Bayley, który przeszedł na katolicyzm i został arcybiskupem Baltimore. Osierocona Elżbieta bardzo mocno przylgnęła do swego ojca. Ryszard, człowiek uczciwy, inteligentny i pobożny zajął się wychowaniem córki i to on ugruntował w niej głęboką pobożność. Wyrazem tej pobożności był krzyżyk, który nosiła zawsze na szyi oraz upodobanie w czytaniu Pisma świętego, szczególnie Psalmów. Tę praktykę zachowa aż do śmierci. Jako młoda dziewczyna, Elżbieta przechodziła duchowe wzloty i upadki. Na ten stan duży wpływ miały napięte stosunki z macochą. One też były powodem bolesnych podejrzeń Elżbiety, że ojciec jej nie kocha. Ostatecznie, te niezbyt poprawne stosunki z macochą sprawiły, że szesnastoletnia Elżbieta opuściła rodzinny dom.
Elżbieta była piękną młodą, pełną życia dziewczyną, znała świetnie francuski, dobrze jeździła konno, wykazywała zdolności muzyczne. To wszystko sprawiało, że była mile widzianym gościem na przyjęciach. Jej upodobanie do zabaw i rozrywek szło w parze głęboką wiarą i duchem modlitwy. W uroczej dziewczynie zakochał się bez pamięci William Magee Seton, młody bogaty kupiec. Była to miłość ze wzajemnością. Ślub odbył się 25 stycznia 1794 roku w kościele św. Pawła w Nowym Jorku. Szwagierka Elżbiety, Rebecca Seton była fundatorką protestanckiej organizacji charytatywnej, która później przyjęła nazwę „Protestanckie Siostry Miłosierdzia”. W tej organizacji, bardzo aktywnie działała także Elżbieta, spiesząc z pomocą nieszczęśliwym i biednym.
Elżbieta i William byli szczęśliwym małżeństwem. Bóg obdarzył ich piątką dzieci. W interesach William odnosił duże sukcesy. Jednak w czasie wojny neapolitańskiej stracił wiele statków, a do tego doszły jeszcze zbyt ryzykowne inwestycje, co stało się powodem bankructwa prowadzonej przez niego firmy. Do domu Setonów zajrzała bieda. W trudnym czasie wspierał ich materialnie ojciec Elżbiety. Sytuacja Setonów pogorszyła się po śmierci ojca Elżbiety w roku 1801. Do tego doszła jeszcze gruźlica ukochanego męża. Cierpiąc biedę William obawiał się więzienia z powodu zadłużeń. Dużym oparciem dla Elżbiety w tym trudnym czasie była wiara w Boga. O tych zmaganiach napisała: „Kłopoty zawsze mobilizują mnie do ogromnego wysiłku umysłu i dają mi siłę, która jest niemożliwa w innym czasie… Myślę, że największą szczęśliwością w życiu jest uwolnienie się od trosk światowych”.
Stan zdrowia Williama systematycznie się pogarszał. W roku 1803, dla ratowania życia, Setonowie zdecydowali się na wyjazd do Liworno we Włoszech. Zamierzali zatrzymać się u przyjaciela, z którym Seton prowadził wspólne interesy. Małżonkowie wybrali się podróż z najstarszą córką, pozostałymi opiekowała się Rebecca Seton. Na opłacenie statku wyprzedali srebrne zastawy, wazy, obrazy. Podróż przebiegła bardzo pomyślnie. Po przybyciu na miejsce zetknęli się z twardą rzeczywistością. Ponieważ w tym czasie Nowy Jork nawiedziła żółta febra, stąd też przybysze z tego miasta musieli odbyć kwarantannę. Setonowie odbywali ją w kamiennej wieży. Nie były to odpowiednie warunki dla chorych na gruźlicę. Setonowie spędzili tam 40 dni. To była prawdziwa gehenna. Elżbieta całkowicie oddała się pielęgnacji męża. A gdy brakowało jej sił, kierowała do Boga pytanie, dlaczego tyle cierpienia. Odpowiedź rodziła się w bliskości Boga, któremu całkowicie zaufała.
