|

2 niedziela po Bożym Narodzeniu Rok A

W BOŻEJ OPIECE

 Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga, Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego, którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. Jan daje o Nim świadectwo i głośno woła w słowach: „Ten był, o którym powiedziałem: Ten, który po mnie idzie, przewyższył mnie godnością, gdyż był wcześniej ode mnie”. Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali łaskę po łasce. Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. Boga nikt nigdy nie widział. Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, o Nim pouczył (J 1,1-18).

Papież Paweł VI, będąc jeszcze arcybiskupem Mediolanu miał zwyczaj wizytowania wiernych. Pewnego razu odwiedził starszą kobietę, która mieszkała we własnym, wygodnym domu. „Jak się pani czuje?” – zapytał arcybiskup. „Nie tak źle” – odpowiedziała kobieta- „Mam co jeść, w mieszkaniu ciepło, nie choruję”. „Ma pani zatem powody, aby czuć się szczęśliwą” – zauważył arcybiskup. „Nie, nie jestem szczęśliwa” – z płaczem odpowiada kobieta- „Mój syn z rodziną nigdy mnie nie odwiedza. Umieram z samotności”. Wspominając to wydarzenie papież napisał: „Dostatek żywności, ciepły kąt, to za mało, aby człowiek poczuł się szczęśliwy. Ludzie potrzebują czegoś więcej. Potrzebują obecności i miłości drugiej osoby. Chcą, aby o nich pamiętano. Pragną, aby inni ciągle ich upewniali, że są oni bardzo ważni w ich życiu i zawsze o nich pamiętają”.

Szukamy zatem ludzkiej przyjaźni, życzliwości i obecności drugiego człowieka w naszym życiu. Czujemy się szczęśliwi, gdy to wszystko odnajdujemy. Jednak okazuje się, że nasze oczekiwania sięgają jeszcze dalej. Drugi człowiek nie jest w stanie do końca zaspokoić naszych pragnień, wypełnić do końca pustki, która staje się naszym udziałem, niezależnie od tego jak wielu przyjaciół mamy wokół siebie. Szczególnie jesteśmy bezradni wobec samotności, pustki jakiej doświadczamy w obliczu nieuchronnego cierpienia i zbliżającej się śmierci. Czy jest ktoś, kto byłby w stanie zapełnić tę samotność swoją obecnością? – pyta człowiek. A odpowiedzią na to pytanie jest odwieczne ludzkie szukanie Boga. Człowiek przeczuwał, że to w Nim spełnią się jego pragnienia. W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy: „Pragnienie Boga jest wpisane w serce człowieka, ponieważ został on stworzony przez Boga i dla Boga” (27). Bóg wpisał w naszą naturę pragnienie, które On sam tylko może zaspokoić. Jest to potrzebne, aby człowiek szukał i odnajdywał Bożą obecność.

Rzeczywiście, od zarania swych dziejów człowiek szukał Boga i odnajdywał Go na różne sposoby. Poznawał Go przez wspaniałość stworzeń, które często mylił z samym Stwórcą. I w swej nieświadomości oddawał pokłon słońcu jako swemu Bogu. A Bóg zapewne z wyrozumieniem spoglądał na ludzką pomyłkę i zsyłał więcej światła, aby ten coraz pełniej odkrywał swego Stworzyciela. Także przez swoich wysłanników Bóg kierował do człowieka swoje słowo. I tak powstało niepowtarzalne dzieło jakim jest Biblia. Jest to słowo Boże skierowane do człowieka. Poprzez swoje słowo Bóg upewniał człowieka, że nie jest on sam nawet wtedy, gdy „będzie przechodził przez ciemną dolinę śmierci”.

W czasach pełni Słowo Boże objawiło się człowiekowi w tajemnicy wcielenia. Św. Jan Ewangelista pisze: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, a tego, co się stało. W nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła”. To Słowo przybrało bardzo konkretny, ludzki kształt: „Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen laski i prawdy”.