Czas kwarantanny skończył się. Jednak sprzyjający włoski klimat nie był w stanie zatrzymać postępującej gruźlicy. William zmarł w Pizie, dwa dni po świętach Bożego Narodzenia roku 1803. Miał wtedy 37 lat. Młoda wdowa, czekając na powrót do Ameryki zamieszkała u włoskich przyjaciół, rodzinie Felicchi. Była pod wrażeniem ich głębokiej wiary. Zaczęła razem z nimi odwiedzać katolickie kościoły. Dostrzegła piękno katolickiej wiary. Była pod wrażeniem tajemnicy Najświętszego Sakramentu. Odbyła także pielgrzymkę do znanego w tamtych stronach sanktuarium maryjnego w Montenero. W tym sanktuarium w czasie Mszy świętej zrodziło się postanowienie przyjęcia wiary katolickiej. Postanowienie wprowadziła w czyn po powrocie do Ameryki, do której dotarła 3 czerwca 1804 roku. Gdy zaczęła się wyraźnie skłaniać się ku katolicyzmowi została odsunięta przez protestancką rodzinę i przyjaciół. Protestancki biskup, który miał duży wpływ na nią odradzał jej przyłączenie się do Kościoła katolickiego. W czasie tych duchowych zmagań, Elżbieta modliła się: „Jeśli jestem na słusznej drodze, to daj mi odczuć. Lecz jeśli błądzę, prowadź moje serce do odnalezienia lepszej drogi”.
Podejmując posty prosiła Boga o światło. Została wysłuchana. W Środę Popielcową 14 marca 1805 roku w kościele św. Piotra w Nowym Jorku została przyjęta na łono kościoła katolickiego. Zaś 25 marca przystąpiła do pierwszej Komunii św., sakramentu pozostającego w kościele protestanckim jakby w cieniu. W niedługim czasie w ślady Elżbiety pójdą jej dzieci. Był to dla Elżbiety radosny a zrazem wyjątkowo trudny czas. Za radą i wsparciem arcybiskupa Carrol przeprowadziła się wraz z dziećmi do Baltimore. Tam założyła pierwszą szkołę katolicką w Ameryce. Oddana całym sercem szkole zaczęła dojrzewać duchowo do nowej formy działalności. Gromadziła wokół siebie kobiety myślące podobnie jak ona, dając początki nowemu zgromadzeniu zakonnemu. Pierwsze śluby złożyła w marcu 1809 roku i w tym samym roku przeniosła się do Emmitsburga, gdzie powstało jej najważniejsze dzieło, Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia św. Józefa. Elżbieta i Zgromadzenie przez nią założone koncentrowało się na niesieniu pomocy ubogim, szczególnie zaniedbanym i opuszczonym dzieciom. Zakładała schroniska i szkoły dla sierot.
W tym czasie przechodziła przez wiele trudnych doświadczeń życiowych, wśród, których była gruźlica, która zagnieździła się w jej rodzinie. Pielęgnowała 24 godziny na dobę swoją córkę, która umierała na jej rękach. W niedługim czasie zmarła jej ukochana bratowa Rebecca Seton. W końcu sama Elżbieta zachorowała na gruźlicę. Zmagając się z chorobą prosiła, aby jej łóżko postawiono w miejscu, z którego mogłaby widzieć cały czas tabernakulum z Najświętszym Sakramentem. Przy jej śmierci była jej córka Katarzyna i jej siostry. To do nich wypowiedziała ostatnie słowa: „Bądźcie dziećmi Kościoła. Bądźcie dziećmi Kościoła”. Zmarła w wieku 47 lat.
Do chwały błogosławionych wyniósł ją papież Jan XXIII dnia 17 marca, 1963 r., zaś papież Paweł VI w roku 1975 ogłosił ją świętą. Elżbieta jest pierwszą kanonizowaną obywatelką Stanów Zjednoczonych. Dzieło św. Elżbiety Seton kontynuuje założone przez nią Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia św. Józefa (z książki Wypłynęli na głębię).
JAK ROZPOZNAĆ CHRZEŚCIJANINA?
Poznanie drugiego człowieka, to trudna sprawa. Polskie porzekadło mówi: „Aby kogoś poznać trzeba z nim zjeść beczkę soli’. W dzisiejszych czasach, gdy ze względów zdrowotnych unikamy jej spożywania, to nie wiem, czy przez całe życie uda się nam zjeść z kimś beczkę soli. To powiedzenie ma swoje potwierdzenie w naszej codzienności. Niejeden raz zapewne zawiedliśmy się na „przyjacielu”. Ten „przyzwoity i uczciwy” człowiek, który zdobył nasze zaufanie okazał się w pewnej momencie, w pewnej sytuacji zwykłym draniem, oszustem. Jego słowa, jego uśmiech były zwykłym, maskującym kłamstwem, a jego „przyjaźń” była wyrachowana. Taki wyrachowaniec, wczoraj mizdrzył się do tego, który podpisywał mu czek, a dziś kto inny to robi, dlatego łasi się do niego i udaje przyjaciela. Tacy ludzie budzą obrzydzenie, ale z nimi musimy żyć na co dzień, co więcej nie możemy zwątpić, że kiedyś dostaną lekcję życia, która przywróci im człowieczeństwo. Ludzie zakładający różne maski utrudniają stworzenie autentycznej, przyjaznej wspólnoty międzyludzkiej.
Codzienność ludzi wierzących ma również wymiar religijny i udawanie może być przenoszone do tej sfery życia. Jednak są pewne znaki, po których możemy rozpoznać autentycznego chrześcijanina. Na przykład Jacek nie obnosił się zbytnio ze swoją religijnością. A swoim środowisku był postrzegany jako uczciwy i przyzwoity człowiek. Zawsze można było liczyć na jego pomoc. O swoich bliźnich starał się mówić dobrze. Angażował się w różne akcje charytatywne. Mimo, że nie mówił za wiele o swojej wierze w Chrystusa, to jednak wszyscy wiedzieli, że jest on przyzwoitym chrześcijaninem. Mówiły o tym nie tyle słowa, co czyny. A przeciw faktom nie ma argumentów, jak mówi łacińskie przysłowie. Nasz czyn nie kłamie i mówi kim naprawdę jesteśmy. Jakimi jesteśmy chrześcijanami.
Historia, którą chcę teraz opowiedzieć jest także przekonywującym wyznaniem: Jestem uczniem Chrystusa. Pod patronatem Polskiego Konsulatu w Nowym Jorku odbył się konkurs na projekt strony internetowej o Janie Karskim dla licealistów z sobotnich szkół języka polskiego ze stanów Nowy Jork, New Jersey i Connecticut. Centrala Polskich Szkół Dokształcających z Konsulatem Generalnym w Nowym Jorku oraz Ambasadą RP w Waszyngtonie zorganizowała dla laureatów wyjazd do Waszyngtonu na cały weekend. Wśród wyjeżdżających był Julian Głowacz z parafii Matki Bożej Częstochowskiej w Dolnym Brooklynie. Matka Juliana powiedziała: „Jako rodzice, postawiliśmy jeden warunek: może pojechać jeśli w niedzielę będzie czas na Mszę Świętą. Chociaż otrzymaliśmy ustne zapewnienia, postanowiliśmy znaleźć w Internecie kościół katolicki położony blisko hotelu oraz rozkład Mszy Św. Ostatecznie, wszystkie dzieci rozpoczęły niedzielę Mszą Świętą w Bazylice Niepokalanego Poczęcia”. Rodzice Juliana byli gotowi zrezygnować z wyjazdu syna na ciekawą wycieczkę, gdyby nie było możliwości uczestniczenia we Mszy św. Jest to bardzo klarowne i przekonywujące powiedzenie: „Jestem chrześcijaninem, jestem katolikiem”.