W przybliżeniu prawdy wcielenia Słowa Bożego posłużę się epizodem z życia pisarza francuskiego Antoine de Saint- Exuperego, który jest autorem, między innymi znanej książki „Mały książe”. Kochał on swoją ojczyznę Francję. W czasie okupacji niemieckiej był gotowy zrobić wszystko, aby przyczynić się do jej wyzwolenia spod okupacji. Walczył piórem, ale wydawało mu się, że jest to za mało, chciał aktywnie walczyć z bronią w ręku. Przyjaciele mu odradzali, mówiąc, że swoim pisaniem może także skutecznie przyczyniać się do wyzwolenia ojczyzny. Proponowano mu bezpieczną pracę, gdzie mógłby spokojnie tworzyć, pisać. Exupery w swoich postanowieniach pozostał nieugięty. A na wszelkie namowy i pytania, co będzie z jego pisaniem odpowiedział: „Jeśli tego nie zrobię, nie będę mógł także pisać”. Po czym dodał: „Słowo musi się stać ciałem”. Ostatecznie wyrażono zgodę. Exupery dokonywał zwiadowczych lotów. Pewnego dnia, roku 1944 nie wrócił do bazy. Słych o nim zaginął. Prawdopodobnie jego mały samolot został zestrzelony nad morzem przez niemiecki myśliwiec. Exupery mógł napisać grube tomy o patriotyzmie, z pewnością niektórzy byliby tym poruszeni, ale jego czyn powiedział wiele więcej aniżeli same słowa.

Przez podobieństwo do powyższego zdarzenia możemy spojrzeć na tajemnicę wcielenia, oczywiście w innej skali, innym wymiarze. Wcielenie Syna Bożego objawiło nam więcej, aniżeli słowa. Bóg stał się jednym z nas. Boża światłość zapłonęła niespotykanym blaskiem na drogach ludzkiego pielgrzymowania. Ta światłość sprawia, że możemy najpełniej odkryć tajemnicę obecności Boga w naszym życiu. Zanurzeni w tym blasku nie możemy się czuć samotni i opuszczeni.

Viktor Frankl więzień hitlerowskich obozów koncentracyjnych w książce pt. „Men’s Search for Meaning” pisze: „Budzący się dzień ogarniał cały świat przejmująca szarością; nad nami ciążyło szare niebo; w bladym blasku budzącego się dnia widać było szary śnieg; w szary łachman ubrany był kolega więzień. Ta szarość przytłaczała swym ciężarem popychała ku rozpaczy i zniechęceniu”. Aż nagle, w tej szarości pojawił się element, który ożywił ten nieludzki pejzaż. „W pewnym momencie dostrzegłem na horyzoncie płonące światła w chacie rolnika. Był to cudowny obraz wymalowany kolorami nadziei i radości. Przebijał się przez szarość otaczającej rzeczywistości i jasnością wypełniał duszę”. Frankl wspomina, że to doświadczenie radykalnie zmieniło jego więzienne życie. Stało się źródłem nadziei, w miejsce poprzedniej rozpaczy.

Jakże bliskie jest to doświadczenie słowom w zacytowanym na wstępie fragmencie Ewangelii: „W nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła”. Słowo Wcielone jawi się na horyzoncie naszego życia jako światłość ogromna, niesie radosną nadzieję, która ma moc spełnienia (z książki „Nie ma innej Ziemi Obiecanej).

MĄDROŚĆ Z WYSOKA

Mądrość wychwala sama siebie, chlubi się pośród swego ludu. Otwiera swe usta na zgromadzeniu Najwyższego i ukazuje się dumnie przed Jego potęgą. Wyszłam z ust Najwyższego i niby mgła okryłam ziemię. Zamieszkałam na wysokościach a tron mój na słupie z obłoku. Przed wiekami, na samym początku mię stworzył i już nigdy istnieć nie przestanę. W świętym przybytku, w Jego obecności, zaczęłam pełnić świętą służbę i przez to na Syjonie mocno stanęłam. Podobnie w mieście umiłowanym dał mi odpoczynek, w Jeruzalem jest moja władza. Zapuściłam korzenie w sławnym narodzie, w posiadłości Pana, w Jego dziedzictwie (Syr 24,1-4.9-12).

Podczas spotkania rady parafialnej zjawił się nagle anioł i powiedział do przewodniczącego: „Za twoje poświecenie, przykładne życie, miłość bliźniego Bóg chce cię wynagrodzić. Możesz wybrać jedną z trzech wartości: bogactwo, mądrość lub urodę”. Przewodniczący natychmiast zdecydował się na mądrość. „W porządku. Już to otrzymałeś” – powiedział anioł i znikł. Wszystkie oczy zwróciły się na przewodniczącego. Oczekiwali na jego mądre słowo. Ale ten uparcie milczał. W końcu jeden z obecnych powiedział do niego: „Powiedz coś”. Przewodniczący rozejrzał się niepewnie dookoła i powiedział: „Powinienem wybrać pieniądze”.

Powyższa anegdota jest zawsze aktualna, bo zawsze są ludzie, którzy uważają, że mądre ułożenie życia, to przede wszystkim zabezpieczenie materialnie. Nie brakuje także ludzi, którym bogactwo i władza mieszają się z mądrością. Bogaty, albo będący przy władzy, gdy plecie nawet największe głupstwa, to znajdzie wśród swoich pochlebców takich, którzy będą bić pokłony przed mądrością głoszoną przez niego. To może się w człowieku tak zakorzenić, że władza ustanie, pieniędzy nie będzie a on z przyzwyczajenia przed głupotą będzie bił pokłony.

34 lata po śmierci Mao Tse-Tunga, komunistycznego przywódcy Chin odwiedziłem to państwo.  Ku memu zaskoczeniu, na placu Tiananmen, gdzie Mao proklamował Chińską Republikę Ludową spotkałem ludzi, którzy z nabożną czcią rozprowadzali tak zwaną „Czerwoną książeczkę” Mao Tse-Tunga, w której to przywódca Chin zawarł swoja „mądrość” odnośnie urządzenia komunistycznego państwa, jak i samych Chińczyków.  Między innymi chciał w pełni zmilitaryzować życie społeczne, a w ramach rewolucji kulturalnej zniszczyć starożytną kulturę Chin. W ramach reformy społeczeństwa zapędził inteligencję do pracy na polach ryżowych. Takich idiotycznych pomysłów w tej książęce możemy znaleźć bez liku. Za życia Mao, cały naród był przymuszony do oddawania hołdu „mądrości” chińskiego przywódcy. I tak się ta „mądrość” zakorzeniła, że dziś niektórzy nie mogą bez niej żyć.

Prawdziwa mądrość, czy wiedza są nieodzowne, aby mądrze i dobrze przejść przez życie. Mądrość i wiedza zawsze były i są w cenie. Nawet mają wymierną cenę, o czym mówi poniższe wydarzenie. Henryk Ford, właściciel fabryki samochodów zwrócił się do geniusza w dziedzinie elektryczności Charliego Steinmetza o zbudowanie generatora dla fabryki. Generator świetnie pracował, ale pewnego dnia przestał działać. Żaden z pracowników nie był w stanie go uruchomić. Ford wezwał, zatem Steinmetza. Genialny konstruktor pracował z innym mechanikami kilka godzin i generator zaczął działać. Steinmetz wystawił rachunek na 10 000 dolarów. Zaskoczony Ford zapytał, dlaczego ten rachunek jest tak wysoki. Steinmetz odpowiedział: „Za pracę przy naprawie 10 dolarów, a za wiedzę, co naprawić 9 990 dolary”.

Możemy to powyższe zdarzenie odnieść do naszego życia. Mozolimy się w tym życiu określoną ilość lat. I w tym wymiernym aspekcie możemy porównywać życie. Jeden żyje dłużej inny krócej. Zarówno głupi jak i mądry może dożyć 100 lat. Najważniejsza jest jednak nie długość, ale jakość tego życia, mądrość życia. Mądrości życia nie mierzy się ani ilorazem inteligencji, ani tytułem naukowym. Zarówno człowiek o wysokim ilorazie inteligencji, jak i człowiek z tytułem doktora mogą bardzo głupio przeżyć swoje życie. Prawdziwą mądrość życia możemy odnaleźć u jego źródła. Zacytowana na wstępie tych rozważań Księga Syracha wskazuje na źródło tej mądrości: „Wyszłam z ust Najwyższego i niby mgła okryłam ziemię”. Podobna wskazówkę odnajdziemy w Księdze Mądrości: „Modliłem się i dano mi zrozumieć, przyzywałem i przyszedł na mnie duch Mądrości. Przeniosłem ją nad berła i Trony i w porównaniu z nią za nic miałem bogactwa, któż by poznał Twój zamysł, gdybyś nie dał Mądrości, nie zesłał z wysoka Świętego Ducha swego?” Ta mądrość zawarta jest w najpopularniejszej księdze świata, jaką jest Biblia. A jest to mądrość, która traktuje człowieka w najprawdziwszym i najpełniejszym jego wymiarze, to znaczy doczesnym i wiecznym.