Przekonywującym wyznaniem wiary w Chrystusa jest także autentyczna modlitwa. Wspomniana wyżej matka Juliana mówi o wydarzenie sprzed lat: „Któregoś dnia modliłam się w kościele z moim starszym, może wówczas 4 letnim synem. Podeszła do nas starsza kobieta, pytając jak nauczyć małe dzieci modlitwy, gdyż jej wnuczek wcale nie umie modlić. Odpowiedziałam, że ja w ogóle nie uczę dzieci modlitwy, tylko razem z nimi się modlę. Systematyczność wspólnej modlitwy sprawia, że dzieci wieku 3 – 4 znają na pamięć modlitwy i chcą się modlić”. Oto jeszcze jeden podobny przykład. W Nowy Rok zostałem zaproszony przez rodzinę Konopków na obiad. Przy herbacie usłyszałem dzwonek. Powiedziałem: „Trzeba odebrać telefon”. Nieco zmieszana Aneta spojrzała na mnie i powiedziała, że to nie telefon, tylko budzik w telefonie nastawiony na godzinę 15:00. Przypomina on godzinę Miłosierdzia Bożego, w której trzeba odmówić Koronkę. Wstaliśmy, wyciągnęliśmy różańce i zaczęliśmy odmawiać Koronkę; Aneta z mężem, dziadkowie i trójka małych dzieci. Po zakończeniu modlitwy Stanisław, tata Anety widząc moje zaskoczenie powiedział, że nawet gdy dzieci są same w domu, to na głos dzwonka o godzinie 15:00 zostawiają wszystko i wspólnie odmawiają Koronkę do Miłosierdzia Bożego. I tu dodam, że najstarszy z nich Damian chodzi do czwartej klasy Podstawowej Szkoły. Nawet po tym jednym wydarzeniu nie ma się żadnych wątpliwości, że jesteśmy w rodzinie autentycznych chrześcijan. Tę wiarę widać przede wszystkim we wzajemnej miłości członków rodziny, serdeczności, solidności i uczciwości.
Jest jeszcze jedna kategoria chrześcijan, których rozpoznajemy tylko po metryce chrztu. Gdyby nie ten dokument nikt nie domyślałby się, że ta osoba jest chrześcijaninem. Ten dokument jest bardzo ważny, bo przypomina najważniejsze wydarzenie w życiu naszej wiary. Przypomina, że kiedyś na glebę naszej duszy padło ziarno chrztu świętego, w którym drzemie potężna moc boża, która może przemienić największego grzesznika w świętego, która może nas zbawić. Tak zwany „chrześcijanin z metryki” nosi w sobie boże ziarno, tylko nic nie robi, aby wydało ono plon świętości. To ziarno czeka, aby wydać zbawienny owoc. Do plonowania potrzebne są nieraz łzy nawrócenia, gorycz życiowych zawodów lub błyskawica, która zrzuciła Szawła z konia pod Damaszkiem, a może są potrzebne modlitewne łzy matki i ojca, którzy przynieśli nas kiedyś do kościoła, a na nasze głowy spłynęła woda chrztu świętego i zostały wypowiedziane słowa: N ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Ten chrzest odbija się niejako echem wydarzenia, które miało miejsce prawie dwa tysiące lat temu nad Jordanem, a które Mateusz Ewangelista opisuje tymi słowami: „Jezus przyszedł z Galilei nad Jordan do Jana, żeby przyjąć chrzest od niego. A gdy Jezus został ochrzczony, natychmiast wyszedł z wody. A oto otworzyły Mu się niebiosa i ujrzał Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę i przychodzącego na Niego. A głos z nieba mówił: ‘Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie’”. To wydarzenie zapowiadał prorok Izajasz: „Oto mój Sługa, którego podtrzymuję, Wybrany mój, w którym mam upodobanie. Sprawiłem, że Duch mój na Nim spoczął; On przyniesie narodom Prawo”. Zaś św. Paweł w Liście do Koryntian pisze, że przez chrzest zostaliśmy „uświęceni w Jezusie Chrystusie i powołani do świętości wespół ze wszystkimi, którzy na każdym miejscu wzywają imienia Pana naszego Jezusa Chrystusa, ich i naszego Pana.” Jezus nie potrzebował tego chrztu, bo jest Bogiem, a jako człowiek był bez grzechu. My potrzebujemy tego chrztu, aby nad nami rozległ się głos Boga: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”. W czasie naszego chrztu z pewnością taki głos dał się słyszeć w niebie. Byli tego pewni nasi rodzice, którzy z miłością na nas patrzyli i mówili: „Nasz aniołek”. A dziś, co zostało z tego aniołka? (Kurier Plus 2015).
BYĆ BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM DLA WSZYSTKICH
W książce „Against an Infinite Horizon” ksiądz Ronald Rolheiser wspomina kazanie, w którym zacytował słowa z dzisiejszej Ewangelii: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie” i dodał, że te słowa są wypowiadane nad każdym z nas, każdego dnia. Po Mszy św. podszedł do niego młody mężczyzna, który w zasadzie nie uczęszczał na Mszę św., ale tej niedzieli przyszedł do kościoła, bo znalazł się w wyjątkowej sytuacji. Ks. Ronald pisze: „Ten młody człowiek od dawna nie uczęszczał na Mszę św., ale tej konkretnej niedzieli przyszedł do kościoła, bo przyznał się do winy i czekał na wyrok. Wkrótce miał iść do więzienia. Kazanie uderzyło go w bardzo czuły punkt. Nie wierzył, że Bóg, czy ktokolwiek inny go kocha, a tak bardzo tego pragnął. Jeszcze bardziej bolesna była dla niego świadomość, że nikt nigdy nie był z niego zadowolony, nigdy nie był doceniony: „Ojcze, wiem, że w całym moim życiu nikt nigdy nie był ze mnie zadowolony. Nigdy nie byłem wystarczająco dobry. Nikt nigdy nie cieszył się z tego co zrobiłem”. Ks. Ronald dodaje: „Ten młody człowiek nigdy nie doznał ludzkiej życzliwości i błogosławieństwa, nic dziwnego, że w końcu trafił do więzienia”.
W nawiązaniu do tej historii ks. Rolheiser wspomina swoje doświadczenia wyniesione z rodzinnego domu: „Gdy jako siedemnastoletni chłopiec opuszczałem dom, mój ojciec i matka pobłogosławili mnie. Uklęknąłem na starej podłodze z linoleum w naszej kuchni, a oni położyli ręce na mojej głowie i wypowiedzieli rytualne słowa chrześcijańskiego błogosławieństwa. Czułem za tymi słowami kryje się dużo więcej. Kryje się ich kochające serca i słowa: Kochamy cię bardzo, ufamy ci, jesteśmy z ciebie dumni i błogosławimy ci z całego serca. Jesteś naszym ukochanym dzieckiem, jesteś radością naszego życia. Podejrzewam, że gdyby ten młody człowiek, z którym rozmawiałem, otrzymał takie błogosławieństwo od rodziców lub kogoś bardzo ważnego dla niego na pewno nie trafiłby do więzienia. Na pewno jego serce nie byłoby zranione tak boleśnie. Tak wielu ludzi cierpi z powodu braku takiego błogosławieństwa. Tak wiele smutku wdziera się w życie ludzi, bo nikt nie cieszy się ich obecnością ani tym co robią. Kiedy ostatnio odczułeś, że jesteś kimś, w kim ludzie i Bóg ma upodobanie, cieszą się twoją obecnością, twoim istnieniem, twoimi dziełami?”
Prorok Izajasz mówi o słudze, w którym Bóg ma upodobanie: „Oto mój Sługa, którego podtrzymuję, Wybrany mój, w którym mam upodobanie. Sprawiłem, że duch mój na Nim spoczął; on przyniesie narodom Prawo. Nie będzie wołał ni podnosił głosu, nie da słyszeć krzyku swego na dworze. Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi ledwo tlejącego się knotka, on rzeczywiście przyniesie Prawo”. To proroctwo spełniło się Jezusie Chrystusie o czym czytamy w Ewangelii na niedzielę Chrztu Pańskiego: „A gdy Jezus został ochrzczony, natychmiast wyszedł z wody. A oto otworzyły się nad Nim niebiosa i ujrzał ducha Bożego zstępującego jak gołębica i przychodzącego nad Niego. a oto głos z nieba mówił: ‘Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie’”.