W najdoskonalszej i bardzo konkretnej formie mądrość Boża przyszła do nas w Słowie, o którym mówi Ewangelia z dzisiejszej niedzieli: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga”. Przez to Słowo mądrości wszystko się stało: „Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało”. A zatem i mądrość życia stąd bierze początek. Ta mądrość jest światłością dla każdego człowieka. Jest to światłość, które rozświetla najgłębsze mroki naszego życia. Rozświetla nawet mrok śmierci, ukazując pełnię życia, na którą składa się doczesności wieczność.  „W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła”. Człowiek jednak może ulec omamieniu własną mądrością i może nie dostrzec tej najważniejszej mądrości zstępującej z nieba: „Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli”. Lecz ci, którzy przyjmują Słowo i żyją według mądrości tego Słowa mają moc przemiany na miarę dzieci Bożych: „ Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi”.

Przyjmując światło bożej mądrości nadajemy piękniejszy kształt naszej doczesności, które w mocy Słowa staje się wiecznością. Pięknie o tym pisze polski poeta Ernest Bryl w wierszu „Gdy uciekali”

„Gdy uciekali nocą przez pustynię,

Jakież to skarby zabrali ze sobą?

I w co wierzyli, że nigdy nie zginie?

Wzięli ze sobą tylko Boskie Słowo.

Czemu byli tak silni, choć byli tak słabi?

Czy skrył ich dym kadzidła, mirra ich sławiła?

I co takiego nieśli, że chciano ich zabić? Nic.

Tylko żywe Słowo, które Bogiem było.

Dlatego wciąż ścigani, wciąż niezwyciężeni,

idą przez nasze drogi codziennie od nowa.

Nie przyniosą nam złota, które życie zmieni,

lecz to, co zmienia wieczność:

ŻYWE BOSKIE SŁOWA … (z książki Bóg na drogach naszej codzienności).

POTĘGA SŁOWA

Jako wybrańcy Boży – święci i umiłowani – obleczcie się w serdeczne współczucie, w dobroć, pokorę, cichość, cierpliwość, znosząc jedni drugich i wybaczając sobie nawzajem, jeśliby ktoś miał coś do zarzucenia drugiemu: jak Pan wybaczył wam, tak i wy. Na to zaś wszystko przywdziejcie miłość, która jest spoiwem doskonałości. a w sercach waszych niech panuje pokój Chrystusowy, do którego też zostaliście wezwani w jednym Ciele. I bądźcie wdzięczni. Słowo Chrystusa niech w was mieszka w całym swym bogactwie: z całą mądrością nauczajcie i napominajcie siebie, psalmami, hymnami, pieśniami pełnymi ducha, pod wpływem łaski śpiewając Bogu w waszych sercach. A cokolwiek mówicie lub czynicie, wszystko niech będzie w imię Pana Jezusa, dziękując Bogu Ojcu przez Niego. Żony, bądźcie poddane mężom, jak przystało w Panu. Mężowie, miłujcie żony i nie okazujcie im rozjątrzenia. Dzieci, bądźcie posłuszne rodzicom we wszystkim, bo to jest miłe w Panu. Ojcowie, nie rozdrażniajcie waszych dzieci, aby nie traciły ducha (Kol 3, 12-21).

Słowa odgrywają w naszym życiu ogromną rolę, zarówno pozytywną jak i negatywną. Mogą nieść radość lub smutek, miłość lub nienawiść, życie lub śmierć, nadzieję lub rozpacz, mogą sprowadzać na dobre drogi lub manowce życia, nieść wojnę lub pokój itd. Można by tak wyliczać prawie w nieskończoność. Zamiast tej wyliczanki przytoczę wydarzenie, które mówi o potędze słowa. Jeden z profesorów miał wykład dla studentów na ten temat. Mówił o ogromnym wpływie słowa na nasze życie, na kształtowanie się relacji międzyludzkich. W trakcie wykładu jeden ze studentów wstał i powiedział, że to przesada. Słowo nie ma aż tak wielkiego wpływu na nasze życie. A wtedy profesor skarcił go ostrymi słowami: „Siadaj durniu, kto cię pytał o zdanie?” Na sali zapanowała cisza i konsternacja. Zdziwieni studenci ze zdumieniem patrzyli na profesora, a skarcony student pobladł ze złości, głosem pełnym nienawiści powiedział: „To wstyd i hańba, aby profesor tak traktował swoich studentów!” „Bardzo pana przepraszam, poniosło mnie tylko. Proszę stokrotnie o wybaczenie mi tego wybryku, bardzo mi przykro, że pana uraziłem” – powiedział profesor. Po tych słowach w sali zapanował spokój, nawet skarcony student pozytywnie przyjął przeprosiny i wewnętrznie się uspokoił. Po czym profesor wyjaśnił: „Widzicie, moi kochani, parę słów wystarczyło, aby wywołać w człowieku burzę, i parę słów sprawiło znów, że burza ucichła; czyż to nie potęga słów?” Świadomi potężnego wpływu słowa na nasze życie winniśmy brać za nieodpowiedzialność. Wyznając przed Bogiem swoje grzechy na początku Mszy św. mówimy: „Spowiadam się…, że zgrzeszyłem myślą, mową i uczynkiem”. Jakże często grzechy słowa jak oszczerstwo, plotka, obmowa stają się najcięższymi grzechami przeciw Bogu i bliźniemu.

Słowo jest ważne również z tego w względu, że jest nośnikiem rzeczywistości, która odgrywa w naszym życiu ogromną rolę. Słowa, które składają się na język, to coś więcej aniżeli tylko słowa. To rzeczywistość, w której żyjemy, która nas wypełnia i wtapia w pewien krąg wartości, które nadają naszemu życiu nową jakość, czyniąc nas cząstką tej rzeczywistości. Pięknie o tym pisze Teresa Siedlar – Kołyszko w książce pt. „Byli, są. Czy będą…?” Oto kilka fragmentów z tej książki, w których Polacy z Białorusi mówią o umiłowaniu polskiej mowy. Wypowiedź pani Cezaryny: „Tak, ale ja urodziła się za sowieckiej wiasti, i tylko, że czuję ja te moje korzenie, i tak lubię tę polską mowę. Nasze babcie rozmawiały jeszcze tylko po polsku. Tak lubię słuchać, jak w telewizorze coś jest po polsku, wszystko rzucam i słucham, tylko słucham… Ta mowa polska taka piękna, taka łagodna, przyjemna dla nas. Ja była w Polsce raz tylko, już dawno to było, jak ja tam była, Boże święty, dusza bolała, od płaczu i od radości. Teraz jechać nie mogę, bo choruję i operacje dwie miałam. Mam ja siostrę w Barcicach koło Nowego Sącza. Jakże tam pięknie. Ja nie umiem tak dobrze opowiedzieć po polsku, jak tam pięknie, jak mnie dobrze było (…). Dwa lata temu, jak był jeszcze ksiądz Jerzy, to wykładano polską mowę, ale teraz nie ma kto uczyć. A to taka piękna, piękna ta polska mowa, najpiękniejsza z wszystkich, szkoda wielka. Ja, wie Pani, jak pojechałam do siostry do Polski, tośmy sobie tylko po polsku rozmawiały. Jak to miłe było dla mnie, było, ale przeszło…”. Ks. Stanisław Łapan dodaje: „Ludzie nawykli modlić się po polsku, oni nawet tak dobrze nie mówią, jak pięknie się modlą, bo dla nich język polski jest jakby święty, kościelny, Boży. Wciąż pamiętają wszystkie modlitwy, pieśni, obrzędy, nabożeństwa, wszystko, zarówno na pogrzeby, jak i na chrzty, śluby, tak samo nabożeństwa różańcowe, majowe, do Serca Pana Jezusa. Wszystko. Mamy takie śpiewniki i modlitewniki, wydrukowane w Grodnie, że są tam pieśni po polsku, a są po polsku, ale cyrylicą napisane, więc kto nie zna alfabetu łacińskiego, czyta sobie w cyrylicy, a brzmi to przecież w ich polskim języku”.