W tajemnicę „upodobania Bożego” wszyscy jesteśmy włączani przez chrzest. O którym mówią Dzieje Apostolskie: „Gdy Piotr przybył do domu setnika Korneliusza w Cezarei, przemówił w dłuższym wywodzie: ‘Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby, ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie’”. Przez chrzest Bóg wyciąga nad nami błogosławiące ręce i mówi: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”. Kiedyś na głowę każdego z nas spłynęła woda chrztu św. i zostały wypowiedziane słowa: „Ja Ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. W chrzcie Bóg z radością przyjmuje nas jako swoich umiłowanych synów i córki. Następnie posyła nas, abyśmy byli źródłem błogosławieństwa dla innych. Ukazywali innym miłość Boga w dziele przebaczenia i pojednania. W święto Chrztu Pańskiego widzimy radość Ojca w Jego umiłowanym Synu i skierowaną do każdego z nas w formie błogosławieństwa Nieba.
Światło bożego błogosławieństwa, które zapłonęło w czasie chrztu świętego może był przytłumione przez różne okoliczności naszego życia jak i też przez nas samych, jak to miało miejsce w życiu Romana Zięby. Będąc managerem dobrze prosperującej firmy, kilka lat temu przeżył utratę wszystkiego, co wówczas miało dla niego wartość, w tym także rodzinę. Za przemyt z czasów młodości trafił do więzienia. Dziś wspomina tamte wydarzenia jako początek prawdziwego swojego życia. Obecnie pielgrzymuje po całym świecie, pisze ikony, modli się i szuka odpowiedzi na zasadnicze pytania o sens życia. W książce „Krzyż Ameryki” pisze: „Z przepracowania dopadła mnie depresja. Miałem próbę samobójczą. Chory umysł podpowiadał, że nie ma nikogo, że żona mnie nie kocha. Cierpiąc w więzieniu, myślałem, że nie da się niżej upaść. Teraz ból był jeszcze większy. Ogarnęła mnie ciemność. Ale już wiedziałem, że istnieje ta iskra…. Dziś opisuję to w pięknych słowach, ale wtedy przecież tak nie było. Skrajne zmiażdżenie, ciemność. I pamiętam, że z tego dna rozpaczy i cierpienia wydobył się mój krzyk. I to nie był krzyk w pustkę. Wyraźnie to pamiętam. Ja krzyczałem do kogoś”. Została mu pewność istnienia iskry, która rozdmuchał w płomień, ogarniający nas w czasie chrztu. Jego krzyk rozpaczy, nie był krzykiem beznadziei, bo krzyczał do Kogoś i wierzył, że ten krzyk dojdzie do Chrystusa, z którym chrzest związał go na wieczność. W poszukiwaniu pełniejszego blasku tego światła wyruszył na szlak pielgrzymkowy, rozpoczynając od grobu św. Jana Pawła II w Rzymie.
W jednym z wywiadów powiedział: „Jestem chyba szczęściarzem, bo po prostu wiem, że doświadczenie bólu, samotności, najgorszego cierpienia przeżyte z Bogiem już nie jest ani pustką, ani cierpieniem, ani samotnością, ale jest czymś zupełnie przeciwnym. Wtedy bardzo mocno wróciło we mnie – może tłumione, może chowane przed samym sobą – uczucie miłości do mojej żony. To jest bardzo trudne. Nasze światy, zwłaszcza dzisiaj, po tych wszystkich latach, są bardzo odległe. Ale wbrew temu czuję, że dzieje się coś niezwykłego. Moja droga jakby odnalazła kierunek. Może teraz zaczyna się najtrudniejszy etap. Wiem, że to, co przede mną, będzie wymagało ofiary. Owocne to pół roku w drodze… Idąc tygodniami przez pustynie, przez wielkie miasta i niekończące się pola kukurydzy, z różańcem w ręku – miałem możliwość jeszcze raz głęboko wejść w swoje życie i ponownie zapytać Pana Boga o moją powinność, o moje powołanie i o to, jaka jest moja przyszłość. Wyraźnie usłyszałem, że moim powołaniem jest bycie mężem i ojcem”.
W świetle błogosławieństwa, „upodobania” wypowiedzianego nad nami w czasie chrztu św. pełniej odkrywamy nasze ziemskie powołanie i otrzymujemy moc jego pełnej realizacji w ziemskiej rzeczywistości i ostatecznego spełnienia w wieczności (Kurier Plus 2020).