Dla tych ludzi mowa polska brzmi tak pięknie również dlatego, że jest ubogacona wartościami chrześcijańskimi, które w polskiej kulturze mają niepowtarzalny charakter. Największym skarbem ludzkości są słowa Boga. Księga ze Jego słowem jest księgą świętą i nazywamy ją Pismem Świętym. Słowa Boga niosą tylko miłość, dobroć, sprawiedliwość, nadzieję wszystko to czyni życie człowieka pełniejszym i piękniejszym. Są to wartości wieczne i nieprzemijające. Słowo Boga ma moc zbawienia człowieka. W tym słowie jest mądrość Boża, o której biblijny Syracydes pisze: „Mądrość wychwala sama siebie, chlubi się pośród swego ludu. Otwiera swe usta na zgromadzeniu Najwyższego i ukazuje się dumnie przed Jego potęgą: Wtedy przykazał mi Stwórca wszystkiego, Ten, co mnie stworzył, wyznaczył mi mieszkanie i rzekł: ‘W Jakubie rozbij namiot i w Izraelu obejmij dziedzictwo’”. Słowo mądrości bożej niesie człowiekowi zbawienie, wyzwala z niewoli grzechu i śmierci. To słowo kształtowało lud boży, z którego miał wyjść Mesjasz. Słowo miało stać się ciałem. To była Dobra Nowina na spełnienie, której ludzkość czekała z utęsknieniem. Dobra Nowina inaczej Ewangelia według św. Jana mówi o tym spełnieniu: „Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy”. Słowo stało się ciałem w Betlejem. Bóg stał się obecny wśród swego ludu w niespotykany do tej pory sposób. Chrystus, Wcielone Słowo Boże przyszło do swoich, ale swoi Go nie przyjęli, zaś „Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego, którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili”.

Bóg przemawiał do człowieka przez swoje stworzenia, przez proroków i ostatecznie Jego Słowo stało się ciałem w osobie Jego syna Jezusa Chrystusa. Chrystus stał się jednym z nas. Przyszedł w ludzkiej rodzinie i żył między nami. Przyjmując ludzką naturę ukazał wielkość naszego człowieczeństwa. W Nim Bóg jest z nami. W Chrystusie staliśmy się dziećmi bożymi. „Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali”. W nas samych słowo Chrystusa ma stać się ciałem. Jego słowa mają nadawać kształt naszemu życiu, które w Chrystusie osiąga wieczną pełnię. Za to wszystko dziękujmy Bogu słowami św. Pawła z listu do Efezjan: „Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa, który napełnił nas wszelkim błogosławieństwem duchowym na wyżynach niebieskich w Chrystusie (z książki W poszukiwaniu mądrości życia).

ŚWIĘTY PIOTR KLAWER

Chrystus, wcielone Słowo Boga przychodzi na ziemię, aby obdarzyć człowieka życiem, które nie ma końca i światłem, które odkrywa najgłębsze tajemnice ludzkiego życia. Każdy jest powołany do napełnienia się tym światłem, aby mógł stać się latarnią dla bliźniego. Wśród wielu powołanych pojawiają się ludzie szczególnej jasności. Jest nim Jan Chrzciciel. Nie miał on jasności sam z siebie, ale był świadkiem światłości zstępującej z nieba. Zaświadczył o niej swoim życiem i słowem, po to by wszyscy uwierzyli. W XVI wieku Piotr Klawer był przekonywującym świadkiem bożej światłości. Zaniósł on światło i nadzieję dla ludzi najbardziej upodlonych i znieważonych. Byli to afrykańscy Murzyni sprzedawani do Ameryki jako niewolnicy. Piotr Klawer był dla tych zniewolonych nieszczęśników świadkiem miłości Bożej przychodzącej w Słowie. Piotr dawał świadectwo nie tylko słowem, ale przede wszystkim czynem.

Piotr Klawer przyszedł na świat 26 czerwca 1580 r. w niewielkiej katalońskiej wiosce Verdu w Hiszpanii. Jego rodzice, Piotr i Anna należeli do zamożniejszych rolników we wsi. Piotr przyswoił sobie w rodzinie takie cechy jak pobożność, uczciwość, pracowitość i umiłowanie wolności. Nie mając jeszcze 13 lat boleśnie przeżył śmierć matki i starszego brata. Po ukończeniu średniej szkoły Piotr wstąpił do kolegium Jezuitów w Barcelonie. W niedługim czasie poprosił o przyjęcie do zakonu. 22-letni młodzieniec z wielką gorliwością i zapałem rozpoczął w 1602 roku w Tarragonie w pobliżu Barcelony nowicjat. Dwa lata później złożył śluby zakonne ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Następnie został wystany na studia do Gerony. W dniu ślubów zakonnych Piotr zapisał w dzienniczku duchowym: „Ponieważ ofiarowałem siebie Bogu…aż do śmierci muszę Mu służyć, zdając sobie sprawę, że jestem jak niewolnik, którego cała praca ma być skierowana na służbę swojego Pana i który musi starać się całą duszą, ciałem i umysłem podobać się Jemu we wszystkim”.

W latach 1605-1608 Piotr studiował na Majorce filozofię. Tutaj spotkał podeszłego w latach brata świętego Alfonsa Rodrigueza, który był furtianem. Brat przez swoją pobożność, pokorę, dobroć i chęć służenia bliźnim zyskał powszechny szacunek. Służąc bliźniemu miał świadomość, że służy samemu Chrystusowi. Słyszano nawet, jak brat idąc do drzwi, aby je otworzyć dla przychodzących, mówił: „Idę Panie”. Między 74-letnim bratem Alfonsem a 25- letnim Piotrem zawiązała się nić duchowej sympatii. Po wpływem tej przyjaźni Piotr Klawer zobaczył jasno pole swej działalności apostolskiej. A była nim praca wśród niewolników murzyńskich w Ameryce Południowej. Piotr zgłosił przełożonemu chęć wyjazdu do tej pracy. W styczniu 1610 r., zaledwie po 14 miesiącach studiów teologicznych w Barcelonie, Piotr Klawer otrzymał list od prowincjała, który kierował go do niedawno utworzonej prowincji Nowego Królestwa Granady w Ameryce Południowej.

Piotr niezwłocznie udał się w drogę, zatrzymując się w Sewilli, bogatym mieście portowym. Tutaj po raz pierwszy zobaczył niewolników murzyńskich, traktowanych w nieludzki sposób. Wywarło to na nim wstrząsające wrażenie. 15 kwietnia 1610 r. odpłynęła z Sewilli do Ameryki hiszpańska flota wojenna. Na jednym z okrętów, noszącym imię świętego Piotra, płynął Piotr Klawer wraz z trzema towarzyszami. Dwa miesiące później flota dotarła do celu. Jezuici zostali przyjęci przez współbraci i zamieszkali w kolegium, założonym sześć miesięcy wcześniej. Tutaj Piotr Klawer poznał ojca Alfonsa de Sandoval, który poświęcił się pracy wśród niewolników. Z pewnością to spotkanie wpłynęło na kształt posługi duszpasterskiej Piotra wśród niewolników. Jednak największy wpływ na decyzje Piotra miało osobiste zetknięcie się z okropnościami niewolniczej rzeczywistości. Niewolników przywożono z Afryki tysiącami. Traktowano ich jak zwierzęta, a dla własnego usprawiedliwienia, handlarze niewolnikami powtarzali, że Murzyni nie mają duszy, a zatem nie są w pełni ludźmi. Murzyni byli przewożeni w okropnych warunkach. Mówi się, że w czasie przewozu w ciemnych i brudnych ładowniach umierało 15-20 %. Osłabionych chorobą, nierokujących nadziei wyleczenia wyrzucano po prostu do morza na pożarcie rekinom. Nie lepiej byli traktowani niewolnicy po sprzedaniu nowym panom. Oblicza się, że w ciągu czterech wieków niewolnictwa, do Ameryki zostało przywiezionych od 10 do 15 milionów Afrykańczyków. Do Kartageny tam, gdzie najdłużej duszpasterzował Piotr Klawer przywieziono około miliona niewolników, którzy zostali sprzedani do Kolumbii, Panamy, Wenezueli, Ekwadoru i Peru.

Piotr Klawer widząc okropności niewolnictwa robił wszystko, co było w jego mocy, aby ulżyć nieszczęśnikom. Nie miał za sobą wyraźnego wsparcia Kościoła, który oficjalnie potępił niewolnictwo dopiero w roku 1839. Piotr miał także przeciw sobie handlarzy niewolnikami. Święty nie pisał traktatów przeciw niewolnictwu ani nie atakował otwarcie struktur, wobec których czuł się bezsilny. Zaczął zwalczać ten system czynami, darząc niewolników miłością i szacunkiem. Wstawiał się za nimi u ich właścicieli i troszczył się o ich potrzeby materialne. Głosił im prawdę o Chrystusie, który nadaje sens życiu.   Tak będzie czynił przez 38 lat. Piotr chciał służyć Murzynom jako brat zakonny, dlatego nie zabiegał o kapłaństwo. Jednak pod naciskiem przełożonych 19 marca 1616 r. w katedrze kartageńskiej przyjął święcenia kapłańskie. Sześć lat później składając profesję zakonną przed formułą ślubów napisał: „Miłości, Jezu, Maryjo, Józefie, Ignacy, Alfonsie, Tomaszu, Wawrzyńcze, Bartłomieju, święci moi, patronowie moi, mistrzowie i orędownicy moi i moich drogich Murzynów, wstawiajcie się za mną” A na końcu się podpisał: „Piotr Klawer, niewolnik niewolników murzyńskich na zawsze”.

W tym czasie przybywało do Kartageny corocznie od 12 do 14 statków z Murzynami. Każdy z nich przewoził od 300 do 600 niewolników. Gdy tylko pojawiały się na horyzoncie, Piotr Klawer spieszył na pomoc niewolnikom. Dostarczał nowoprzybyłym niewolnikom żywności, napojów, leków. A najważniejsze, że ci sponiewierani, wystraszeni i wycieńczeni ludzie spotkali wyciągniętą życzliwie rękę i uśmiechniętą twarzą. Wraz z tą pomocą przychodziło do nich słowo Boże. Piotr Klawer głosił katechezy, przygotowujące do chrztu. Nauczał ich o dobrym Bogu, Zbawicielu. Niewolnicy nie wszystko mogli pojąć, ale postawa oddania i miłości Piotra, była najważniejszym argumentem za przyjęciem przychodzącego Słowa Bożego. Piotr osobiście opiekował się chorymi niewolnikami. Świadkowie mówili, że widzieli jak całował rany niewolników, spowodowane kajdanami i łańcuchami. Piotr poświęcając się bez reszty swoim podopiecznym prowadził bardzo intensywne życie duchowe. Oddawał się surowej ascezie. Wiele pościł, czuwał nocami i zadawał sobie cielesne pokuty.

W roku 1650 epidemia dżumy zdziesiątkowała Kartagenę. 22 członków wspólnoty jezuickiej zmarło, Piotr Klawer wyszedł z tej choroby sparaliżowany. Niezdolny do pracy cierpiał w odosobnieniu. Przydzielono mu do pomocy czarnego niewolnika, który jak później się okazało znęcał się nad chorym, o czym Piotr nigdy nie powiedział. Święty dźwigał swój krzyż przez cztery lata. 7 września 1654 roku stracił mowę. Zaczęła się agonia. Wierni gromadzili się wokół umierającego, przekonani, że umiera święty. Następnego dnia w uroczystość Narodzenia Najświętszej Maryi Panny Piotr Klawer odszedł do Pana. Wkrótce wszczęto proces beatyfikacyjny. Jednak z powodu kasaty zakonu Jezuitów ciągnął się długo i dopiero papież Pius IX w 1851 r. ogłosił Piotra Klawera błogosławionym, a 15 stycznia 1888 r. Leon XIII kanonizował go (z książki Wypłynęli na głębię).